WYŚWIETLENIA

30 listopada 2025

SUŁTANAT KOBIET - Cz. VI

HAREMY (WYBRANYCH) WŁADCÓW 
Z DYNASTII OSMANÓW
OD MEHMEDA II ZDOBYWCY 
DO ABDUL HAMIDA II





SERAJ 
MEHMEDA II ZDOBYWCY
Cz. II


MURAD II




PIERWSZE PANOWANIE
(1444 - 1446)
Cz. I


 10 listopada 1444 r. na polach niedaleko nadczarnomorskiego miasta Warna, rozegrała się jedna z największych bitew średniowiecznej Europy. Po jednej stronie stanęła armia chrześcijańska licząca ok. 20 000 rycerzy, po drugiej zaś stanęli Turcy Osmańscy w sile 60 000. Krzyżowcami (oficjalnie) dowodził król Polski i Węgier Władysław III Jagiellończyk, realnie natomiast węgierski wielce doświadczony wódz - Jan Hunyadi (zwany przez Turków "Przeklętym Jankiem" ze względu na swoje sukcesy w walce z nimi), natomiast wodzem Turków był sułtan Murad II (ojciec Mehmeda II Zdobywcy). Turcy zablokowali pod Warną armię chrześcijańską (ponoć Genueńczycy za pieniądze przewieźli osmańskich wojowników przez cieśniny Bosfor i Dardanele i wysadzili ich na bułgarskim wybrzeżu tuż pod Warną), uniemożliwiając im drogę odwrotu, ale dzięki roztropności doświadczeniu Hunyadiego sytuacja nie była beznadziejna i bitwa była do wygrania, nawet zważywszy na tak dużą liczebną przewagę Turków. Oni też pierwsi ruszyli do ataku na swym lewym skrzydle, próbując oskrzydlić prawe skrzydło wojsk chrześcijańskich i poniekąd im się to udało, gdyż wojska węgiersko-polskie zaczęły się cofać; jednak na lewym skrzydle chrześcijan Hunyadi poprowadził skuteczny atak, który doprowadził do ucieczki części osmańskich oddziałów. W tym momencie wydawało się nawet że zwycięstwo armii chrześcijańskiej jest już na wyciągnięcie ręki i wtedy stało się coś, co zupełnie zmieniło obraz sytuacji. Mianowicie młody zaledwie 20-letni król Władysław III, widząc że Turcy ustępują na lewym skrzydle armii chrześcijańskiej, postanowił zaatakować obóz sułtana Murada (zapewne aby cała chwała z odniesionego zwycięstwa nie została zapisana na poczet Hunyadiego), ale zamiast poczekać na powrót oddziałów ścigających Turków, bez porozumienia z Hunyadim, ruszył na czele swojego orszaku, tym samym odsłaniając prawe skrzydło chrześcijan. Król Władysław poległ w tej bitwie w szarży, o następnie a wraz z nim zginęli wszyscy polscy rycerze z jego orszaku (w tym syn sławnego w czasach panowania ojca Władysława III - czyli Władysława II Jagiełły - rycerza ówczesnej Europy Zawiszy Czarnego). Nie wiadomo czy janczarzy (którzy ochraniali obóz sułtański) rozstąpili się aby oskrzydlić atak jazdy królewskiej, czy też wytrzymali ów atak; wiadomo tylko że głównie uderzali w konie, aby zwalić rycerzy i następnie ich dobić. Tak też zginął zabity przez janczara o imieniu Kodża Khizr - sam król Władysław III (jego ciała jednak nigdy nie odnaleziono, co przez kolejne dziesięciolecia stanowiło pożywkę ku temu, iż król jednak przeżył bitwę, a następnie przeniósł się do Hiszpanii i Portugalii. Twierdzono też że Władysław III był prawdziwym ojcem odkrywcy kontynentu amerykańskiego Krzysztofa Kolumba). Ponoć głowę króla odcięto, a następnie dla zakonserwowania włożono do garnka z miodem i odesłano do Brusy (jednej z dwóch stolic ówczesnego Imperium Osmańskiego - drugą był Adrianopol). Wraz z królem poległo też wielu Węgrów (jak choćby kardynał Julian Cesarini), a sam Hunyadi ledwo zdołał wyprowadzić garstkę rycerzy z tego pogromu. 




ATAK KRÓLA WŁADYSŁAWA III NA POZYCJE JANCZARÓW 
W BITWIE POD WARNĄ



Wiadomość o klęsce dotarła do Krakowa w grudniu 1444 r. i początkowo nikt nie dawał tym informacjom wiary. Z czasem jednak zaczęły przybywać niedobitki z tej bitwy, ale ponieważ nikt nie widział samej śmierci króla, nie odnaleziono też jego ciała, więc łudzono się nadzieją że jednak przeżył i wróci. Szczególnie mocno wierzyła w to matka króla, królowa Zofia Holszańska (zwana Sonką). Mimo wszystko jednak w kraju potrzebny był król, więc matka posłała natychmiast po drugiego syna, wielkiego księcia Litwy Kazimierza, poseł królewski zastał go pod Połockiem i tam 17-letniej wielki książę rozpłakał się na wieść o klęsce swego brata. Przez kolejne miesiące a nawet lata, co rusz pojawiały się pogłoski o przebywaniu bohaterskiego króla, a to w Konstantynopolu, a to w Wenecji, w Siedmiogrodzie, w Albanii, na Wołochach i jak pisał Jan Długosz: "Im pożądańsze były te wieści, tym łaskawiej uzyskiwały wiarę". Co jakiś czas też w różnych miastach Królestwa Polskiego pojawiały się pogłoski, że zaginiony król przybył właśnie do miasta, bito więc w dzwony i urządzano iluminacje, ale szybko okazywało się że to nieprawda. A na króla czekano prawie trzy lata (przez ten czas panowie polscy składali ofertę przyjęcia tronu polskiego wielkiemu księciu Kazimierzowi, ale ten twierdził że jego brat wciąż żyje, gdyż jego ciało nie zostało odnalezione, nie może więc objąć tronu które mu się nie należy. Uległ dopiero wiosną 1447 r. i 25 czerwca tego roku został koronowany na króla Polski). A jeszcze w roku 1448 zjawił się w Krakowie człowiek, który twierdził że osobiście widział żywego Władysława III i że król wkrótce przybędzie do kraju. Nie przybył. Tymczasem wracali do kraju różni rycerze uczestniczący w tej bitwie, np. jeden z synów Zawiszy Czarnego poległ pod Warną, ale drugi - też uważany za zmarłego (historyk Tadeusz Łowmiański nie wiem dlaczego twierdzi, że w bitwie pod Warną poległo dwóch synów Zawiszy Czarnego, to nieprawda; czyżby nie wiedział o tym, że drugi syn wrócił do kraju?) powrócił po dwóch latach tułaczki. Liczono więc że i Władysław wróci, powstał nawet łaciński epigramat głoszący: "Sprawiedliwy Władysław żyje (...) króla znalezionego cudownie sprowadzić należy". Ostatecznie dwór, miasto a także cały kraj (również królowa Sonka) zaakceptowali fakt że Władysław nie żyje (wiedziano o tym, że Turcy pokazują odciętą głowę Władysława, ale sądzono że to mistyfikacja, gdyż Władysław był brunetem, a tamta głowa miała jasne włosy). Sporządzono więc poemat zatytułowany: "Opłakujcie mnie niebiosa" w którym król Władysław wołał: "Oto krew swą różową rozlewam dla ciebie Chryste. Już ci życie oddaję królu i Boże mój wielki". Pamięć zaginionego króla była bardzo silna w rodzie Jagiellonów aż do jego końca w roku 1572. 


ZYGMUNT II AUGUST OSTATNI KRÓL POLSKI (RZECZPOSPOLITEJ) Z DYNASTII JAGIELLONÓW, MIAŁ TRZY ŻONY Z ŻADNĄ Z NICH JEDNAK NIE MÓGŁ SPŁODZIĆ NASTĘPCY TRONU. JEGO TRZECIA ŻONA KATARZYNA HABSBURZANKA UDAWAŁA CIĄŻĘ WYPYCHAJĄC SOBIE SUKNIĘ PODUSZKAMI, DO TEGO CHOROWAŁA NA EPILEPSJĘ A KRÓL CZUŁ DO NIEJ NIECHĘĆ



Tymczasem sułtan Murad II zwyciężył pod Warną. Przebywając w swym obozie, w otoczeniu stworzonego przez siebie korpusu janczarów, w trakcie całej bitwy głośno i żywo modlił się do Allaha, prosząc Boga o wsparcie i zwycięstwo. W tej bitwie, w tym samym obozie wraz z ojcem, obecny był 12-letni następca osmańskiego tronu sehzade Mehmed Celebi. Jego ojciec wstąpił na tron z końcem maja 1421 r. w wieku zaledwie 17 lat (18 - jeśli liczymy muzułmańską rachubą czasu). Władzę przejął po swym ojcu Mehmedzie I, który zdobył osmański tron po latach walk z braćmi i został sułtanem na początku lipca 1413 r. (po zwycięstwie i zamordowaniu swego brata Musy Celebiego). Mehmed I był pierwszym władcą, który zaczął odradzać dawną potęgę Osmanów, która rozpadła się po katastrofalnej dla nich w bitwie pod Ankarą (28 lipca 1402 r.). Ojciec Mehmeda sułtan Bajazyd I Błyskawica poniósł tam  klęskę w bitwie z mongolskim Imperium Timura Kulawego. Po tej bitwie państwo osmańskie (budowane od 1299 r. przez  czterech kolejnych sułtanów) dosłownie  rozpadło się z dnia na dzień. Wówczas też ocalony został Konstantynopol, który był oblegany od ośmiu lat (a cesarz bizantyjski Manuel II Paleolog odbył nawet podróż po zachodnich królestwach, szukając stamtąd pomocy przeciwko Turkom, nic jednak nie uzyskał oprócz oficjalnych deklaracji i niezwykle pięknych powitań. Aż nagle gruchnęła wiadomość że Turcy ponieśli klęskę pod Ankarą i dosłownie z dnia na dzień  ośmioletnie oblężenie Konstantynopola po prostu się skończyło, a miasto wówczas zostało ocalone). Sam sułtan Bajazyd trafił do niewoli Timura wraz ze swymi żonami i dziećmi. Przed ową klęską Bajazyd miał kilka żon (oczywiście nie licząc konkubin), muzułmanki i chrześcijanki, z czego prawie wszystkie zostały zmuszone do przyjęcia islamu, ale jedna chrześcijańska żona - Maria Olivera Despina Hatun pozostała przy religii Chrystusowej. Olivera była córką najpotężniejszego z serbskich książąt - Lazara Hrebelianowicia i została żoną Bajazyda Błyskawicy w połowie 1390 r. w wieku 18 lat. Jako jedyna z jego żon mogła wyznawać religię chrześcijańską, nie mieszkała też na stałe w seraju, a posiadała swój własny dom i dwór, ale gdy tylko udawała się do pałacu swego małżonka, musiała przestrzegać wszystkich reguł przynależnych muzułmańskiej kobiecie, łącznie z zakrywaniem twarzy (na tym polegała zapewne różnica w opisie, jaki pozostawił muzułmański kronikarz Szaraf ad Din, który najpierw twierdził że Olivera pozostała przy wierze chrześcijańskiej, a potem dodał że w serialu "została zmuszona do przyjęcia islamu"). Nie miała ona z Bajazydem synów, urodziła mu zaś dwie córki. 




Sułtan Bajazyd często ją odwiedzał w jej domu, a niektórzy historycy sugerują że była ona jego ulubioną żoną (trudno się dziwić, jako że mogła pozostać przy religii chrześcijańskiej, nie obowiązywały jej więc różne zakazy, które normalnie musieli przestrzegać muzułmanie, w tym zakaz spożywania alkoholu. W jej domu było więc zapewne znacznie "weselej", niż w seraju pełnym muzułmańskich żon i konkubin sułtana - tureccy historycy twierdzili nawet że Olivera celowo rozpijała swego małżonka, ale współczesne badania historyczne nie znajdują ku temu podstaw). Brała ona również udział w wielu wyprawach wojennych swego małżonka, np uczestniczyła w zwycięskiej dla Turków w bitwie pod Nikopolis z 1396 r. w której koalicja chrześcijańskich państw, pod przewodnictwem króla Węgier - Zygmunta I Luksemburczyka, poniosła upokarzającą klęskę (w serialu z 1988 r. "Królewskie sny" jest taka scena, jak w marcu 1424 r. Zygmunt Luksemburski przybywa do Krakowa na uroczystość koronacyjną nowej małżonki króla Władysława II Jagiełły - Zofii Holszańskiej (Sonki), podczas uczty koronacyjnej dyskusja zeszła na temat św. Katarzyny ze Sieny, której Zygmunt zarzucił oddawanie się uciechom cielesnym, na co jeden z dworzan stwierdził że była świętą, "stygmaty miała na rękach", a Zygmunt na to "kto to widział?", "Wasza Cesarska Mość, czyżbyś stał się niedowiarkiem?" {Zygmunt w tym czasie był już królem rzymskim, cesarzem został dopiero w roku 1433, serial więc nieco wyprzedził ten czas}, na co Zygmunt: "Ja!? Z nas tu obecnych tylko ja jeden, podjąłem się walki z niewiernymi", wówczas wtrącił się królewski błazen: "I nieźle uciekałeś". 🤭 Błazen królewski mógł oficjalnie powiedzieć królowi to, czego nie mogli uczynić jego dworzanie czy inni poddani). Olivera obecna była również w czasie katastrofalnej bitwy pod Ankarą, w czasie której wraz z mężem dostała się do niewoli chana Timura. Sułtan Bajazyd miał zostać zamknięty przez Timura jak zwierz w żelaznej klatce, ale historyk Marian Małowist twierdzi, że jest to wymysł chrześcijańskich historyków, którzy pragnęli aby taka właśnie kara spotkała pogromcę chrześcijańskiej armii spod Nikopolis. Wydaje się też że większość współczesnych historyków skłania się raczej ku tezie, że trzymanie Bajazyda w żelaznej klatce nie jest prawdą, gdyż oficjalnie Timur okazywać miał Bajazydowi szacunek. Ale... to się wcale nie musi wykluczać. Weźmy choćby takie dzieło ibn Arabszacha pt.: "Dziwy przeznaczenia, czyli opowieści o Timurze". Autor - Syryjczyk z pochodzenia - który jako chłopiec trafił do niewoli Timura i potem wychowywał się na jego dworze w Samarkandzie, skupia się tam głównie na charakterze i osobowości samego Timura; był on też świadkiem tego, co stało się z sułtanem Bajazydem i twierdzi że tak, Timur okazywał Bajazydowi szacunek, ale nie zawsze i nie wszędzie, a pod koniec życia sułtana rzeczywiście zamknął go w żelaznej klatce. Często też z niego drwił i wyśmiewał. Nie mówiąc o tym że upokarzał go jako mężczyznę. Pewnego razu bowiem, z pełnym szacunkiem dla Bajazyda, zaprosił go do siebie na ucztę w towarzystwie kobiet. Komnata w której ucztowano była zaciemniona i Bajazyd dopiero po jakimś czasie zorientował się, że kobietami z którymi tam się zabawiano, były jego własne żony i  konkubiny. Tym samym Timur miał odpłacić Bajazydowi za to, że przed bitwą pod Ankarą odgrażał się w jednym z listów do niego, że po zwycięstwie będzie ucztował wraz z jego żonami. Już później, w roku 1403 zmusił Timur ową Oliverę aby usługiwała mu przy stole jak niewolnica (do tego była obnażona od pasa w górę). Bajazyd miał się temu przyglądać będąc zamkniętym w żelaznej klatce. Ponoć nie był w stanie tego wytrzymać i zaczął uderzać głową o pręty klatki aż poważnie się zranił i zmarł.


IMPERIUM TIMURA KULOWEGO





Murad II był wnukiem Bajazyda. Był to władca niezwykle skromny, żył bardzo zwyczajnie, nie wywyższał się ponad innych, a jego stroje często były mniej strojne i bogate od ubrań jego dworzan. Szczególnie uwidoczniło się to podczas pogrzebu jego matki Emine Hatun która zmarła w 1449 r. Sułtan był wówczas ubrany tak zwyczajnie, że nikt nie był w stanie go rozpoznać wśród tłumów, dworzan i dopiero gdy się do niego zwracano było widać że jest sułtanem. Matką zaś Mehmeda II Zdobywcy (syna i następcy Murada II) była kobieta którą zwano Hüma Hatun (Hüma - to nazwa rajskiego ptaka z perskiej legendy. Imię to nosiła również matka króla Persji Kserksesa I który najechał Grecję w roku 480 p.n.e. i próbował po raz kolejny uczynić to w roku 469 p.n.e. W pierwszym przypadku inwazję tę powstrzymano w bitwach pod Salaminą i Platejami, w drugim ateński strateg kimon rozbił armię perską w wielkiej lądowo-morskiej bitwie nad rzeką Eurymedon). Nieznane jest jej prawdziwe imię, nie wiadomo też skąd pochodziła, ale na pewno nie była Turczynką, gdyż należała raczej do zniewolonych konkubin sułtana, (Turczynki zaś nie mogły być niewolnicami na sułtańskim dworze). Potem powstała legenda, że matka Mehmeda zwała się Estella i była Włoszką, która została schwytana przez piratów i trafiła do sułtańskiego seraju. Problem w tym że imię Estella (Stella) wówczas w Italii nadawano jedynie Żydówkom, gdyż był to odpowiednik imienia Estera. Oznaczałoby to więc że matka Mehmeda była Żydówką z pochodzenia. Nie wiadomo na ile prawdziwe są te przekazy, ale sugerowano również że jego matka była porwaną francuską księżniczką, czyli twierdzono że albo była chrześcijanką, albo żydówką. Jedno jest pewne - była niewolnicą, a nie "księżniczką". Oczywiście z chwilą narodzin syna sułtana taka niewolnica natychmiast awansowała do roli oficjalnej konkubiny i mogła przenieść się na pierwsze piętro seraju, gdzie miała do dyspozycji własną komnatę (często złożoną z kilku izb) i służbę. Teraz to ona miała własne niewolnice - które mogła sobie wybrać do woli. Piastunką młodego księcia Mehmeda (który przyszedł na świat 30 marca 1432 r. adrianopolskim pałacu, wzniesionym przez jego dziadka - Mehmeda I w roku 1417) została wybrana kobieta o imieniu Hundi Hatun - którą potem zwano po prostu Daje. Z Daje Hatun Mehmed miał bardzo silny związek emocjonalny, a ona sama była uważana za drugą po jego matce - najważniejszą kobietę w jego haremie. Zmarła w Konstantynopolu w sędziwym wieku (w lutym 1486 r.), prawie 5 lat po śmierci Mehmeda. Daje była też kobietą której Mehmed często się zwierzał i rozmawiał z nią na różne tematy związane z haremem, wiedział że zawsze może jej zaufać.




Latem 1434 r. młody książę (wraz z matką i piastunką) został przewieziony do odległej Amasyi, gdzie trzydzieści lat wcześniej na świat przyszedł jego ojciec Murad i którą to Amasyią władał teraz młodszy przyrodni brat Murada (czyli wuj Mehmeda) 14-letni Ahmed Celebi. W podróży towarzyszył mu również starszy (ulubiony) syn Murada, 9-letni Alaeddin Ali Celebi wraz ze swoją matką - Hundi Ümmügülsüm Hatun. To właśnie tego ostatniego Murad widział jako swego następcę i był on jednocześnie oczkiem w głowie swego ojca. W tamtym czasie a Amasyia była rajską krainą, pełną pięknych, piętrzących się gór, wspaniałych lasów i urodzajnych kwietnych pól, wyglądała niczym rajski ogród, gdzie można było odetchnąć i odpocząć od trudów miast takich jak Bursa czy Adrianopol (dopiero potworne trzęsienie ziemi z grudnia 1939 r. nieco zmieniło ów krajobraz). Nie wiadomo w którym pałacu zamieszkał młody Mehmed wraz z matką i najbliższym otoczeniem, czy w pałacu namiestników (leżącym na lewym brzegu rzeki Yesil Irmak, a złożonym z pawilonu męskiego, żeńskiego, pawilonu dla służby, dwóch łaźni i kuchni) skąpanego w pięknych ogrodach; czy też w górującym nad nim i leżącym na stromej górze, zamku dawnych turkmeńskich władców tej krainy z rodu Eretna. Nieważne jednak w którym pałacu zamieszkał, ważne że otoczony był opieką i poznawał świat okolicznych turkmeńskich możnych rodów (z których najpotężniejszą była rodzina Szad-geldi, a jedna z dziewcząt z tego rodu Szechzade - zostanie potem jedną z żon sułtana Mehmeda II Zdobywcy), oraz świat tańczących derwiszów, których tutaj było mnóstwo. Otoczone opieką, młody Mehmed bawił się tam i uczył, zdobywając pierwsze doświadczenia na swojej drodze przyszłego władcy Osmańskiego Imperium. Wszystko to trwało takim idyllicznym kształcie (pod opieką wuja mehmeda i Alaeddina (czyli namiestnik Ahmeda Celebiego) aż do roku 1437. Potem nastały w Amasyi wielkie zmiany.




CDN.
 

29 listopada 2025

WIELKA WOJNA NA WSCHODZIE - Cz. XV

OSTATNIA WOJNA 
HELLEŃSKIEGO ŚWIATA





EGIPT PTOLEMEUSZY
(RETROSPEKCJA)
Cz. XV


GELON



 Zawarcie rzymsko-kartagińskiego układu handlowego (509 r. p.n.e.) zostało wynegocjowane jeszcze w czasach panowania króla Tarkwiniusza Pysznego (Superbusa), a zawarte za konsulatu Lucjusza Juniusza Brutusa i Tarkwiniusza Kollatyna, czyli już w pierwszym roku istnienia Republiki. Była to jedna z wielu umów handlowych, zawartych pomiędzy kupieckim miastem bogini Tanit, a wieloma innymi miastami etruskimi - do jakich w tamtym czasie również zaliczał się Rzym. Etruskowie kontrolowali bowiem Rzym jeszcze przed rokiem 600 p.n.e. (piąty król Rzymu a jednocześnie pierwszy z etruskiej dynastii Tarkwiniuszy - czyli Tarkwiniusz Stary wstąpić miał na tron w mieście wilczycy ok. 616 r. p.n.e.). Było to jakby drugie założenie Rzymu, gdyż wcześniejszy okres istnienia nadtybrzańskiej osady latyńsko-sabińskiej było niczym w porównaniu z rozwojem miasta, jaki nastąpił w czasach panowania Etrusków. Etruskowie (to słowiańskie plemię, które przybyło na ziemie północnej i środkowej Italii w czasach wędrówki tzw. "Ludów Morza") wywarli ogromny wpływ na rozwój rzymskiej kultury i tradycji do czasów kolejnej wielkiej zmiany kulturowej, czyli hellenizacji religii rzymskiej (były trzy tak wielkie zmiany cywilizacyjno-kulturowe w dziejach miasta nad Tybrem, pierwszym była etruskizacja kulturowa miasta, potem {od połowy III wieku p.n.e.} nastąpiła stopniowa ale konsekwentna hellenizacja religii i kultury rzymskiej, a ostatnią formą rzymskiej cywilizacji była chrystianizacja). To właśnie w "czasach etruskich" w Rzymie wzniesiono pierwsze większe trwałe budowle, które nie były tylko drewnianymi konstrukcjami; to właśnie wówczas wprowadzono etruskie bóstwa (nie usuwając jednak latyńsko-sabińskich bogów), ceremonie religijne, kolegia haruspików (wróżów przepowiadających przyszłość), wprowadzono też insygnia władzy z miast etruskich, a także zwyczaj urządzania wspaniałych igrzysk. To wszystko do Rzymu przyszło od Etrusków, ludu którego Rzymianie zwali "Etrusci" lub "Tusci", a Grecy "Tyrsenoi", a którego cywilizacja w dzisiejszej Toskanii zaczęła się rozwijać w drugiej połowie wieku XIII p.n.e. (dziwnym zbiegiem okoliczności akurat te wszystkie zmiany zarówno na Wschodzie {Grecja,Anatolia, Syria, Egipt} jak i na Zachodzie (Italia, Sardynia, Korsyka) zaszły po tej wielkiej bitwie, o której już kiedyś wspomniałem, a która miała miejsce w dolinie Dołęży ok. 1250 r. p.n.e. i która znamionowała wielką wędrówkę ludów słowiańskich na południe, a co za tym idzie upadek istniejących tam od wieków imperiów, monarchii i systemów gospodarczych). 




Etrusci, czy też raczej Tyrsenoi (bo ta nazwa wydaje się bliższa oryginałowi), byli bezwzględnie ludem słowiańskim, a według tego co mówili Rzymianie, sami zwali się "Rasna". Nazwa ta oczywiście jest zniekształcona - jak wiele tego typu przypadków (potem zaś, gdy łacina stała się językiem dominującym i zaczęła wypierać lokalne języki czy to etruskie czy sabińskie - ogromną rolę w tym procesie stanowiła armia rzymska, gdzie komendy były wydawane po łacinie, co powodowało że język ten szybko się rozprzestrzeniał nawet wśród ludów nierzymskich - te nazwy totalnie się zatarły, a przetrwały tylko w swym nowym łacińskim brzmieniu). Nic ona nam nie mówi, chyba że przyjmiemy że "Rasna" to starosłowiańskie słowo oznaczające "Rożni", innymi słowy lud noszący rogi turów na głowie, gdyż sama nazwa Etruskowie również wywodzi się od "Ludu Turów" (nawet Mommsen zrobił krótkie porównanie Etrusków do Słowian, na przykładzie różnic między Słowianami a Celtami, ale on nawet on, historyk takiej klasy, będąc jednak Niemcem, nie mógł uznać istnienia cywilizacji słowiańskiej na długo przed powstaniem w ogóle czegoś przypominającego choćby potocznie cywilizację germańską). Zarówno sama nazwa "Etrusków" (Rożnych) jak i nazwy poszczególnych miast etruskich są pochodzenia słowiańskiego. Teraz nie ma na to czasu, ale kiedyś postaram się więcej w tym temacie napisać. W każdym razie rozwój cywilizacji rzymskiej w tym okresie o którym piszę, był całkowicie związany z dominacją kulturową słowiańskich Etrusków. To właśnie za czasów Etrusków powstało też swoiste latyńskie mini Imperium Rzymskie, które rozpoczęło się od zniszczenia latyńskiego miasta Alba Longa (Białe Miasto), przodka pierwotnej osady nadtybrzańskiej (to właśnie stamtąd mieli wyruszyć Romulus i Remus aby założyć własną osadę). Wytworzyła się też przedziwna sytuacja, gdy Tyber przestał być granicą cywilizacji etruskiej, sięgając dalej na południe na tereny latyńskie (i obejmując oczywiście Rzym), natomiast wrogiem królewskiego Rzymu stały się teraz bliskie im etnicznie miasta latyńskie (m.in.: Alba Longa) które kolejno były zdobywane przez królów rzymskich z dynastii Tarkwiniuszy. Upadek władzy królewskiej w Rzymie (510-509 r. p.n.e.) oznaczał jednocześnie wstrząs polityczny w całym regionie, gdyż równał się z upadkiem wpływów rzymsko-eruskich zarówno w miastach latyńskich (nie wszystkich i nie od razu), jak również stworzył niebezpieczeństwo granicy północnej, czyli etruskich najazdów na Rzym w celu przywrócenia tam władzy królewskiej i ponownego zainstalowania etruskich wpływów politycznych (przykładem niech będzie wyprawa króla etruskiego miasta Kluzjum (Clusium - oryginalnie miasto to zwało się Clevsin ze słowiańską, czy też raczej lechicką {co bardzo ważne} końcówką "sin") Porseny, do której miało dojść w latach 508-506 p.n.e. rzymska tradycja pozostawiła z tego okresu wiele heroicznych zdarzeń Rzymian, którzy z narażeniem życia, zdrowia i własnego bezpieczeństwa ostatecznie odparli ten najazd, pokazując swoją determinację w odzyskaniu pełnej suwerenności politycznej. W każdym razie traktat handlowy rzymsko-kartagiński, zawarty w 509 r. p.n.e. opierał się na następujących założeniach:




Rzymianie zapewnili sobie dominację handlową na terenie całego Lacjum. Wymienione w traktacie (przekazanym nam następnie przez greckiego historyka Polibiusza) ludy glacjum: Ardeaci, Antiaci, Larentinowie, Kirkeitowie i Tarrakinitowie pozostali w strefie politycznych i gospodarczych wpływów Rzymu, ale wraz z upadkiem władzy królewskiej w mieście wilczycy, posypała się również etruska zwierzchność nad innymi miastami Lacjum, a co za tym idzie upadła dominacja rzymsko-etruska nad tymi miastami, a Rzym, który musiał wówczas przemyśleć swoje istnienie na nowo i uporać się z etruskimi najazdami, nie był w stanie ponownie podporządkować sobie w tym czasie owych latyńskich miast, które pod przewodnictwem Tusculum założyły Ligę Latyńską. Tak więc Kartagińczycy mieli w owym układzie zakazane najeżdżać i podbijać ludy i miasta zależne od Rzymu, a te niezależne latyńskie, gdyby udało im się je zdobyć, mieli przekazać je Rzymianom, nie mogli też rozbić obozu w Lacjum i przebywać tu choćby jednej nocy (a jeśli taki zapis został umieszczony w traktacie handlowym, to znaczy że Rzymianie obawiali się morskich rajdów Punijczyków, czy też raczej Kartagińczyków na wybrzeża Lacjum, a być może nawet na sam Rzym. Oczywiście owe ataki były głównie rajdami pirackimi, aczkolwiek musiały być niezwykle intensywne i częste, skoro o tym wspomniano - nie traci się bowiem energii na coś, co jest błahe i nieistotne. Notabene równie uciążliwymi i niebezpiecznymi korsarzami co Kartagińczycy byli Etruskowie, którzy również posiadali silną flotę). W traktacie jest więc zabezpieczenie, że jeżeli już Kartagińczycy musieliby się wyprawić przeciwko miastom Lacjum, to niech przynajmniej nie osiedlają się tutaj na stałe. Natomiast ze swojej strony Rzymianie deklarowali, że handel na Sardynii i w Libii (w tamtejszych emporiach punickich, kontrolowanych już wówczas przez Kartaginę - o czym pisałem chociażby w poprzedniej części) prowadzić będą w obecności kartagińskiego pisarza lub herolda (notabene, gdy w roku 152 p.n.e. za radą Marka Porcjusza Katona Starszego, Rzym postanowił ostatecznie rozprawić się z Kartaginą - tak naprawdę owe "Ceterum censeo Cartaginem esse delendam" było tylko oficjalnym potwierdzeniem imperialnej polityki rzymskiej, tak naprawdę liczyło się co innego, a mianowicie fakt, że już w roku 151 p.n.e. Kartagińczycy płacili ostatnią transzę narzuconej im 50 lat wcześniej kontrybucji wojennej i od tego momentu nie musieli już płacić, a ze względu na fakt, iż sama Kartagina rozwijała się wówczas niezwykle dynamicznie pod względem gospodarczym {Katon w Senacie pokazywał dojrzałe figi z kartagińskich pól mówiąc: "Spójrzcie Kwiryci, z tego owocu narodzi się nowy Hannibal"} stanowiła realne zagrożenie nie tylko gospodarcze, ale również politycznej i militarne, obawiano się bowiem odrodzenia kartagińskiej wojskowości i ponownego zagrożenia Italii oraz samego Rzymu kolejną punicka inwazją. Tak więc, gdy szukano pretekstu do rozpoczęcia tej wojny i spalenia Kartaginy, polecono odwołać się właśnie do pierwszego traktatu rzymsko-kartagińskiego, który znajdował się w skarbcu edylów. Ale ponieważ w owym aerarium panował bałagan, to trudno było tekst umowy handlowej sprzed wieków znaleźć, a gdy ostatecznie tego dokonano, język owej korespondencji był tak archaiczny dla ówczesnych Rzymian, że niewiele z tego rozumieli {to tak samo jak my byśmy dziś czytali korespondencję spisaną w języku staropolskim z XVI czy XVII wieku} ale ostatecznie m.in. właśnie ten zapis o konieczności prowadzenia handlu w obecności kartagińskiego urzędnika, stał się jednym z powodów wszczęcia wojny, która ostatecznie pogrążyła Kart Hadaszt w ogniu, a przyglądający się temu rzymski wódz Publiusz Korneliusz Scypion Młodszy miał zapłakać, mówiąc że w przyszłości taki sam los może czekać również Rzym). 




Wydaje się jednak dziwne, że takie określenie mogło być swoistym casus belli nowej wojny (ostatniej wojny Rzymu z Kartaginą), gdyż kartagiński urzędnik był jednocześnie świadkiem umowy handlowej i czuwał nad tym, aby rzymscy kupcy nie zostali oszukani w trakcie transakcji, więc nie było tutaj jakiejś formy dyskryminacji, a swoista dbałość o klienta ze strony państwa kartagińskiego. Rzymianie mogli również prowadzić handel we wszystkich emporiach punickich na Sycylii (traktat ten bowiem został zawarty w imieniu Kartaginy i jej sojuszników, czyli innych miast fenickich na Sycylii, które bezpośrednio nie podlegały władzy Kart Hadaszt). Do dziś jednak wielu historyków zastanawia nazwa, która została użyta w tym dokumencie, a mianowicie "Sycylia, którą zarządzają Kartagińczycy". Jest bowiem oczywiste że Kartagińczycy nie władali wówczas nie tylko całą Sycylią, ale również bezpośrednio nie kontrolowali owych punickich emporiów na zachodzie wyspy, zatem być może chodziło tutaj o swoistą protekcję miasta bogini Tanit nad innymi punickimi ośrodkami na Sycylii, a jednocześnie pokazuje że miasta sycylijskie nie były kontrolowane przez Kartagińczyków w taki sam sposób, w jaki podlegały im miasta na Sardynii czy w Libii. Rzymianie mogli również prowadzić handel w samej Kartaginie, ale tutaj obowiązywała ich klauzula ograniczenia pobytu do pięciu dni. Największa niesprawiedliwość jaka została narzucona Rzymianom ze strony Kartagińczyków w owym układzie (i co również stało się głównym casus belli wojny, która wybuchła w roku 149 p.n.e. już po śmierci Katona Starszego) był jasny zakaz pływania rzymskich okrętów poza Przylądek Bon, natomiast gdyby zmusiła ich do tego burza lub nieprzyjaciel, mogą wylądować na Przepięknym Przylądku, ale nie wolno im tam wówczas nic kupić ani zabrać, chyba że materiały potrzebne do naprawy okrętu i złożenia ofiar bogom, po czym w ciągu pięciu dni mają odpłynąć. Ten punkt realnie był dyskryminujący i chodź Przylądek Bon utożsamiany jest ze współczesnym Przylądkiem Farina, leżącym na wschód od Kartaginy, wydaje się że Kartagińczycy w ten sposób starali się nie dopuścić Rzymian do żyznych i bogatych miast Wielkiej Syrty, ale, przecież Rzymianie mieli wolną drogę w handlu w Libii, czyli ograniczenie kierunków wschodniego odpada. Być może chodziło więc o ograniczenie kierunku zachodniego i handel Rzymian z punickimi emporiami w Hiszpanii i z tamtejszymi ludami celtyberyjskimi oraz potężnym (choć już wówczas przeżywającym kryzys) południowo-hiszpańskim królestwem Tartezjów. W każdym razie taki układ handlowy został zawarty i przez długie dziesięciolecia, przez ponad 160 lat obowiązywał zarówno jedną jak i drugą stronę, aż do zawarcia drugiego traktatu handlowego rzymsko-kartagińskiego w roku 348 p.n.e.



Wróćmy jednak do sycylijskiej Geli (bogatego miasta portowego, założonego w 688 r. p.n.e. przez greckich kolonistów z Rodos i Krety na żyznych terenach południowej Sycylii) w której w roku 505 p.n.e. władzę przejął niejaki Kleander. Jego rządy niczym szczególnym się jednak nie zapisały (nie było rozlewu krwi, czyli nuuudaaaa 😉), jednak bez wątpienia Gela stała się wówczas pierwszą militarną potęgą greckiej Sycylii, jako że Kleander, a po nim jego brat Hipokrates (tyran od 498 r. p.n.e.) stworzyli silną i dobrze wyćwiczoną, oraz wierną swym przywódcom armię. Hippokrates zapragnął więc rozszerzyć swą władzę na sąsiednie greckie miasta i mając do dyspozycji silną armię najemników, rozpoczął realizację tego planu. W krótkim czasie zdobył Naksos (założone w 735 r. p.n.e. we wschodniej Sycylii nieopodal góry Etna), Kallipolis, Zankle leżące nad Cieśniną Meseńską (miasto to założone zostało w dwóch etapach; najpierw ok. 730 r. p.n.e. stworzyli tutaj swą bazę piraci z italskiego Kume {oczywiście miasto było greckie}, a potem - ok. 720 r. p.n.e. - dotarli koloniści z Eubei i Leontinoi). Już sam fakt iż zdobył prawie cały pas wschodniego wybrzeża Sycylii (bez Syrakuz i Megary Hyblei) świadczy o jego militarnym talencie. Zresztą wydał również wojnę potężnym Syrakuzom (założonym w 734 r. p.n.e. przez kolonistów z Koryntu) i w bitwie nad rzeką Eloros rozbił syrakuzańską armię (zapewne zdobył by również samo miasto, gdyby nie fakt, że przeciwko temu zaprotestowały ustami swych przedstawicieli w Syrakuzach - Korynt i Korkira. Co prawda kolonie - choć stawały się replikami swego miasta macierzystego i wyznawały tych samych bogów, to jednak z czasem zatracały więź ze swą metropolią i czciły nie bohaterów dawnego polis, lecz swego założyciela [oiticistesa] choćby był on obcego pochodzenia jak w kilku przypadkach się zdarzało. Oczywiście kolonia winna była szacunek i pomoc swemu miastu macierzyskiemu, ale jednocześnie metropolia nie powinna dążyć do całkowitego uzależnienia swej kolonii - konflikt na tym tle między Korkirą a Koryntem był jednym z powodów wybuchu II Wojny Peloponeskiej z lat 431-404 p.n.e. Z reguły metropolie nie naciskały i nie pragnęły ujarzmiać siłą swych kolonii, choć zdarzały się od tego wyjątki. Jednym z takich wyjątków był właśnie Korynt, który bezwzględnie domagał się od swych kolonii posłuszeństwa i podległości oraz pierwszego miejsca dla przedstawiciela Koryntu w świętach obchodzonych przez kolonię). Hipokrates w zamian za odstąpienie od Syrakuz, otrzymał tereny zniszczonego przez to polis wcześniej miasta Kamarina i ponownie je zasiedlił. Gdy zginął w roku 491 p.n.e. w walce z Sykulami, jego posiadłości obejmowały tak wiele ziem, że doprawdy można mówić o pierwszym imperium sycylijskim. 




Władzę tyrańską przejęli teraz małoletni synowie Hippokratesa - Kleander II i Eukleides, ale nie dane im było długo władzę tę sprawować, gdyż wkrótce potem przeciw nim zbuntował się niejaki Gelon syn Dejnomenesa ze szlachetnego rodu wywodzącego się pierwotnie z wyspy Telos, a od kilku pokoleń osiadłego w Geli. Odsunął on od władzy synów Hippokratesa i sam ogłosił się tyranem Geli (491 r. p.n.e.). Miał on wizję zjednoczenia wszystkich Hellenów pod swymi rządami i rozpoczęcia wojny z Kartagińczykami na zachodzie wyspy, w imię "świętej wolności Hellenów" (notabene jednak Kartagińczycy ani Punijczycy nie zagrażali wówczas greckim miastom na Sycylii, już bardziej wojowniczy byli Elymowie). Problem polegał tylko na tym, że sami Hellenowie za bardzo nie palili się do wojny z Kartaginą pod hasłem "pomszczenia śmierci Dorieusa" i pod całkowitą dominacją tyrana Gelona. Musiał więc najpierw zmusić ich do tego podstępem, układem, małżeństwem lub... siłą. Aby zrealizować plan opanowania całej zachodniej Sycylii i wypędzenia stamtąd Kartagińczyków i Fenicjan, musiał Gelon zyskać potężnych sojuszników. Co prawda Gela była już wówczas najpotężniejszym miastem Sycylii (kontrolowała co najmniej takie polis jak: Kamarinę, Naksos, Kallipolis i Leontinoj), ale to mogło nie wystarczyć aby usunąć z wyspy osadników z Kart Hadaszt. Przezorny Gelon postanowił wówczas zawrzeć sojusz z tyranem sąsiedniego miasta Akragas (leżącego na północny-zachód od Geli) Teronem i poślubił jego córkę - Demarate, samemu zaś ofiarował Teronowi za żonę córkę swego brata Polyzelosa. Gelon starał się jeszcze o wsparcie Greków z kontynentu, szczególnie zaś Lacedemończyków, ale były to czasy dość niespokojne w Grecji Centralnej, związane z najazdem perskim na Ateny i Eretrię (zakończone zwycięską bitwą pod Maratonem w 490 r. p.n.e.), dlatego też Spartanie (choć nie wzięli udziału w tej części kampanii perskiej) nie byli skorzy wysyłać swych wojsk za morze i pomoc taka z ich strony nie została Gelonowi wówczas udzielona. Mimo to zawiązało się przymierze południowe (doryckie) na którego czele stały dwa duże doryckie ośrodki na Sycylii - Gela i Akragas. Wytyczono też kierunki ekspansji każdego z tych polis, ponieważ wrogów nie brakowało, zaś Kartagińczycy byli najmniejszym problemem tworzącego się przymierza. 




CDN.
 

28 listopada 2025

BESTIA Z GÉVAUDAN

CZYLI PRÓBA ODPOWIEDZI NA PYTANIE
CO TEŻ WYDARZYŁO SIĘ 
W LANGWEDOCJI 
W LATACH 60-tych XVIII WIEKU?




Wszystko zaczęło się latem roku 1764 w Langwedocji, w rejonie Gévaudan (południowa Francja). Wtedy to też po raz pierwszy pojawić się miała owa sławna później na całą Europę - "Bestia z Gévaudan", w której wytropienie i zastrzelenie włączyła się spora część okolicznej ludności, nie wyłączając wojska (potem obróciło się to przeciwko owym wysiłkom, gdyż gazety w Europie pisały, że Francuzi zbłaźnili się, wystawiając do walki z bestią całą armię łowców, chłopów i okolicznych żołnierzy - a mimo to nie byli w stanie jej zabić). Rok 1764 nie był zbyt dobry dla Francji. Dopiero co "Królestwo Złotych Lilii" pozbawione zostało kolonii w Ameryce na korzyść Brytyjczyków i Hiszpanów (pokój paryski z 10 lutego 1763 r., kończący długą i krwawą Wojnę Siedmioletnią). A poza tym osobistą tragedią króla Ludwika XV była wówczas śmierć (15 kwietnia 1764 r.) jego wieloletniej metresy i przyjaciółki - madame de Pompadour, która zmarła w Wersalu, w wieku zaledwie 42 lat (choroby i ciągła walka z królewskim otoczeniem oraz rodziną - szczególnie zaś córkami króla, które nie przepuściły żadnej okazji aby ubliżyć lub pognębić de Pompadour - niechybnie odcisnęły swoje piętno i w ogromnym stopniu przyczyniły się do jej przedwczesnej śmierci). Król pożegnał kondukt żałobny swej ukochanej, stojąc w strugach deszczu na tarasie swego pałacu i jedynie wzrokiem odprowadzając ją na miejsce wiecznego spoczynku. Lata po zakończeniu Wojny Siedmioletniej to okres stopniowego, ale nieuchronnego kryzysu, który dwadzieścia pięć lat później doprowadził do wybuchu Rewolucji Francuskiej. Na domiar złego w Langwedocji zjawiła się wówczas dziwna bestia, zbierająca śmiertelne żniwo wśród okolicznych chłopów (a szczególnie chłopek, gdyż przeważnie atakowała kobiety i dzieci).


MADAME de POMPADOUR



Ponoć po raz pierwszy owa bestia miała uderzyć 30 czerwca 1764 r. zabijając Jeanne Boulet, mieszkającą we wsi Ubas, z parafii św. Stefana de Lugdarès. Jednak byli tacy, którzy twierdzili że nie był to pierwszy atak tego potwora, gdyż jako pierwsza zaatakowana miała być nieznana z imienia kobieta w rejonie Langogne, którą jednak ocalić od śmierci miały wypasane przez nią krowy, atakując napastnika swymi rogami. Na ile to była prawda, a na ile wymysł - tego nie wiadomo, lecz można powiedzieć iż owa ocalona kobieta nie starała się robić z tego faktu większego zamieszania i nawet nie określała zwierza, który ją napadł mianem "bestii", a mówiła jedynie iż był to: "jakby wilk, lecz to nie był wilk". W kolejnych tygodniach i miesiącach pojawiały się nowe informacje o atakach, których ofiarami padały głównie kobiety i dzieci. W grudniu 1764 r. ataki znacznie się zwiększyły i spowodowały one w tym miesiącu aż sześć ofiar śmiertelnych. W styczniu 1765 r. było ich już jedenaście, a w kolejnych miesiącach skala ta albo nieco opadała, albo też się zwiększała. Najwięcej ataków zanotowano zimą i wiosną 1764/1765 r., potem ta skala nieco opadała, aczkolwiek ataki trwały aż do jesieni 1767 r. gdy nagle "Bestia z Gévaudan" zniknęła i wszelki słuch po niej zaginął. Jednak przez te trzy lata prawdziwa psychoza ogarnęła nie tylko całą Langwedocję, ale i sporą część Francji, powodując napływ do Gévaudan (i okolic w których dochodziło do ataków) wielu śmiałków oraz żądnych przygód łowców, mających nadzieję upolować ową bestię. Różnie też ją przedstawiano, wielu twierdziło że przypomina ona wilka, pokryta jest czerwonawą sierścią, potrafi bardzo szybko biegać, szczęka jej opatrzona jest w ostre kły, na łbie posiada rogi niczym byk, lecz jej wielkość, zbliżona miała być do wielkości cielęcia.




Wciąż pojawiające się nowe ataki i niemożność ustrzelenia bestii, doprowadziły najpierw do aktywizacji władz tamtejszych prowincji: Langwedocji i Owernii, a dopiero potem sprawa doszła aż do Wersalu. Najpierw jednak postanowiono zorganizować wielkie łowy na potwora, które odbyły się w dniach 7 i 11 lutego 1765 r., a wyznaczony do tego zadania przez intendenta Langwedocji - de Guignard'a de Saint Priest'a - kapitan Duhamel, zwołał 20 tys. szlachty i chłopów z 73 parafii, ściągnął oddział dragonów z Clermont i najął "łowców wilków" z Normandii - braci d'Enneval. Ustrzelono wówczas jednak tylko kilka wilków, ale owej "bestii" nie udało się znaleźć. W kolejnych miesiącach znów było głośno o atakach i nowych ofiarach "Bestii z Gévaudan", a szczególnie okrutny i zuchwały był atak z 24 maja 1765 r. Tego bowiem dnia bestia zaatakowała w kilku miejscach i odgryzła ofiarom głowy. Zaczęto więc podejrzewać że bestii tych jest więcej, niż jedna. W czerwcu zadanie "ubicia potwora" otrzymał sam królewski łowczy - Francois Antoine de Bauterne, który nie był już młodzieniaszkiem (miał 71 lat), a mimo to zabrał się do tego zadania z wielką werwą i odpowiedzialnością. Trzy miesiące tropił zwierza i wreszcie 21 września 1765 r. udało mu się ustrzelić (oczywiście była to zorganizowana nagonka, w której również uczestniczyło kilka tysięcy myśliwych w tym prawie cała okoliczna szlachta, chłopi i oficerowie pułku królewskiej gwardii) w lesie Pommier, nieopodal Saint-Marie-des-Chazes. Ubite wówczas zwierzę - był to wilk sporych rozmiarów - otrzymał co najmniej dwa strzały (w tym jedno w oko) a i tak nie od razu padł martwy i jeszcze próbował uciec w las. Upolowany wilk był duży, miał 1.81 m. długości i ogromne kły. Rozciągnięto go na szubienicy ustawionej na wozie, ciągniętym przez konia i zawieziono do miasteczka, gdzie też ściągnięto mieszkańców pobliskich wiosek, aby potwierdzili że to ta właśnie bestia napadała na stada i ludzi w całej okolicy. Tak też się stało - ludzie potwierdzili.




Niestety, nie oznaczało to końca ataków. 2 grudnia 1765 r. bestia znowu zaatakowała, tym razem dwóch młodych pasterzy krów. Nieskuteczność w jej ustrzeleniu i ciągłe wieści o nowych atakach, powodowały powszechne przerażenie ludności w całej okolicy, a nawet w większej części Langwedocji i Owernii. Ludzie twierdzili że bestia jest postacią demoniczną i że kule się jej nie imają. Twierdzono też, że jej pojawienie się, to kara Boska za wypędzenie z Francji zakonu jezuitów (ludzie lubią dawać wiarę wydarzeniom niezwykłym, które tylko w bardzo ograniczony sposób są ze sobą powiązane i tak właśnie było w tym przypadku, gdyż zakon jezuitów został wygnany z Francji dopiero w listopadzie 1764, a ataki miały miejsce już z końcem czerwca tego roku). Pojawiały się też teorie (głównie wśród okolicznych chłopów) że bestia, to tak naprawdę czarownik, który potrafi przemieniać się w zwierzę, a także że dusze ludzi potępionych wcielają się w wilki i atakują ludzi (niektórzy przypominali sobie też dawne ostrzeżenia francuskich hugenotów - głównie proroka Jurieu - sprzed prawie stu lat - którzy przepowiadali pojawienie się w tych okolicach dzikiej "Bestii" i ostrzegali przed rozlew krwi niewinnej oraz prześladowaniami sprawiedliwych). Ludzie bali się więc wychodzić do lasu, a także po wsi po zmroku, gdyż bestia ta atakowała także błąkające się samotnie osoby na wsiach i w małych miasteczkach. Dlatego zbierano się w grupy i nasłuchiwano, a gdy tylko dało się słyszeć jakiś krzyk w oddali, wówczas całą grupą pędzono w to miejsce i niejednokrotnie dzięki temu ocalano życie, czy to napadniętej kobiecie, czy też dziecku. Ludzie co prawda się bali, ale jednak pomagali sobie nawzajem, wiedząc że w grupie znacznie łatwiej będzie im osaczyć i ubić owego potwora. Zdarzały się też zwycięskie pojedynki z bestią pojedynczych osób - mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Przede wszystkim należało chronić szyję i okolice głowy, gdyż bestia najczęściej atakowała właśnie te miejsca, zdając sobie sprawę że dzięki temu szybko może zadusić ofiarę. Ludzie opowiadali sobie przypadki, jak to zaatakowana matka bohatersko i zwycięsko walczyła z bestią o swoje dzieci (tak, jak w miejscowości Rouget - 14 marca 1765 r.). Dwoje małych dzieci kobieta ta ocaliła, ale starsze, sześcioletnie, bestia porwała i uszła z nim w las. Wówczas nadbiegł pasterz z dużym psem pasterskim i ów pies poszedł w gęstwinę za bestią, dopadł ją i zmusił by puściła dziecko, choć sam odniósł poważne rany (szczególnie wokół pyska). Dziecko było wolne, ale odniesione rany (przede wszystkim głowy, którą bestia trzymała w pysku i za którą ciągnęła owe dziecko za sobą) sprawiły, że przeżyło tylko trzy kolejne dni. Takich przypadków było dość dużo (np. służąca walcząca z bestią w obronie swej pani), co też pokazywało determinację mieszkańców okolicznych ziem do wzajemnej obrony i ostatecznego rozprawienia się z niebezpieczeństwem.




 Po czerwcu 1765 r. ataki były już mniejsze i obejmowały jedną lub dwie osoby w miesiącu. Tak było aż do początków listopada 1767 r. gdy bestia nagle zniknęła i już nigdy się nie pojawiła, a co za tym idzie zakończyły się też ataki na okoliczną ludność. Ludzie zastanawiali się, co też mogło być powodem pojawienia się bestii i czym ona właściwie była. Starano się powiązać tę sprawę z historią rodziny Marvejols, którzy (ojciec, matka i dwóch synów) zostali w 1762 r. oskarżeni o tresowanie wilków w celu ograbiania podróżnych i skazano ich za to na śmierć przez powieszenie. Wyrok został wykonany. Być może było w tym jakieś ziarno prawdy, a owe "Bestie z Gévaudan" (bo zapewne były co najmniej dwa, lub trzy tego typu osobniki, tym bardziej że ataki odnotowywano czasem tego samego dnia w różnych, znacznie oddalonych od siebie miejscach) może były jakąś pozostałością po "stadzie" rodziny Marvejols, które to po ich śmierci musiało samo szukać pożywienia. Ale to oczywiście tylko jedna z hipotez, gdyż do dziś dokładnie nie wiadomo czym (lub... kim) była "Bestia z Gévaudan". Pozostaje nam więc jedynie gdybanina i bujna wyobraźnia, widząca w owej bestii wilkołaka, pumę, lub jakieś inne dzikie zwierzę, skrzyżowane z wilkiem. 



27 listopada 2025

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. VI

PROCES ROZWOJU DUSZY




 W jaki sposób odbywa się proces rozwoju duszy? Krótko można by powiedzieć - w bardzo... ciekawy sposób. Należy zacząć od zobrazowania "modelu" rozwoju i bytności dusz (czyli nas wszystkich) w sposób jak najbliższy ludzkiemu procesowi kojarzenia i pojmowania, czyli na przykładzie symbolu. Weźmy "młodą duszę", która dopiero od niedawna rozpoczęła proces inkarnacyjny, a teraz porównajmy ją z "duszą zaawansowaną", czyli (najczęściej) duszą Przewodnika lub nawet... Założycieli i postarajmy się je jakoś uszeregować pod względem "ważności". Najlepszym do tego sposobem by w sposób obrazowy i symboliczny pokazać stopnie rozwoju dusz - jest model piramidy (najbliższy bowiem ludzkiemu pojęciu), czyli proces rozwoju duszy od podstawy do wierzchołka. Podstawą oczywiście są młode dusze od poziomu pierwszego, następnie średniego i wyższego, potem dusze poziomu średniego i trzech wymienionych podpoziomów, następnie dusze zaawansowane (jak wyżej), by wreszcie dojść do samego wierzchołka - Przewodników o barwie fioletowej (czyli tych, których aura świeci na kolor ciemnofioletowy, pisałem o tym w poprzednich tematach). Na samym zaś czubku owej piramidy moglibyśmy umieścić Założycieli oraz samo Źródło, czyli Boga. Model piramidalny jest najbliższy ludzkiej wyobraźni, gdyż szereguje proces rozwoju duszy na kolejnych szczeblach, będących jednocześnie szczeblami "ważności" duszy.

Lecz ten wyżej opisany model rozwoju dusz jest... całkowicie nieprawdziwy. Dlaczego? Okazuje się bowiem że nie ma czegoś takiego jak stopień ważności dusz, nie ma dusz "lepszych" i "gorszych" (czyli tych, które są jeszcze na początkowym etapie rozwoju). Wszystkie dusze są równe względem siebie, jedyna różnica polega na tym, iż jedne nabrały więcej doświadczeń i tym samym osiągnęły wyższy poziom rozwoju, przybliżający ich do zjednoczenia ze Źródłem (w opisach ludzi poddanych hipnozie wciąż przewija się właśnie ogromna chęć powrotu do Domu - napiszę o tym niżej), zaś innych droga jest dłuższa, bardziej "wyboista", ale nie stanowi to zupełnie dowodu, przemawiającego za obniżeniem rangi tych dusz względem dusz rozwiniętych, lub nawet dusz Założycieli. Jak już pisałem - wszystkie dusze są względem siebie równe, te które "przyspieszyły" na swej drodze do Domu, zobligowane są pomagać tym, którzy wloką się w ogonie (oczywiście nie jest to przymus, jednak pomagając innym duszom można osiągnąć wyższy rozwój duchowy i nabrać więcej doświadczeń, sami jednocześnie przyspieszamy i przybliżamy wówczas nasz moment powrotu do Boga). Dusze bowiem nie rozwijają się w sposób "piramidalny", pionowo - od "podstawy do wierzchołka" - tylko (co ciekawe) w kierunku poziomym, w bok. Aby jednak posłużyć się przykładem, można wyobrazić sobie ogromny, wełniany sweter, z którego wystaje w kierunku poziomym nieskończona ilość nitek. Nitki to my, sweter to Źródło (Bóg), cel - "zwinąć" się z powrotem do Domu.

Żadna z tych nitek, choćby nie wiadomo jak długa, nawet na moment nie traci kontaktu z samym swetrem. Nasze życie tu na Ziemi, to tylko jeden z "odprysków", wielu takich naszych żyć, dziejących się w tym samym czasie w różnych alternatywnych Wszechświatach - wszystkie te życia - łączy jeden "składnik" - My. My prawdziwi, będący wciąż zjednoczeni z Bogiem - czyli nasza Wyższa Jaźń. Ta Jaźń, oczekuje powrotu każdego ze swych "cząstek" (wielokrotnie na opisanie jakiegoś elementu używam cudzysłowu, jest to jednak związane z brakiem możliwości wytłumaczenia poprzez ludzki język - prawdziwości tej, dla nas niezwykle skomplikowanej, a tak naprawdę całkowicie prostej zasady rządzącej całym tym procesem). Teraz jednak chciałbym opisać proces rozwoju duszy od samego momentu "stworzenia", czyli jak to się dzieje że zaczynamy inkarnować w ciałach fizycznych? Jak już wcześniej pisałem - dusza ma możliwość dzielenia swej energii - i to zarówno w ciałach fizycznych (możliwość jednoczesnego przebywania w dwóch lub nawet trzech ciałach, które posiadają niezależne od siebie żywoty, oraz znajdują się często na przeciwległych biegunach - np. można być biedną Indianką w Peru i w tym samym czasie w drugim życiu - np. gangsterem z Pruszkowa), jak również (i co jest czymś zupełnie naturalnym dla duszy) możliwość dzielenia swej energii tak, by dusza przebywała w nieskończenie wielu miejscach na Ziemi (już po śmierci, a jeszcze przed udaniem się na "Tamtą Stronę"), jeśli oczywiście tego zapragnie.

Nie należy się zatem dziwić że również nasza Wyższa Jaźń (czyli prawdziwi My) również ma możliwość dzielenia swej energii na nieskończoną ilość nowych dusz (będących Jej kopią), przeznaczonych do procesu inkarnacji w tym i jemu podobnych alternatywnych Wszechświatach. I to właśnie w tym przypadku można mówić o "procesie stwarzania duszy", gdyż dusza główna (Wyższa Jaźń) istnieje bez początku i bez końca, wciąż zjednoczona z Bogiem. Jak zatem wygląda proces "stwarzania" duszy? (czyli dzielenia energii naszej Jaźni). Nowa, dopiero co "podzielona" dusza, pozbawiona jest ego, jest "czystą kartą" przeznaczoną do "zapisania" (czyli zdobycia tak wielu doświadczeń, które umożliwią jej powrót do Źródła i ponowne Zjednoczenie z Wyższą Jaźnią, co jest równoznaczne z powrotem do Boga). Nowa dusza, musi zatem "nauczyć się być". Zaraz po podziale trafia ona do miejsca, w którym zostanie jej nadane ego, czyli własna, częściowo oddzielna od swojej Wyższej Jaźni - świadomość siebie samego. Nadanie ego odbywa się na zasadzie łączenia i "składania" energii. To właśnie w tym miejscu (które jeden z poddanych hipnozie mężczyzn nazwał "Światem Pozbawionym Ego") - dusza nabiera sensu swego istnienia, nadana jej zostaje osobowość, która będzie jej towarzyszyć, aż do ponownego Zjednoczenia z Wyższą Jaźnią i z Bogiem (dusza jednocząc się ze swą Jaźnią, nie traci swej osobowości, którą nabyła w "Świecie Pozbawionym Ego" - osobowość ta jest po prostu łączona z osobowością Wyższej Jaźni - którą w ten sposób wzbogaca).

Dusza, która uzyskała już osobowość - jest gotowa do uczynienia pierwszego kroku na swej drodze ku samodoskonaleniu i zdobywaniu doświadczenia - może rozpocząć proces inkarnacyjny (oczywiście nie od razu, zaraz po opuszczeniu "Świata Pozbawionego Ego", udaje się do miejsca, w którym przygotowuje się do swego pierwszego wcielenia, poznaje swoją grupę docelową, z którą będzie przebywać aż do przejścia na poziom duszy średnio-zaawansowanej i duszy zaawansowanej. Gdy powróci do Źródła i zjednoczy się z Bogiem, wzbogaci swymi doświadczeniami swą Wyższą Jaźń.



NARODZINY DUSZY


Teraz chciałbym opisać ów cały proces "stworzenia" duszy i "nadania" jej osobowości (E-G-O). Jak więc się to odbywa? Dużo na temat swego stworzenia mogą powiedzieć młode dusze, które pamiętają jeszcze jak "powstawały". Początek jest najtrudniejszy i niewiele dusz o tym opowiada (gdyż niewiele z nich sięga pamięcią aż tak daleko), jednak te, które mówią o prapoczątkach swego stworzenia, opowiadają o... Oceanie, Oceanie Energii. Jedna z tych młodych dusz (mężczyzna poddany hipnozie) opowiada jak jego dusza została stworzona jako maleńka cząstka energii, która oddzieliła się od: "Tego intensywnego, niebieskawo-żółto-białego Światła". Mężczyzna ów opowiada, że jego dusza powstała (podobnie zresztą jak i inne dusze) z burz pulsacyjnych, tworzących się wokół owego Światła. Wszystko to jest Pulsacyjną Energią Światła, a te duchowe cząstki, które przeznaczone zostają do "obdarzenia świadomością", zostają "wyrzucone" pod wpływem burz pulsacyjnych "na zewnątrz" Światła i płyną odtąd szerokim strumieniem wokół Niego. Taka "wyrzucona duszyczka" nie jest jeszcze duszą w pełnym tego słowa znaczeniu, a jedynie duchową cząstką, choć (co ważne) w momencie wyrzucenia na zewnątrz Światła, zaczyna kiełkować w niej pewna szczątkowa dopiero, odrębna świadomość. Od chwili wyrzucenia przez ową pulsacyjną burzę, pamięć duszy staje się intensywniejsza (dusze częściej opowiadają dopiero o tym, co stało się od momentu ich oddzielenia od Światła).

A gdy już dusza oddzieli się od Światła, dokąd dalej zmierza? Ów przytoczony przeze mnie wyżej mężczyzna, stwierdza: "Nagle znalazłem się w jasnej, zamkniętej przestrzeni, gdzie bardzo życzliwie zajęły się mną jakieś przemiłe istoty". Cóż to za "istoty" i co to jest owa "jasna, zamknięta przestrzeń?". Z reguły pacjenci opisując miejsce do którego następnie przybywają, nazywają je... "wylęgarnią" (ludzie poddani hipnozie bardzo często na opisanie zjawisk zachodzących na "Tamtym Świecie" i miejsc do których się udają - używają znanych sobie z Ziemi określeń, służących jako odpowiedniki tego, co tam spotykają). Owa "wylęgarnia", to miejsce gdzie obok siebie znajdują się młode, dopiero co oddzielone od Światła duszyczki, takie iskierki, będące w czymś co przypomina błonę. Sama dusza (jeszcze wówczas maleńka iskierka) jest niczym jajko, pływające w owej błonie. Błony służą dojrzewaniu duszy, lecz dojrzewająca dusza zaczyna już rozumować w kategoriach jednostkowej świadomości, czyli EGO. Póki jednak dusza nie "wyjdzie" z owej otulającej ją błony, jej świadomość nie jest jeszcze wystarczająco rozwinięta. Zmienia się to wraz z opuszczeniem tego miejsca (inny mężczyzna poddany hipnozie stwierdził: "Moja świadomość narodziła się wraz z moją ciekawością"). Kim są jednak owe "istoty", które opiekują się młodymi duszyczkami w tej "wylęgarni?"

Dusze zwą je "Kochającymi i Pięknymi Matkami" (w rzeczywistości są to po prostu starsze dusze, które przeszły już długą inkarnacyjną drogę i teraz opiekują się owymi młodymi iskierkami, co nie znaczy oczywiście iż odtąd całkowicie zaprzestały kolejnych fizycznych inkarnacji). Jedna z takich Starszych Dusz, kobieta, poddana hipnozie, opowiadała jak w "Zaświatach" pełniła rolę "Matki" dla rodzących się duszyczek - a jednocześnie nadal inkarnowała fizycznie. W swym ostatnim życiu także zajmowała się opieką nad dziećmi. Co ciekawe, owa kobieta w poprzednim życiu żyła w Polsce. Po inwazji niemieckiej w 1939 r., kobieta zajęła się pomaganiem najuboższym, szczególnie dzieciom. Zgłosiła się w 1940 r. na ochotnika do niemieckiego obozu dla internowanych po to, by nieść pomoc najbardziej potrzebującym. Przydzielono ją do pracy w kuchni. Rozpoczęła ona zakrojoną na szeroką skalę pomoc ludziom (a szczególnie dzieciom, które cierpiały najbardziej) przetrzymywanym w tym obozie. Będąc ochotniczką, mogła w pierwszym roku opuścić obóz na własne życzenie, nie uczyniła tego jednak, a potem (w latach następnych) wyjście stąd było już niemożliwe. Kobieta zajmowała się pomocą polskim i żydowskim dzieciom. Wreszcie jej działalność została odkryta przez władze obozu i zatłuczono ją pałkami na śmierć.

Teraz owa kobieta (już w obecnym wcieleniu) opowiada hipnoterapeucie o czasie, jaki spędziła po swej fizycznej śmierci. Opisuje mu iż jest "Matką Inkubacyjną" dla młodych duszyczek i pomaga im opuszczać błonę, oraz nadzoruje początkowy etap dojrzewania duszy. Owe Dusze-Matki ("akuszerki"), przejawiają więcej "żeńskich" cech i to zarówno duchowych jak i fizycznych. Wcielają się więc głównie w ciała kobiet, które zajmują się opieką nad najsłabszymi, czynią to jednak w sposób podobny do tego, jak matki czuwające nad bezpieczeństwem swych dzieci. Wybierają ciała kobiece, gdyż łatwiej im wówczas spełniać się w "swych rolach". Opisuje ona swoją "pracę" jako Matki-Akuszerki nowych dusz, oraz opowiada o owym miejscu (jak ono wygląda) i "błonach" z których pomaga wydostawać się nowym duszom.

Dusze zaraz po "oddzieleniu" od Światła, przybywają (a raczej są ściągane) właśnie w kierunku owej "wylęgarni". Przybywają jako promyki białej energii, zamkniętej i otulonej w błonę, o której pisałem wyżej. Miejsce, do którego przybywają (czyli owa "wylęgarnia") przypomina... ogromny plaster miodu, który zdaje się nie mieć końca. Nad tym "plastrem" wiją się strumienie bardzo jasnej, stopionej, falującej energii (jakby energetyzowanej). Owa energia jest Energią Miłości i z niej "rodzą się" nowe dusze. Przypomina to ogromną fabrykę, w której kolejne pulsacyjne wybrzuszenia (burze), wyrzucają "z siebie" wciąż nowe duchowe iskierki. Nie wszystkie jednak "wychodzą", niektóre (te, którym podczas "wypchnięcia ze Światła" nie udało się osiągnąć pewnego szczątkowego stopnia indywidualności), są z powrotem wciągane do tego Światła. Nowe dusze zamknięte w swych błonach, przybywają więc do miejsca zwanego (umownie) "wylęgarnią" i tam czekają na swe "narodziny". Zresztą proces narodzin duszy jest bardzo zbliżony do fizycznych narodzin dziecka. Matki Inkubacyjne czekają, aż iskierka znajdująca się w błonie urośnie na tyle, by można było błonę otworzyć - wówczas dusza wychodzi na zewnątrz. Zaraz po "narodzinach" ta młoda duszyczka jest "otulana" energią miłości Dusz-Matek. Innymi słowy młoda dusza obdarzona zostaje współczuciem, zrozumieniem, ideami tego kim jest i kim może się stać. Dusze-Matki napełniają młode duszyczki świadomością ich istnienia.

Jednak nie obdarzają ich samoświadomością, gdyż tę dusza zaczyna kształtować już od momentu "wypchnięcia" ze Światła (choć na samym początku jej indywidualnego istnienia - nie ma ona jeszcze pojęcia kim jest, tego dowiaduje się dopiero od Matek Inkubacyjnych podczas "otulenia" energetycznego). Dla duszy moment otulania - to prawdziwy czas przebudzenia oraz poznania wiadomości o sobie samej i swej "przyszłości". Nie zawsze jednak udaje się w odpowiedni sposób młodej duszy przekazać właściwe i pełne "wibracje" energetyczne. Jeśli Matce Inkubacyjnej nie uda się owo "otulanie" (podobnie jak Przewodnicy, Dusze-Matki też uczą się opieki nad "iskierkami" i mają swoje stopnie umiejętności i doświadczenia), wówczas "do akcji" wkracza... "Mistrz-Pielęgniarz" (tak została ta istota opisana przez ową kobietę, poddaną hipnozie). On uczy i przygotowuje Dusze-Matki do ich zadań, lecz jeśli One popełnią gdzieś błąd, musi wkroczyć, gdyż w przeciwnym razie nowo narodzona duszyczka nie będzie znała pełni swego przeznaczenia i będzie się czuła "nieswojo" (zdarzają się także "wybrakowane" dusze, ale nigdy nie dzieje się to w momencie narodzin, a późniejszych oddziaływań inkarnacyjnych. Jeśli dana dusza wciąż przejawia destrukcyjne inklinacje np. w każdej z kolejnych inkarnacji generuje tylko, lub w ogromnej ilości negatywną energię bólu i cierpienia zadawaną innym duszom - wówczas taka dusza musi ponownie powrócić do Światła w celu... przemodelowania energetycznego, gdyż na pewnym etapie "dorastania" popełniono "błąd wychowawczy". Nie oznacza to jednak zniszczenia owej duszy (jak już pisałem - energii nie można zniszczyć), a jedynie "doładowanie" jej pozytywną energią (wyjaśnię to dokładniej w kolejnych tematach).

Co ciekawe, owa kobieta będąca w stanie hipnozy, opowiada że wyczuwa wokół siebie (jako dusza oczywiście) obecność Stwórcy, Boga, Źródła, Nieskończoności, lecz... jednocześnie twierdzi iż, to Światło, z którego powstają nowe dusze, nie jest Bogiem w pełnym tego słowa znaczeniu. To znaczy, inaczej - wszystko co istnieje jest częścią Boga, ale nie wszystko musi być Nim sensu stricte, a to znów oznacza, że podobnie jak poszczególne dusze obdarzane są samoświadomością swego jednostkowego bytu (mimo iż są częścią Źródła), tak i owe Światło też może posiadać indywidualną świadomość (kobieta nie wie tego na pewno, lecz twierdzi iż nie jest Ono Bogiem), mówi: "Czuję że Stwórca jest bardzo blisko, lecz... On nie zajmuje się aktem produkcji". Gdy hipnoterapeuta zapytuje kobiety: "Z tego co mówisz - nowe, rodzące się dusze na początku swego istnienia nie są doskonałe. Lecz gdyby powstawały już jako doskonałe byty, stworzone przez doskonałego Stwórcę/Boga - nie byłoby sensu aby inkarnowały, więcej nie byłoby sensu by w ogóle powstały". Kobieta na to odpowiedziała: "Tam wszystko jest doskonałością. Doskonałość jest też i w nowo-stworzonych duszach które nie są skażone żadnym pierwotnym błędem". Innymi słowy dusze "zanieczyszczają" się podczas kontaktu ze swą materialną powłoką, czyli swym ciałem, jednak nie oznacza to, iż stają się przez to złe, lecz dzięki doświadczaniu, wyrażaniu siebie i nauce - mają się wzmocnić, odrzucając wszelkie negatywne wibracje i otwierając się jedynie na Miłość.

A jak wyglądają dalsze "losy" młodziutkich duszyczek? Zaraz po wyjściu ze swych błon (owa kobieta poddana hipnozie określa je mianem... koszyczków, co dobitnie świadczy że różni ludzie w różny sposób przedstawiają te same wydarzenia z "Tamtego Świata", opisując je swoimi własnymi słowami). Najpierw Dusze-Matki dokładnie "oglądają" każdą nową duszyczkę, sprawdzają bowiem czy ilość posiadanej przez nie energii umożliwi im inkarnowanie w światach o dużej ilości cierpienia i bólu (jak choćby nasza Ziemia, choć są oczywiście światy znacznie gorsze od tej naszej planety, gdzie tego cierpienia jest jeszcze więcej, ale są też takie, gdzie prawie nie ma go wcale). Jeśli dusza nie może inkarnować w "światach cierpienia" (Ziemia zalicza się do tej kategorii) gdyż jej struktura energetyczna na to nie pozwala (taka dusza po urodzeniu w ciele fizycznym - nie przetrwałaby długo w tym świecie i wciąż ginęłaby, niewiele z tego osiągając i niewiele doświadczając - nawet w tzw.: "przyjemnych" ziemskich żywotach), wybiera się dla niej inne miejsca - światy nieco "łagodniejsze", gdzie może nauczyć się tego samego co inne dusze (choć nauka wówczas trwa nieco dłużej), nie będąc jednocześnie narażona na ciągłe "powtarzanie klasy" (przy nieodpowiedniej ilości energii duszy, taka osoba nie dożyłaby osiągnięcia wieku dojrzałego i to nie w jednej, dwóch kolejnych inkarnacjach, lecz we wszystkich następnych). Dobitnie świadczy to o fakcie, że to nie Bóg jest owym Światłem z którego powstają kolejne dusze, gdyż przydziela ono ilość energii danej "iskierce" w sposób dość... dowolny.

Gdy Dusze-Matki "rozdzielą" już nowo narodzone duszyczki (mam tu na myśli podział energetyczny na "światy cierpienia" i te łagodniejsze, gdzie nie ma aż tyle bólu co np. na Ziemi), dusze te nie od razu zostają "przydzielone" do swoich określonych grup z którymi będą potem wspólnie inkarnowały. Takich młodziutkich duszyczek nie rzuca się od razu na "głęboką wodę". Najpierw (już po opuszczeniu owej "wylęgarni") daje się im możliwość "doświadczenia fizyczności" w formie pół-materialnej, np. w postaci wiązki światła, podmuchu wiatru lub wiązki ognia. Z reguły na początek wybiera się dla nich światy "surowe", niezaludnione, młode, wulkaniczne planety, gdzie nie rozwinęło się jeszcze życie fizyczne. Młode dusze zostają tam "skierowane" nim jeszcze zaczną tworzyć jakąś wspólną grupę dusz i rozpoczną "naturalny" proces inkarnacyjny. Dusze, które w taki sposób uczą się wrażeń związanych z fizycznością, mogą w swej pół-materialnej formie robić to czego pragną, nie są im narzucane żadne ograniczenia, ani też zakazy. Tam uczą się porozumiewać ze sobą jako istoty żyjące w społeczności i są pod stałą obserwacją swych przyszłych Przewodników. Pewien mężczyzna, będący młodziutką duszą (zaledwie kilka wcieleń), opowiada hipnoterapeucie o czasie jaki tam spędził: "Panowała tam atmosfera wszechogarniającej Miłości i poczucia bezpieczeństwa, to był najłatwiejszy okres w całej mojej egzystencji. Już wkrótce mieliśmy rozpocząć życie w świecie pełnym samotności i cierpienia. Te wspomnienia pierwszych, miłych doznań, były dla nas bardzo pomocne".

Następnie, po odbyciu takiej "praktyki", dusza staje się częścią specjalnie złożonej grupy dusz, z którą odtąd będzie się wspólnie uczyć i inkarnować. Młode duszyczki poznają więc nie tylko swych kolegów z grupy, ale także swego Przewodnika (lub Przewodników), oraz udają się do miejsca swej dalszej nauki, czyli do - szkoły. To jak wygląda szkoła, zależy od... indywidualnych zapatrywań danej duszy ("miejsce szkolne" bardzo często się zmienia po kilku kolejnych wcieleniach) i dla jednej duszy może to być np. majestatyczna świątynia typu greckiego, dla innej gotycka katedra ze strzelistymi kopułami, dla jeszcze innej wielka hala, pełna szkła i kryształów - co kto lubi. Oczywiście te "budynki" jak już wspomniałem, mogą się zmieniać w obrębie jednej duszy po kolejnych inkarnacjach, gdyż stanowią one jedynie fizyczne wyobrażenia przeniesione w umyśle duszy na "Tamten Świat". Umysł duszy generuje wszystko, czego ona sama zapragnie. Jeśli pragnie "zjeść" jabłko, lub "skosztować" pomarańczy - nie tylko może to uczynić jako dusza, ale nawet jest w stanie poczuć soczystość owej pomarańczy i doświadczyć smaku tego jabłka - jeśli oczywiście tego pragnie. Tak więc młoda, dopiero co narodzona duszyczka staje się częścią grupy dusz, która odtąd będzie już jej grupą docelową.

Nie znaczy to jednak że nie spotyka ona innych grup dusz - często dusze po śmierci swego ciała, wracając do swych przyjaciół z grupy, mijają po drodze inne grupy dusz. Tamte dusze raczej nie zwracają na nią swej uwagi. Wyjątek stanowi jedynie ta dusza z innej grupy, która być może w jednej z poprzednich wcieleń była naszą znajomą, kolegą z wojska lub panem Kaziem, od którego kupowaliśmy mleko w sklepiku. Wówczas powita nas machaniem rąk, skinieniem głowy, uniesieniem w górę kciuka, okrzykami wyrażającymi radość z powrotu do "Świata Dusz", czy nawet... radosnym pocałunkiem na powitanie. Tak więc dusze zarówno po powrocie z ziemskiej inkarnacji, jak również młodziutkie duszyczki które dopiero co rozpoczynają naukę, udają się "na lekcję" do "szkoły". Co ciekawe, o ile zewnętrzne kształty owych "szkolnych budynków" różnią się od siebie w zależności od pamięci wyniesionej z fizycznych inkarnacji danej duszy, o tyle "wewnętrzne" jej sale - w przekazach hipnotycznych, są prawie zawsze takie same (nieliczne są wyjątki, gdy dusza przybywa do szkoły, mieszczącej się "pod gołym niebem", na polanie, lub nad morzem - być może ma to związek z naszymi przyzwyczajeniami za życia, niewielu z nas bowiem uczęszczało do szkoły "na powietrzu" i przyzwyczailiśmy się do postrzegania "szkoły" - jako budynku).


A o "Szkole", do której udają się dusze, napiszę więcej w kolejnych częściach


CDN.
 

HISTORIA ŻYCIA - WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. XXVII

WYBUCH III WIELKIEJ WOJNY GALAKTYCZNEJ





FAZA I
 NIEUDANA OBRONA ZBROJNEJ 
PLACÓWKI FEDERACJI NA PLUTONIE


Po zniszczeniu trzech kolonii Galaktycznej Ludzkości w naszym Układzie Słonecznym (Ziemi - Marsa i Wenus), jedyną ocalałą jeszcze placówką Federacji Galaktycznej w tym rejonie - była planeta Pluton. Była to niewielka międzygalaktyczna baza militarna, przeznaczona dla okrętów, które przybywały tutaj w celach patrolowych i kontrolnych. Baza była dobrze umocniona i uzbrojona, jednak w konfrontacji z całą zgromadzoną w naszym Systemie Słonecznym potęgą Ligii Anchara - nie miała żadnych szans. Jej przetrwanie zależało od pomocy udzielonej z zewnątrz przez siły zbrojne Federacji Galaktycznej (a to nie było takie proste, zważywszy że przebicie się do naszego Układu Słonecznego było wówczas utrudnione wobec skutecznej blokady "ziemskiej" Galaktyki od strony głównie Sagittariusa i Alpha Draconis, które otoczyły Lirę). Okręty z odsieczą zostały jednak wysłane i udało im się wejść do naszego Układu Słonecznego, jednak na niewiele się to przydało - gdyż owa flota ta została całkowicie zniszczona (o tym niżej). Będzie to i tak już po zniszczeniu placówki Federacji na Plutonie, której obrońcy, pomimo niewielkich zwycięstw uzyskanych w trakcie walki, poniosą całkowitą klęskę i albo zginą podczas walki, albo stanie się to już po zajęciu planety przez Reptilian.

Początkowo Gadoidy planowały zniszczenie całej planety za pomocą okrętu bojowego Chowty (nasz przyszły księżyc), zrezygnowano jednak z tego planu, zdając sobie sprawę z ogromnej przewagi, jaką w naszej Galaktyce osiągnął Sojusz Anchara nad Federacją Galaktyczną i zdecydowano się na zdobycie Plutona. Obrońcy (bez wsparcia z zewnątrz) byli skazani na klęskę. A mimo to walczyli ofiarnie (obrona Plutona stanie się potem jednym z ogniw jeszcze mocniej spajających różne Ludzkie rasy wchodzące w skład Federacji, które będą uczestniczyć w tzw.: Misji "Początek" - czyli dziele stworzenia człowieka "na obraz i podobieństwo Boga/ów"). Mimo to obrona planety zakończy się klęską i śmiercią wszystkich obrońców (pochodzących gównie z Liry i Plejad).



FAZA II
 PRZENIESIENIE DZIAŁAŃ WOJENNYCH NA INNE OBSZARY WSZECHŚWIATA -
PRÓBY ZATRZYMANIA REPTILIAŃSKIEJ OFENSYWY


TAK MOGŁA WYGLĄDAĆ KLĘSKA FLOTY FEDERACJI GALAKTYCZNEJ W 
BITWIE Z SOJUSZEM ANCHARA W NASZYM UKŁADZIE SŁONECZNYM




Nim przejdę do tematu chciałbym na początku coś wyjaśnić. Mianowicie aby być dobrze zrozumianym, należy jakoś przyporządkować te wydarzenia w czasie. To, co opisuję nie wydarzyło się w przeciągu roku, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, stu, czy nawet pięciuset lat - III Wielka Wojna Galaktyczna trwała ponad 80 tysięcy lat i tak właśnie należy rozpatrywać dziejące się w jej trakcie wydarzenia. Pomiędzy jednym a drugim starciem niejednokrotnie upływały całe dekady, jeśli nie setki lat, dlatego też nie powinno dziwić że np. flota zbrojna Federacji przebiła się (przez Pas Kuipera) do naszego Układu Słonecznego tak późno i że stało się to dopiero po zniszczeniu zbrojnej placówki na Plutonie. Wydarzenie które teraz opiszę (bitwa pomiędzy flotą Federacji Galaktycznej a Sojuszem Anchara w naszej Galaktyce), miała miejsce setki lat po zniszczeniu Ziemi, Marsa, Wenus i Merkurego. Każde takie wydarzenie dzieliły setki (jeśli nie tysiące) ziemskich lat. Sama okupacja naszego Układu Słonecznego przez Reptilian trwała ok. 80 000 lat. W tym czasie zdążyli oni skolonizować większość planet (tych posiadających atmosferę) w naszej Galaktyce (m.in.: bardzo udana kolonizacja Wenus). Nie powiodła im się jedynie kolonizacja Marsa (zrezygnowano z tego planu, gdyż planeta ta, w wyniku upadku asteroidy - utraciła atmosferę), oraz kolonizacja Ziemi (została ona rozpoczęta, lecz "nadpobudliwość" płyt tektonicznych skorupy ziemskiej, powodowała, iż plany te nie mogły być do końca udane).

Tak więc, gdy okręty bojowe Federacji Galaktycznej dotarły wreszcie do naszego Układu Słonecznego, napotkały na swej drodze ogromną potęgę połączonych sił zbrojnych Maldeka, Sagittariusa, Alpha Draconis i Bellatrix (dawnego Oriona). Doszło do bitwy, która zamieniła się w masakrę sił Federacji i ich całkowitą klęskę. Klęska ta, była o tyle poważna, że umożliwiła Gadom przeprowadzenie wielkiej ofensywy w inne rejony Wszechświata i na inne Galaktyki. Nasz Układ Słoneczny (choć skierowano tutaj pierwszy atak) miał być jedynie początkiem wielkiego planu eliminacji Ludzkości ze wszystkich światów i galaktyk. Przed rozpoczęciem konfliktu zbrojnego (czyli przed wybuchem III Wojny Galaktycznej) obszary Wszechświata opanowane przez Gady były następujące: cała Galaktyka Oriona (w tym Bellatrix), Galaktyka Smoka (Alpha Draconis), Galaktyka Sagittariusa, Ursa Minor i Ursa Major, Galaktyka Sestans (co spowodowało że Lira została w dużej mierze "wzięta w kleszcze" przez galaktyki Smoka i Sagittariusa), Galaktyki Fornax i Sculptor. Nasz Układ Słoneczny i nasza Galaktyka była w centrum opanowanych wcześniej przez Reptilian terenów - dlatego atak tutaj był przeprowadzony jako pierwszy. Gdy jednak zniszczono całą flotę bojową Federacji Galaktycznej, nie tylko cały Układ Słoneczny należał już do Gadów, ale wytworzyła się sytuacja kontynuowania przez nich zwycięskiej ofensywy na inne rejony Wszechświata. Tak też uczyniono.


UPADEK SYRIUSZA A
KOLEJNA KLĘSKA FEDERACJI GALAKTYCZNEJ



To, co wydarzyło się po opanowaniu naszej Galaktyki przez Sojusz Anchara, nie nastąpiło zaraz po zwycięskiej dla Gadów bitwie gwiezdnej, lecz było rozciągnięte w czasie i trwało od kilku do kilkunastu-kilkudziesięciu tysięcy lat. Nim jednak przejdę do tej części tematu - wrócę na moment do tego, co już wcześniej opisywałem - czyli do ucieczki części Gadów z ich rodzimego świata i próby ostrzeżenia przez nich Federacji Galaktycznej przed spodziewaną inwazją. Gadoidy te nie zostały wówczas wysłuchane, gdyż uznano ich za prowokatorów, którzy pragną zmusić Federację do wykonania pierwszego ataku, by potem oskarżyć Ją o rozpętanie galaktycznego konfliktu. Jednak gdy wojna już wybuchła i Federacja straciła cały Układ Słoneczny - ci Reptilianie, którzy wcześniej próbowali ostrzec Ludzkość przed atakiem - zostali uhonorowani przyjęciem ich, jako pełnoprawnych mieszkańców w poczet ludów okrętu-planety Nibiru (w której żyły miliardy rożnego rodzaju istot, reprezentujących najróżniejsze rasy i gatunki we Wszechświecie). Tym samym stali się oni członkami Federacji Galaktycznej i na równi z innymi mieszkańcami Nibiru - podejmowali decyzje tyczące dalszych działań (w tym również bojowych), tego planetarnego gwiazdolotu. A tym czasem, po tych pierwszych wielkich klęskach doznanych od Gadów (szczególnie tej ostatniej w Układzie Słonecznym), Federacja Galaktyczna znalazła się w nieustannym odwrocie i skupiła się na działaniach obronnych, nie mogąc przerwać okrążenia Smoka i Sagittariusa.

Kolejny atak skierowano w kilku kierunkach. I tak "na zachód" od naszego Słońca - zajęto Galaktykę Alpha Centauri (dokonując tam niesamowitych zniszczeń i eliminując wszelkie ludzkie cywilizacje w tamtych rejonach Wszechświata), oraz w kolejnej wielkiej bitwie gwiezdnej zajęto Galaktykę Altair. Więcej kłopotów miały Gady tylko przy próbie zdobycia Syriusza, gdzie galaktyczni Syrianie stawili zacięty opór - próba ta jednak nie przyniosła im sukcesu. Galaktyka Syriusza została opanowana przez Reptilian. Jedyną porażkę, którą odnotowały Gady w tej fazie wojny, była nieudana próba opanowania Plejad. Planeta Erra stała się wkrótce przykładem bohaterskiego oporu i zdeterminowała Radę Federacji do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków militarnych, które doprowadzą w konsekwencji (dopiero w III, ostatniej fazie wojny) do zniszczenia Maldeka i klęski wszystkich Gadoidów). Plejady były jednak "samotną wyspą" na morzu opanowanych już przez Reptilian galaktyk, a planeta Erra uniknęła zniszczenia przez Chowtę tylko dlatego, że ten nasz późniejszy księżyc został skierowany na drogę którą podążała planeta Nibiru, by przeszkodzić jej w próbie zatrzymania reptiliańskiej ofensywy.


BITWA o ERRĘ 
PIERWSZE ZWYCIĘSTWO FEDERACJI
PODCZAS PRÓBY OPANOWANIA PLEJAD PRZEZ GADY




 DALSZE PODBOJE I REPTILIAŃSKA KOLONIZACJA


Zwycięstwo w bitwie o Errę, było jedynie drobnym szczegółem w tej długiej batalii, której celem ostatecznym była zagłada Ludzi lub Gadów we Wszechświecie. Wojna trwała więc w najlepsze a reptiliańska ofensywa okazała się nie do zatrzymania. Tymczasem osiągnięcia Gadów były nie do przecenienia - opanowali wszystkie galaktyki leżące do miliona lat świetlnych od Ziemi - nasz Układ Słoneczny, galaktykę: Alpha Centauri, Altair, Syriusz, Procjon - co razem z galaktykami Smoka, Ursa Minor, Ursa Maior, Sextans, Sagittariusa, Oriona (Bellatrix) i Fornaxa - dawało ogromny teren kontrolowany teraz jedynie przez Gady, oraz otaczało i izolowało całkowicie Lirę i Wegę. Kolejnym celem ataku była galaktyka Andromedy. Andromedanie nie spodziewali się najazdu. Zresztą ich galaktyka była położona tak daleko od miejsc trwającego konfliktu, że nie brano w ogóle pod uwagę przedostania się Gadów w ten rejon Wszechświata. Sądzono tam raczej, że pierwszym celem ataku będzie właśnie galaktyka Liry. Andromedanie do tego stopnia nie spodziewali się ataku, że pozwolili sobie nawet na... lokalną wojenkę z galaktyką Triangulum (również zasiedloną przez Galaktyczną Ludzkość), niszcząc jeden z jej księżyców. Dopiero pojawienie się pierwszego zwiadu Gadoidów w galaktyce Andromedy spowodowało początkowo zaskoczenie i przerażenie, a potem intensywne przygotowania do odparcia agresji (Andromedanie już potem pomyłkowo zniszczą jedną z planet Syriusza B, na której wciąż przebywali ludzcy koloniści - o co następnie oskarżą pokonanych Reptilian. Ale wówczas Gady będą już pobici i można będzie ich oskarżać o wszystkie możliwe zbrodnie).

Nim jednak do tego doszło, Reptilianie rozpoczęli zakrojoną na wielką skalę kolonizację Wszechświata. W naszym Układzie Słonecznym zajęto jedynie dwie planety - Wenus i Ziemię. Planowano jeszcze kolonizację Marsa, ale skutki jakie spowodowała wysłana przez Reptilian asteroida, okazały się o wiele poważniejsze od zaplanowanych. Z planety zniknęła cała atmosfera, woda wyparowała, jak również prawie wszelkie roślinne życie. Nie nadawała się już odtąd do zasiedlenia (nie wiedziano jednak że pod powierzchnią planety, w jej wydrążonych długich korytarzach, tunelach i podziemnych miastach - wciąż przebywają uratowani z pogromu ludzie, dawni mieszkańcy Marsa). Kolonizacja Wenus okazała się jednak prawdziwym sukcesem, pobudowano miasta (również podziemne) umocnienia na wypadek ataku Federacji Galaktycznej i oficjalnie włączono planetę w obręb wpływów Ligii Anchara. Stąd też planowano kolonizację Ziemi. Lecz z tą planetą wciąż były jakieś problemy. Po katastrofie spowodowanej uderzeniem asteroidy i zagładą cywilizacji hyperboreańskiej, planeta bardzo długo "dochodziła do siebie". Mimo to rozpoczęto pierwszą próbę kolonizacji, która wkrótce okazała się katastrofalna dla Reptilian. Ok. 1 318 000 lat temu (czyli jakieś 2000 lat po zagładzie cywilizacji hyperboreańskiej) doszło na Ziemi do pierwszej wielkiej katastrofy. Na planecie wybuchły wszystkie wulkany, powstały też gigantyczne trzęsienia ziemi, które spowodowały zatopienie części kontynentu Hyperborei przez ocean (pozostałością po dawnej ziemi jest m.in.: na Pacyfiku Wyspa Wielkanocna). Pojawił się też inny ląd, który wynurzył się z wody - Lamar.

W jednej chwili cała rodząca się cywilizacja reptiliańska została zniszczona przez siły natury, a tych, którzy w porę nie uciekli z tego pobojowiska, pochłonęła woda, ziemia, ogień lub lawa. Pierwsza "gadzia" kolonizacja Ziemi zakończyła się więc niepowodzeniem. Potem przez długi czas Gady nie będą ryzykować ponownego zasiedlenia, choć w końcówce wojny spróbują zając Ziemię po raz drugi (na krótko, ze względu na swą militarną klęskę w tym konflikcie). Natomiast poza naszym Układem Słonecznym kolonizacja przebiegała też z bardzo różnym skutkiem. Nie powiodła się próba zasiedlenia ani Syriusza, ani Alpha Centauri, jedynie Altair i Procjon został zasiedlony do czasu klęski Gadów. Dalsze próby kolonizacji poza tym obszarem nie były jednak prowadzone. Mimo to zajęto i okupowano znaczny teren. Odcięto całkowicie Lirę (główną bazę Galaktycznej Ludzkości) i kontynuowano atak w kierunku galaktyk Andromedy i Triangulum (2 miliony lat świetlnych od Ziemi). Dawało to pokaźny rejon zasiedlonego Wszechświata i poważnie ograniczało ludzkie działania kolonizacyjno-militarne.



FAZA III
 KONTROFENSYWA FEDERACJI GALAKTYCZNEJ


BITWA GWIEZDNA o ANDROMEDĘ



Andromedanie (po początkowym zaskoczeniu) dobrze przygotowali się do obrony przed spodziewaną inwazją Gadoidów (otrzymali również pomoc z innych galaktyk, w tym również z galaktyki Triangulum, z którą to wcześniej toczyli wojnę). Dzięki dobremu przygotowaniu i wsparciu pozostałej floty Federacji Galaktycznej - Andromedanie pokonali inwazyjną flotę Reptilan w walnej bitwie o Andromedę. Klęska Gadów była ogromna, gdyż wcześniej uznano że zdobycie galaktyk Andromedy i Triangulum jest kluczowe w dalszej wojnie, dlatego też skierowano tutaj największe dotychczasowe siły inwazyjne. Klęska tej floty spowodowała zwrot w wojnie, gdyż odtąd to Gady będą się bronić i wycofywać z zajmowanych przez siebie pozycji. Natomiast w Radzie Federacji, zaraz po zwycięstwie przegłosowano decyzję o... natychmiastowym zniszczeniu wszystkich Reptilian we Wszechświecie. Aby to jednak urzeczywistnić, należało wygrać wojnę, a to było trudne bez wsparcia potężnego gwiazdolotu, jakim była planeta Nibiru. Polecono więc Nibiru (która to pojawiała się cyklicznie co 3600 lat), by na czele floty wojennej Federacji - zlikwidowała wrogą cywilizację.

Dzięki wsparciu Nibiru, rozpoczęła się wielka kontrofensywa Federacji Galaktycznej. Wszędzie przełamywano obronę Reptilian, powodując ogromne zniszczenia (jak np. w galaktyce Ursa Minor, gdzie ponownie rozbito ich potężną flotę, czym otworzono sobie drogę m.in.: do naszego Układu Słonecznego. W galaktyce Smoka zniszczono dwie planety, w galaktyce Sextans - sześć. Odzyskano Procjon, Syriusz i Alpha Centauri, wreszcie dotarto do ziemskiego Układu Słonecznego. Tam doszło do ostatecznego starcia pomiędzy Nibiru a Maldekiem i Chowtą.


KONTROFENSYWA FEDERACJI GALAKTYCZNEJ



CDN.

BOHATEROWIE WRZEŚNIA - Cz. I

OSTATNI BÓJ Dziś chciałbym rozpocząć nową serię opowiadającą o żołnierzach broniących tamtej, wywalczonej po 123 (150) latach zaborów, odrod...