WYŚWIETLENIA

14 sierpnia 2025

HENRYK VIII I JEGO ŻONY - Cz. I

OD KATARZYNY ARAGOŃSKIEJ 

DO KATARZYNY PARR





OSTATNIA PRÓBA RATUNKU
LIST ANNY BOLEYN DO HENRYKA VIII
WYSŁANY PRZEZ NIĄ Z TWIERDZY TOWER 
6 MAJA 1536 r.


"Panie Mój, twoje niezadowolenie i moje uwięzienie są dla mnie tak dziwne iż zaprawdę sama nie wiem co napisać lub za co Cię przepraszać. Jestem całkowicie nieświadoma (...) a jeśli jak mówisz tylko wyznając prawdę mogę uzyskać bezpieczeństwo, z całych mych sił i z poczuciem obowiązku wypełnię Twoje polecenie. Proszę jednak by Wasza Łaskawość nawet sobie nie wyobrażał że Wasza biedna żona kiedykolwiek uzna swą winę. Prawdę powiedziawszy żaden Władca nie miał żony tak lojalnej w obowiązkach i uczuciach, jak tyś sobie znalazł w osobie Anny Boleyn (...) i z której mniemam Bóg i ty Najjaśniejszy Panie byłeś tak zadowolony. Mam również w pamięci swoje Wywyższenie otrzymane w miejsce Królowej (...) bowiem z powodu mego Wyróżnienia, nie mającego żadnych podstaw, a jedynie Twoją łaskę dla mej osoby, choć wybrać sobie mogłeś inną istotę. Jednak to mnie sobie upodobałeś, z niskiego stanu uczyniłeś mnie Twą Królową i towarzyszką, choć przekraczało to me pragnienia. 

Jeśli zaś już uznałeś mnie za godną takiego honoru, mój dobry Panie, niech żadna inna miłostka, czy też zła rada złożona z mych wrogów nie odbierze Twych szlachetnych łask, nie pozwól również Panie by ta skaza, ta niegodna skaza nielojalnego serca skierowana przeciwko Tobie, kalała imię twej uległej małżonki oraz Twej córki. Osądź mnie, mój dobry Królu, lecz pozwól otrzymać uczciwy proces i nie pozwól na to by moi zaciekli wrogowie siedzieli jako oskarżyciele i sędziowie (...) A potem Bóg i Ty zdecydujecie co ze mną będzie (...) Mą ostatnią i jedyną prośbą jest, bym tylko ja musiała dźwigać jarzmo Twego niezadowolenia, oraz aby gniew Twój nie dotknął niewinnych dusz tych biednych mężczyzn którzy (jak rozumiem) są również uwięzieni z mojego powodu. Jeżeli kiedykolwiek mój widok cieszył Twe oko, jeżeli kiedykolwiek imię Anny Boleyn brzmiało miło w twych uszach, przystań na tę jedną mą prośbę, wówczas odejdę by nie sprawiać Najjaśniejszemu Panu więcej kłopotów, modliła będę się do Świętej Trójcy o zachowanie Waszej Łaskawości w dobrym zdrowiu, oraz by kierowała Tobą we wszystkich Twych zamierzeniach. Twa najbardziej lojalna i zawsze wierna małżonka Anna Boleyn - 

Z mego smutnego więzienia w Twierdzy Tower, tego dnia 6 maja"





PS: Natalii Dormer według mnie bardzo dobrze oddała postać królowej Anny Boleyn w serialu "The Tudors" i chociaż można się doszukać pewnych nieścisłości (prawdziwa Anna Boleyn miała jasne, a nie ciemne włosy), to jednak wydaje mi się, że tutaj było aktorstwo na miarę mistrzostwa świata. Podobnie zresztą jak Ciaran Hinds - który dla mnie już zawsze będzie miał twarz Juliusza Cezara z serialu "ROME". 





Ale wróćmy do tematu:






Henryk VIII był mężczyzną o dość "rozbudowanym" libido, co przekładało się na częstotliwość jego seksualnych igraszek. Był zupełnym przeciwieństwem swego ojca Henryka VII, który pozostał wierny swej żonie, a matce Henryka VIII - Elżbiecie York, (choć niejaki Roland de Velville był prawdopodobnie jego jedynym nieślubnym synem, urodził się on jednak w 1474 r. na dwanaście lat przed małżeństwem Henryka z Elżbietą York i w czasach, gdy Henryk VII nie marzył nawet o koronie królewskiej). Prawie 24-letnie panowanie Henryka VII (22 sierpnia 1485 - 21 kwietnia 1509) w oczach poddanych uchodziło za jedno z najlepszych w dziejach Anglii, zaś sam król był niezwykle umiłowany wśród swego ludu. Ta pamięć ojca przeszła potem na syna - choć Henryk VIII postępował z poddanymi o wiele brutalniej niż jego ojciec.




Pierwszą oficjalną kochanką Henryka VIII została Francuzka Jane Popincourt, dama dworu żony króla Francji Ludwika XII - Anny Bretońskiej. Jane wpadła do angielskiej niewoli (wraz z innymi damami z królewskiego orszaku) po zwycięskiej dla Henryka VIII bitwie pod Spurs (inna nazwa - popularna szczególnie we Francji, to bitwa pod Guinegate - 16 sierpnia 1513 r.). Król być może nie od razu zwrócił uwagę na piękną brankę, w każdym razie jego oficjalną kochanką została w 1514 r. Szybko jednak znudziła się królowi - chodziły słuchy że nie jest on jej jedynym kochankiem. Król uznał ją za ladacznicę i odesłał nie tylko z dworu, lecz również z Anglii w 1516 r. obdarowując jednak przedtem (oficjalnie by "zachowała godność") kwotą ok. 100 funtów.

Warto jednak stwierdzić że Jane Popincourt była pierwszą kochanką Henryka VIII. Wcześniej nie rozglądał się za innymi kobietami - szalał z miłości do swej małżonki (poślubionej 11 czerwca 1509 r. i koronowanej wraz z nim 24 czerwca 1509 r.) Katarzyny Aragońskiej - córki katolickich monarchów Hiszpanii - Ferdynanda II Aragońskiego i Izabelli I Kastylińskiej (którzy notabene - szczególnie Izabella - sfinansowali podróż Krzysztofa Kolumba do Nowego Świata). Katarzyna Aragońska (która pierwotnie była żoną zmarłego w 1502 r. starszego brata Henryka - Artura Tudora) była jednocześnie starsza od swego nowego męża o ponad 5 lat - tak więc gdy on wstępując na tron Anglii w 1509 r. miał lat zaledwie 18, ona miała lat 23. 31 stycznia 1510 r. Katarzyna powiła swe pierwsze dziecko - martwą córeczkę. Zaczęła płakać i przepraszać Henryka za to, iż nie dała mu następcy tronu - on jednak wziął ją w ramiona i powiedział: "Nie płacz już, nic się przecież nie stało - to była tylko dziewczynka".




1 stycznia 1511 r. w Nowy Rok, dzwony we wszystkich kościołach Londynu obwieściły poddanym, że oto narodził im się książę, następca tronu. Nadano mu imię Henryk (po ojcu i dziadku), a król szalał z radości. Upadł do stóp łoża na którym leżała Katarzyna, dziękując jej za poczęcie syna, dziecko zaś natychmiast otrzymało tytuł księcia Kornwalii, własny dwór i służbę. Zorganizowano wspaniałe igrzyska i walki rycerskie (choć była to zima i zalegał śnieg), król zaś osobiście stawał w rycerskie szranki. O swej małżonce wypowiadał się używając określenia "Umiłowana Pani nasza", zaś siebie nazywał: "Lojalnym Sercem swej Pani" i nie wiedział jak może wynagrodzić jej to, co dla niego uczyniła. 5 stycznia odbył się wspaniały chrzest księcia - jego ojcem chrzestnym został sam król Francji - Ludwik XII (reprezentował go biskup Winchester - Richard Foxe), zaś matką chrzestną Małgorzata, księżna Sabaudii (reprezentowała ją Anna z Yorku, hrabina Surrey).

Szczęście pary królewskiej trwało jednak bardzo krótko - 23 lutego 1511 r. po 53 dniach - Henryk, książę Kornwalii zmarł. Nie wiadomo co było przyczyną jego śmierci. Król jednak nie przestał miłować swej żony. Gdy wyjeżdżał na wojnę do Francji w czerwcu 1513 r. Katarzyna była już ponownie w ciąży. Henryk mianował ją regentką (w przypadku gdyby narodził się syn) i namiestniczką Anglii podczas jego nieobecności. Nim jeszcze król wrócił z Francji w październiku 1513 r. Katarzyna powiła drugiego syna, który... zmarł zaraz po urodzeniu. Król, nim jeszcze przybył do Londynu, już wiedział o stracie syna. Katarzyna płakała w swych komnatach, oczekując przybycia męża i choć w końcu się zjawił, ich przywitanie było dość chłodne. Henryk był bowiem zrozpaczony - utracił kolejnego syna. To właśnie wtedy wziął sobie pierwszą kochankę - Jane Popincourt. Co nie znaczy że nie odwiedzał już więcej Katarzyny.

W grudniu 1514 r. powiła ona trzeciego martwego chłopca. W tym czasie król prócz Jane, wziął sobie drugą kochankę - Elżbietę Blount, damę dworu królowej. Romans z nią trwał z przerwami przez kolejne pięć lat, do 1519 r. Wówczas to (15 czerwca 1519 r.), Elżbieta urodziła mu pierwszego syna - Henryka Fitzroya. W Boże Narodzenie 1514 r. Henryk tańczył tylko z Elżbietą. Załamana stratą kolejnego syna Katarzyna, oddaliła ją z dworu już 5 stycznia 1515 r. i o dziwo król nie miał do żony o to pretensji. Po oddaleniu Jane Popincourt (w tym czasie królowa urodziła już księżniczkę Marię Tudor - 18 luty 1516), Henryk ponownie zbliżył się do Katarzyny. Ich związek jakby zaczął się od nowa. Lecz już w początkach 1517 r. król ponownie spotkał Elżbietę Blount i uczynił ją swą stałą kochanką (choć równocześnie odwiedzał alkowę żony). A Katarzyna 10 listopada 1518 r. powiła swą drugą córeczkę, która jednak ponownie zmarła w przeciągu tygodnia. Para królewska nie miała już więcej razem żadnych dzieci.

W 1522 r. rozkwitł kolejny królewski romans. Tym razem jego wybranką została Maria Boleyn, choć w tym samym roku w przedstawieniu "Zielony Zamek" w pałacu Witehall - wśród różnych dam, król po raz pierwszy ujrzał młodszą siostrę swej kochanki - Annę, która odgrywała rolę "Wytrwałości". Zapewne już wówczas Henryk się nią zafascynował, lecz jeszcze nie walczył o jej względy. Zaczęło się to, wraz z zakończeniem romansu z Marią w 1526 r. Henryk zakochany bez pamięci w drugiej Boleynównie - Annie, był gotów wiele wytrzymać, wiele uczynić by ją zadowolić. Prawdopodobnie do pierwszego ich stosunku seksualnego doszło dopiero w listopadzie 1532 r. niedługo po powrocie z Calais, gdzie Henryk przedstawił Annę królowi Francji - Franciszkowi I, jako swą przyszłą małżonkę i królową Anglii. Anna skrupulatnie dążyła do celu, wspierana również (a nawet "popychana" do tego), przez swą rodzinę, szczególnie ojca. Któż się jednak spodziewał że nie będzie potrafiła dać królowi męskiego potomka, któż się spodziewał że skończy tak marnie - jako oskarżona o "zdradę" czyli cudzołóstwo "dziewka". Ona zapewne nigdy nie brała pod uwagę tak czarnego scenariusza.




Pierwszy syn Henryka narodził się w 1519 r. (15 czerwca) z pięcioletniego romansu króla z dwórką swej żony - Elżbietą Blount. Król, gdy dowiedział się o narodzinach syna, był tak szczęśliwy, że wsiadł na koń i wykrzyczał w stronę pałacu z całej siły "Boże, słyszysz mnie - mam syna!". Lecz Henryk (takie imię otrzymał chłopiec) był bękartem i nie posiadał żadnych praw do królewskiego tronu. Król darzył jednak chłopca taką miłością, iż nadał mu oficjalny przydomek "Fitzroy" (królewski syn), zaś gdy chłopiec skończył sześć lat - 16 czerwca 1525 r. Henryk VIII nadał mu tytuły: księcia Richmond i Somerset, oraz hrabiego Nottingam. Obdarzył chłopca własnym dworem i otoczył go wszelkimi dobrami i bogactwem.

Lecz królowi to nie wystarczało, zmienił więc prawo sukcesji tronu. Odtąd to nie jego córka (lub córki) z prawego łoża - Maria (czy nawet potem Elżbieta), były następczyniami tronu w przypadku śmierci króla i braku męskiego potomka zrodzonego z oficjalnej królewskiej małżonki. Takim następcą stawał się odtąd królewski bękart - Henryk Fitzroy. To on byłby następcą tronu Anglii, w przypadku gdyby król już nie miał więcej synów z prawego łoża. Trzeba tutaj powiedzieć, że dziadek Henryka VIII - Edmund Tudor, hrabia Richmont był synem królowej Anglii Katarzyny de Valois, żony Henryka V Lancastera (jednego z największych władców średniowiecznej Anglii - zwycięzcy spod Azincourt w 1415 r. która to bitwa jest znana jako druga po Grunwaldzie największa bitwa średniowiecznej Europy). Henryk V odesłał ją jednak do zamku Wallingford (choć ta dała mu jedynego syna, późniejszego króla Henryka VI). Tam Katarzyna poznała ubogiego szlachetkę Owena Tudora (pradziadka Henryka VIII) i choć nie mogła go poślubić, mieli razem aż sześcioro dzieci (w tym trzech synów - jednym z nich - drugim - był właśnie Edmund Tudor). Gdyby historia potoczyła się inaczej i Katarzyna nie zakochała się wówczas w Owenie, panowanie Henryka VIII nigdy nie miałoby miejsca, a "Gwiazda Tudorów" nigdy by nie wzeszła.




Gdy więc w 1526 r. Henryk zainteresował się Anną Boleyn, ta nie chciała podzielać losu swej siostry i nie zamierzała zostawać królewską nałożnicą. Wiedziała bowiem że królewska namiętność wcześniej czy później przeminie, a cóż ona wtedy zrobi? Urodzi królowi bękarty, bez prawa do korony? Henryk zapewne początkowo był Annie obojętny, aby więc ochłodzić jego namiętność (nie mogła mu przecież oficjalnie odmówić) uciekła do swej rodzinnej posiadłości w Hever. Tam też król pisywał do niej listy nazywając ją "jedynym szczęściem jakie go spotkało w życiu" i pisząc o swej miłości względem niej. Anna odpisywała, że nie jest godna miłości "Najjaśniejszego Pana" i że nie pojmuje dlaczego właśnie ona zasłużyła na taką łaskę. Anna odrzucała też wszystkie prezenty, które Henryk posyłał do Hever. Odrzuciła również przyznany jej w kwietniu 1527 r. przez Henryka - tytuł "maitresse-en-titre", pierwszej i jedynej królewskiej metresy (Henryk zapowiedział, że nie weźmie sobie innej kobiety poza nią, jeśli zgodzi się być jego nałożnicą). Anna stwierdziła wówczas że "odda swą cnotę jedynie mężowi po ślubie" - to spowodowało że już w maju 1527 r. król przedsięwziął pierwsze kroki w celu uzyskania rozwodu z Katarzyną Aragońską i poślubienia Anny Boleyn.

Anna nie zamierzała godzić się na tytuł królewskiej metresy, jak uczyniła jej siostra. Zdawała sobie bowiem doskonale sprawę, że zapał miłosny króla do niej z czasem zacznie słabnąć. Niechcący jednak otworzyła "puszkę Pandory", bowiem stworzyła bardzo niebezpieczny precedens (i to nie tyle niebezpieczny dla Katarzyny Aragońskiej, ile dla niej samej). Katarzyna bowiem doskonale zdawała sobie sprawę z królewskiej niewierności, ba - uważała to wręcz za naturalne, by król mógł posiadać nałożnice. Wiedziała bowiem że jej pozycja jest niczym niezagrożona, żadna dwórka nie była w stanie odebrać jej męża, tronu i tytułu. Żadna, póki nie pojawiła się Anna Boleyn. I tutaj mamy ów precedens jak na dłoni. Anna doskonale wiedziała, że nie ma najmniejszego prawa do tytułu królowej. Całe jej prawo sprowadzało się do jednej żądzy Henryka by jak najszybciej ją posiąść, bowiem twierdziła, że odda mu się tylko jako żona. Król był nią zafascynowany do tego stopnia, że nie brał sobie wówczas żadnych kochanek, cierpliwie czekając na moment anulowania małżeństwa z Katarzyną i ślubu z Anną. W serialu "Dynastia Tudorów" jest pokazana pewna scena, gdy Anna wyszywa w jednej komnacie, zaś Henryk... onanizuje się w drugiej. Pięknie oddawało to ówczesne relacje między nimi i ową cierpliwość Henryka.




Anna musiała zdawać sobie również zapewne sprawę, że tak samo łatwo jak ona obaliła Katarzynę Aragońską (która miała poparcie zarówno cesarza rzymskiego i jednocześnie króla Hiszpanii - Karola V, oraz papieża), tak, jeśli nie zdoła utrzymać przy sobie Henryka, inna obali ją samą. I przyjdzie to o tyle łatwiej, że Anna nie posiadała praktycznie żadnych sprzymierzeńców. Powszechnie w Europie była uznawana z "królewską nałożnicę" lub "królewską dziewkę", nie zaś za królową. To również zostało pokazane w serialu, gdy ojciec Anny mówi do niej: "Nie strać miłości króla, bo wraz z nią utracisz wszystko - WSZYSTKO!". Zapewne to właśnie było podyktowane ową późniejszą zazdrością Anny o Henryka. Zdawała ona sobie bowiem doskonale sprawę, że każda następna nałożnica to potencjalna konkurentka, nie tylko w królewskim łożu, lecz również w jego sercu.

Anna zresztą nie była wcale taka cnotliwa. Już w 1514 r. towarzyszyła siostrze króla Henryka VIII - Marii Tudor (zwanej "Różą Tudorów"), wraz ze swą starszą siostrą Marią i innymi młodymi dziewczętami, w podróży do Francji (gdzie Maria Tudor miała wyjść za mąż za starego i zniedołężniałego już króla Ludwika XII - sama mając wówczas zaledwie 18-cie lat). Po szybkiej śmierci Ludwika (zmarł 1 stycznia 1515 r.) Maria Tudor powróciła do Anglii, już jako... nowa mężatka, poślubiając Karola Brandona - królewskiego przyjaciela i druha, zaś obie panny Boleyn postanowiły pozostać na francuskim dworze. Swoboda obyczajów jaka tam wówczas panowała musiała spowodować, że nawet najcnotliwsza panna wcześniej czy później uległa, tym bardziej, jeśli jej kochankiem zostawał ktoś możny i bogaty, taki, który mógłby zapewnić jej dobre i dostatnie życie. Siostra Anny, Maria Boleyn - była najpierw kochanką króla Francji Franciszka I, a potem króla Henryka VIII. Nazywana była też na francuskim dworze "najlepszą prostytutką", zaś osobiście przez Franciszka "jego osobistą klaczą, którą ujeżdża, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota". Czy w takich "warunkach" możliwe było by Anna zachowała swą cnotę?




Nawet jednak jeśli założyć, że rzeczywiście udało jej się dochować cnoty, to przecież związek z Henrykiem był jej trzecim (a właściwie czwartym), od powrotu do Anglii w początkach lutego 1522 r. Nawet jeśli założyć, że związek z James'em Butlerem późniejszym hrabią Ormond (ur. 1496 r.), dla którego poślubienia wróciła z Francji, był rzeczywiście platoniczny, to już związki z Tomaszem Wyatt'em, czy z Henrykiem Percy'm, były bardziej poważne. Choć oczywiście nie ma żadnych źródeł mówiących oficjalnie o romansach Anny z tymi mężczyznami, to jednak zdaje się być oczywistym, czemu brak takich źródeł. Gdy Anna "wpadła w oko" królowi, musiała uchodzić za cnotliwą (Henryk nie marnowałby na nią czasu, gdyby miał pewność, że Anna dziewicą już nie jest), zatem pewne sprawy musiały zostać "wyciszone" i to zarówno dla dobra samej Anny jak i jej adoratorów.

Pierwszym mężczyzną którego Anna spotkała po powrocie do Anglii (nie licząc Butlera), był właśnie Tomasz Wyatt (ur. 1503 r.). Prawdopodobnie zakochał się on w Annie (świadczą o tym jego wiersze, pisane szczególnie po 1532 r. a także wielki żal po jej śmierci), nie wiadomo zaś czy Anna też coś do niego czuła. Pewnym jest natomiast, że jego poetyka w zawoalowanej formie mówiła również o jego miłości do Boleynówny. Zaś związek Anny z Henrykiem Percy'm (ur. 1502 r.), rozpoczął się prawdopodobnie około maja 1523 r. Percy był wówczas giermkiem kardynała Wolseya, który zareagował niezwykle gwałtownie, dowiedział się że młodzi spotykają się potajemnie. Publicznie "zbeształ" Percy'ego za zadawanie się z tą, jak to określił: "głupią dziewką" (być może Anna miała to również w pamięci - zapewne Percy ją o tym poinformował, gdy potem doprowadziła do upadku Wolseya). Kardynał widząc że Percy nie uważał tego za przewinę i do tego bronił Anny podkreślając jej urodę i szlachetne pochodzenie, Wolsey wezwał jego ojca, który już wyperswadował mu "romans" z Anną Boleyn. W lutym 1524 r. Henryk Percy poślubił Marię Talbot.

Anna złożyła Henrykowi fatalną obietnicę (iż, jeśli ją poślubi - urodzi mu syna) z której nie potrafiła się potem wywiązać, zaś on z roku na rok coraz bardziej tracił cierpliwość. Henryk zapewne już później brał pod uwagę, że prawdopodobnie postąpił zbyt pochopnie odsuwając Katarzynę Aragońską i wywyższając zwykłą dwórkę, która nawet nie potrafiła wywiązać się ze złożonej wcześniej przez samą siebie - obietnicy. Henryk obdarowywał Annę i jej rodzinę najbardziej wyszukanymi podarkami, roczne wydatki z tego tytułu (ponoszone jedynie na samą Annę Boleyn), wahały się w granicach 200 - 500 funtów rocznie i z roku na rok rosły (w latach 1526-1533. Natomiast w roku 1533 Anna otrzymała już swój własny dwór, a co za tym idzie własne nieograniczone dochody, oddzielne od kasy królewskiej). Jak ogromne były to kwoty świadczy fakt, że w ówczesnej Anglii za ok. 5 funtów kupić można było dobrego konia wraz z wierzchem. Henryk zapewne zastanawiał się potem - cóż takiego Anna dała jemu? Miał być bowiem syn - następca, a co było? Anna raz urodziła córkę i dwa razy martwych chłopców.




Dla króla to było już za wiele, choć Anna zapewne starała się ponownie nakłonić Henryka by znów odwiedził ją w sypialni, by mieć szansę na kolejny poród. Wiedziała że jeśli "nie wypełni zadania", jej los będzie nie do pozazdroszczenia. Anna po swym drugim poronieniu - 29 stycznia 1536 r. zaczęła zdradzać objawy załamania nerwowego. Raz to się śmiała, by za chwilę popaść w stan melancholii lub też nagle rozpłakać się. Henryk w tych dniach nie odwiedzał już lamentującej żony, poświęcając czas na kolejną faworytę - lady Jane Seymour. Anna zaś, wciąż nie mogąc wypełnić swej obietnicy - zaczęła się bać. Nie tylko o siebie i rodzinę, lecz chyba przede wszystkim o swą córkę - z chwilą bowiem jej upadku Elżbieta traciła wszystko - nie tylko prawo do tronu (stawała się automatycznie bękartem), lecz również prawdopodobnie miłość króla, a z czasem kto wie - może i życie.

Myśli o Elżbiecie były dla Anny wtedy najważniejsze - jak król ją potraktuje, gdy utraci jego miłość oraz zaufanie. Prawdopodobnie to właśnie myśli o córce, o jej przyszłości, skłoniły Annę, by stojąc już naprzeciw kata - publicznie stwierdzić że król Henryk jest "najlepszym ze wszystkich władców jakich widział świat" oraz dodała "módlcie się za króla, mojego i waszego Pana". Chciała zapewne uratować wówczas swą córkę, którą Henryk uważał za dziecko spłodzone ze zdrady małżeńskiej. Pokazuje to również zwrot, jakiego użył Henryk (jakiś czas po egzekucji Anny), gdy otrzymał wiadomość, że mała Elżbieta wyrosła już z sukien i czy zechciałby zapłacić za nowe? Odpowiedział wówczas krótko: "Dlaczego mam płacić, to nie moje dziecko - jej matka była dziwką".





W serialu jest taka scena, gdy Anna siedząc już w Tower, wypowiada zdanie: "Ufajcie tym, którzy przysięgli wam służyć, a podzielicie szeregi zwiedzionych" i niech to pozostanie mottem końcowym tej pierwszej części


CDN.

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. I

JAK WYGLĄDA BÓG? CZYM SĄ ZAŚWIATY? I CZY MOŻEMY PO ŚMIERCI TRAFIĆ DO PIEKŁA?





W dzisiejszej kulturze "zachodniego świata", zaczyna coraz częściej dominować nowa religia (i nie mam tu na myśli niezwykle prężnie rozwijającego się w krajach Europy Zachodniej i USA - islamu). Tą religią jest ateizacja, wyrugowanie Boga ze wszystkiego w imię (i tutaj dowolnie, albo laickości, albo też dbania o respektowanie uczuć wszelkich mniejszości religijnych). Coraz częściej także spotykamy się ze stwierdzeniem, że to: "dusza jest więzieniem dla ciała". Panuje model konsumpcjonizmu, "chwytania życia pełnymi garściami" (jakkolwiek to fajnie brzmiące hasło zostało jednak postawione na głowie właśnie przez "ateistycznych proroków" naszych czasów). Kult młodości, szczęścia i piękna - kult ludzi szczęśliwych, najlepiej majętnych, którzy "chwytają życie pełnymi garściami". W tym wszystkim przewija się jednak strach. Strach przed starością, brzydotą i oczywiście strach przed śmiercią.

Śmierć jest wszechobecna, widzimy lub możemy jej doświadczyć właściwie w każdym momencie - nasze życie otoczone jest aurą nietrwałości i nieubłaganego końca. W takim razie, określenia "życie jest tylko tu i teraz", oraz "dusza jest więzieniem dla ciała" - brzmią jak marzenia nieśmiertelności. Oczywiście nieśmiertelności cielesnej, gdyż nic takiego jak dusza, nie zostało przecież naukowo potwierdzone - prawda? Jednocześnie są też pewnego rodzaju policzkiem dla istot, które osiągnęły nawet nasz, niewielki poziom rozwoju umysłowego, technologicznego i oczywiście duchowego. Są co prawda pewne sygnały (jak choćby ludzi którzy przeżyli śmierć kliniczną) które przeczą "materialistycznej religijności", ale są one od razu spychane na margines i dezawuowane. Natychmiast siada sztab profesorów z dużym naukowym doświadczeniem i "tłumaczy" maluczkim że tak naprawdę śmierć kliniczna jest niemożliwa - że to tylko ostatnie urojenia gasnącego umysłu, zaś przywrócenie człowieka do życia, to tylko i wyłącznie zasługa sztabu lekarskiego. Czy mają rację?

Zacznijmy od pewnej "herezji", która może zdziwić nawet najbardziej otwartych na sprawy duchowe osób. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie wierzący (głównie mam tu na myśli największe monoteistyczne religie na Ziemi), mocno wierzą w życie pozagrobowe i w nieśmiertelność duszy. Wprowadzają do tego pewne "urozmaicenia", jak "niebo lub piekło", lub pozostanie w "pamięci Boga/Jehowy", inni zaś twierdzą że istnieje proces reinkarnacji, któremu podlegają wszystkie istoty na Ziemi (i we Wszechświecie), i ich celem jest "powrócić do Boga". Zarówno jedni jak i drudzy - mają rację i jednocześnie... mylą się! Jak to możliwe? Zacznijmy od początku - od tego kim jesteśmy.


"Śmierć nie istnieje. Jak może istnieć, skoro wszystko jest częścią Boga? Dusza nigdy nie umiera, a ciało nigdy nie jest naprawdę żywe"

ISAAC. B. SINGER



NIE MA ZNACZENIA!


Nie ma bowiem żadnego znaczenia kim jesteś! Jesteś kobietą czy mężczyzną, człowiekiem majętnym i poważanym, czy zwykłym "szaraczkiem". Jesteś osobą wszechstronnie wykształconą, czy też twoja edukacja zatrzymała się na szkole podstawowej (a i to ledwie się udało), czy jesteś otwarty na wszelkie nowości intelektualne, czy też twój umysł wymaga ścisłych, kanonicznych zasad, dzięki którym (wedle twojego mniemania), twoje życia stanie się łatwiejsze. Wreszcie nie ma kompletnie znaczenia jaką religię wyznajemy - czy jesteśmy katolikami, protestantami, wyznajemy prawosławie, judaizm, jesteśmy muzułmanami, buddystami, shintoistami, animistami czy wierzymy w latającego potwora spaghetti. Wszyscy dostąpimy po śmierci tego samego.

Musimy też wiedzieć, że pewne rzeczy zostały nam wpojone po to, był łatwiej było nami manipulować, by można było swobodnie sterować naszymi działaniami i oczywiście... uczuciami. Ten przekaz zaczyna się już w zasadzie od chwili narodzin, choć w pełni przybiera na sile, gdy osiągamy już taką dojrzałość fizyczną, że możemy reagować na to, co się do nas mówi. Wszystko więc zaczyna się od rodziców, którzy przekazują nam to, co wcześniej ktoś inny (np. ich rodzice), przekazał im. Uczą nas i chcą dla nas jak najlepiej, ale to właśnie oni najczęściej "zabijają" w nas pamięć nie tylko poprzedniego życia, ale także czasu, który spędziliśmy pomiędzy wcieleniami. Swoją drogą pisząc o "czasie pomiędzy wcieleniami", pragnę wyjaśnić, że to właśnie on jest nam najbliższy i bardziej prawdziwy od życia, które "przeżywamy" tu na Ziemi. Nie jest to jeszcze stan idealny - do którego wszyscy dążymy (na różnych etapach naszej świadomości i z różnym skutkiem). Takim stanem będzie ponowne zjednoczenie z... nami samymi, czyli z naszą Wyższą Jaźnią, która teraz, wciąż jest zjednoczona z Bogiem (nazwijmy go NIESKOŃCZONOŚCIĄ) - z której powstało wszystko co widzimy, czego nie widzimy i czego nawet się nie domyślamy.


"Niebezpieczeństwo nie leży w śmierci ciała fizycznego - niebezpieczeństwo leży w sposobie w jaki człowiek żyje!"


Życie na Ziemi (czy w jakimkolwiek innym rejonie Wszechświata), jest jedynie szkołą, do której się udajemy by zdać egzaminy i zaliczyć semestr, na tyle dobrze i korzystnie dla nas - byśmy dostali promocję do "następnej klasy". Miejsce do którego udajemy się po śmierci naszego ciała, jest rodzajem Akademika - miejsca odpoczynku, zabawy, ale... także przygotowań do kolejnej sesji. Jeśli zdamy wszystkie egzaminy i zakończymy cały proces nauki - wracamy do Domu, czyli do miejsca z którego pochodzimy i którego pamięć zachowaliśmy, choćby w postaci modlitwy. Modlitwa jest najlepszym (większość ludzi nie potrafi bowiem medytować) sposobem "skontaktowania się" z Bogiem. To właśnie poprzez modlitwę (która pełni rodzaj swoistego kabla telefonicznego), możemy w swym sercu i umyśle przedstawić Bogu nasze największe troski, zmartwienia i ciężary naszego losu. Powinniśmy jednak unikać w naszych modlitwach, jakichkolwiek "materialnych próśb", typu pieniądze i kariera. Dlaczego? Dlatego że po pierwsze "zaśmieca nam to kanał" komunikacji ze Stwórcą, a po drugie - to są drobiazgi, które nie mają NAJMNIEJSZEGO znaczenia dla naszego rozwoju. To, do czego doszliśmy przez całe życie, majątek jaki zgromadziliśmy - który w chwili śmierci często jest naszą dumą, przykładem naszej zaradności życiowej - na "Tamtym Świecie" nic nie znaczy.

"Tam" liczą się właśnie "drobnostki", których w naszym wciąż zabieganym życiu - nawet nie dostrzegamy. Nie zdajecie sobie sprawy, ile znaczy bezinteresowne... ustąpienie miejsca starszej osobie w autobusie, przeprowadzenie chorej, lub starszej osoby przez jezdnię, a nawet zwykłe podtrzymanie kogoś na duchu, poprzez powiedzenie mu kilku miłych słów. Dla nas są to drobiazgi, bez żadnego znaczenia - dla nas bowiem, znaczenie ma tylko to, co da się spieniężyć - sprzedać, kupić, ale już broń Boże nie oddać. Myślimy jakby tu wyrolować tych, którzy sami chcieliby nas wyrolować, zapominając że sensem naszego istnienia jest kochać i to bez względu na nasze prywatne animozje, lub wtłaczane nam wcześniej przekazy. To właśnie nasz stosunek do innych osób, do innego człowieka (lub zwierzęcia), jest główną cezurą sensu naszego życia i zakończenia tego etapu nauki. Nie znaczy to jednak, że jeśli tego nie robimy, to spotka nas po śmierci jakaś kara, że np. trafimy do piekła, gdzie czorty będą nas tam piekły nad ogniskiem, a my sami będziemy przypominać "dobrze wypieczone szaszłyki". Po śmierci nie ma cierpienia - jest tylko Miłość, chociaż... ale wszystko po kolei, zacznijmy więc od tego, czego doświadczamy w chwili "śmierci".


ŚMIERĆ NIE JEST CIEMNOŚCIĄ,
 JEST ŚWIATŁEM!


Zacząć należy od wyjaśnienia, że wszystkie nasze dotychczasowe wyobrażenia o śmierci, jako stanie w którym bezpowrotnie tracimy naszą energię witalną i popadamy w stan duchowej kontemplacji lub zupełnej nicości, są całkowicie błędne. Śmierć nie jest bowiem utratą naszych sił witalnych, śmiercią naszej pamięci i wspomnień - śmierć jest właśnie... czymś zupełnie przeciwnym, jest napełnieniem nas ogromnymi pokładami życiowej energii, tak wielkiej, że bylibyśmy w stanie (mówiąc przykładowo) przenosić góry. Nie oznacza ona również wymazania wspomnień i całkowitej śmierci umysłu. W chwili śmierci naszego fizycznego ciała, napełnia nas taka wiedza (jest ona jednak stopniowana, napływa wolno, falami), że praktycznie już w chwili, w której nasza dusza opuszcza bezwładne ciało, jesteśmy bardziej niż pewni naszej nieśmiertelności, oraz tego, że zawsze będziemy mieli możliwość spotkać naszych żyjących bliskich. Problem polega na tym, że my nie potrafimy już wówczas o tym powiedzieć fizycznie, nie posługujemy się bowiem mową artykułowaną i to często przyprawia nas o stan pewnego rodzaju przygnębienia. Przygnębienie to spowodowane jest przede wszystkim myślą o naszych żyjących bliskich, których musimy pozostawić. Chcielibyśmy im wykrzyknąć: "Słuchajcie ja żyję, czuję się wspaniale. Nie płaczcie za mną, gdyż wkrótce ponownie się spotkamy", tego jednak już nie potrafimy.

Jak jednak po kolei wygląda stan opuszczenia ciała przez duszę? Ktoś kiedyś powiedział (choć już nie pamiętam kto): "Życie zaczyna się dopiero po śmierci", i to stwierdzenie jest jak najbardziej prawdziwe. Moim celem nie jest ani "słodzenie Wam" ani też "podnoszenie na duchu", opisuję dokładnie to, co mówią channelingi, dodatkowo podpieram się wynikami badań, przeprowadzonych na zahipnotyzowanych osobach, które zostały cofnięte do chwili śmierci swego ciała (a także poniekąd własnymi doświadczeniami). Opisuję więc to, co albo oni przeżywali, albo mówią nam istoty z owych przekazów. Jak więc wygląda proces opuszczania ciała przez duszę? Zawsze wygląda on tak samo - jakby coś, potężna siła nagle wypchnęła nas z naszego ciała. W chwili naszej śmierci, gdy jesteśmy bardzo chorzy, gdy umieramy w potwornym bólu spowodowanym chorobą, lub wypadkiem (postrzałem, uderzeniem, pchnięciem ostrym narzędziem, etc.), nasza dusza... nie znosi bólu. W chwili więc, gdy ból staje się nie do wytrzymania, dusza opuszcza (wyskakuje, niczym odpalona torpeda) z ciała. Co ciekawe, czasem dzieje się to... nim jeszcze naprawdę umrzemy. Dusza opuszcza ciało (które strasznie cierpi) nim jeszcze to ciało zdąży "naprawdę umrzeć". Jak to wygląda? Po opuszczeniu ciała przez duszę, ciało jeszcze żyje, oddycha, mruga, nadal jest ciepłe, choć  powoli już gaśnie.

Przytoczę przykład starszego mężczyzny, który poddany sesji hipnoterapeutycznej, cofnął się do czasu swej poprzedniej śmierci. Doszło do niej w chwili, gdy ów mężczyzna jechał - jako młoda kobieta, ze swym mężem i przyjaciółmi, dyliżansem przez dzikie prerie Ameryki. Dyliżans został napadnięty przez miejscowych Indian (XIX wiek). Wypuścili oni serię strzał, jedna z nich przebiła szyję tej młodej kobiety. To, co pamiętał ów mężczyzna, to przeszywający ból, nie mógł oddychać, dusił się. Wszędzie była krew, na rękach, na sukni, wszędzie - jej mąż chwycił ją za głowę i próbował podtrzymać, ona/on jednak umierała. Wówczas nastąpiła... eksplozja, choć nic nie wybuchło (😉). To po prostu jej dusza wystrzeliła z ciała, po to, by dłużej nie cierpieć tego przeraźliwego bólu. Nasza dusza ponoć nie jest większa od główki szpilki, lecz z chwilą opuszczenia ciała - dusza rośnie. Jej ciało jeszcze żyło, jeszcze funkcjonowały podstawowe procesy życiowe, takie jak oddychanie (próbowała oddychać), czy mruganie, a jednak jej już nie było w ciele, nie czuła bólu, czuła - czuła się wspaniale. Chciała powiedzieć o tym swemu mężowi, ale on jej nie słyszał, płakał nad jej wiotkim, martwym ciałem. Ten widok sprawiał jej ogromną przykrość, a widok jej martwego ciała, powodował nastrój żalu, mówił: "Mój Boże, moje biedne ciało, co oni zrobili z moim ciałem?".

Stan, w jakim się znalazła zaraz po opuszczeniu ciała, podobny był do stanu nieważkości, z tą wszakże różnicą, że nie miała tam żadnych przeszkód w poruszaniu się. Wszystkie materialne przedmioty, które w normalnych warunkach uniemożliwiłyby jej poruszanie się w owym stanie, teraz nie stanowiły przeszkody - dematerializowały się przed nią. Cokolwiek chciała dotknąć, złapać - dematerializowało się. Sprawiało jej to przykrość, gdyż ponownie chciała dotknąć twarzy swego męża, objąć go, powiedzieć mu jak bardzo go kocha i że wkrótce znów się spotkają. Co ciekawe (i co potwierdzają channelingi), zawsze po śmierci spotkamy naszych zmarłych wcześniej bliskich - ZAWSZE (jeśli tylko tego zapragniemy) i nie ma tu żadnego znaczenia, że osoba którą widzimy po naszej śmierci... wiedzie już kolejny żywot w innym ciele na Ziemi. Teraz jednak, tuż po wyjściu duszy z ciała, wszystko jest nastawione na to, byśmy się uspokoili, odprężyli, byśmy już nie myśleli o tym, co przed chwilą nas spotkało. Dlatego też, zaraz po wyjściu z ciała - słyszymy... cichutkie, melodyjne dzwonienie, niczym dzwoneczki, które rytmicznie uderzają o siebie, powodując miły dla ucha dźwięk. Jednocześnie "coś", jakaś siła lekko nas muska. Przypomina to delikatne poszturchiwanie łokciem, tak jakby chciała powiedzieć: "Spokojnie, nie bój się - pójdź za mną, wszyscy już czekają".

Rzadko kiedy decydujemy się od razu pójść za tą siłą (zależy to od stopnia rozwoju duszy), zresztą nie ma przymusu, możesz zdecydować czy już chcesz odejść, czy pragniesz jeszcze poczekać - np. do dnia swego pogrzebu. Większość dusz odchodzi dopiero po swoim pogrzebie. Ale jeśli nadal nie chcesz odejść do Świata, który na ciebie czeka, nie musisz, jak powiedziałem - nie ma przymusu. Niektóre dusze decydują się pozostać na Ziemi, sądząc że czegoś jeszcze nie dokończyły. Pragną też pomagać swym najbliższym, których tak nagle opuścili. Jakiś czas pozostają więc na Ziemi, jako tzw. "duchy", ale z duchami wykreowanymi w filmach Hollywoodu nie mają one wiele wspólnego. Wcześniej czy później muszą wrócić, odbywa się to jednak poprzez wysłanie do takiej "zabłąkanej" na Ziemi duszy jej osobistego Przewodnika, który przekona ją że dalszy pobyt w tym świecie nie ma sensu - że wszystko czym się tak zamartwia, ułoży się, rodzina poradzi sobie i choć pozostanie on w ich pamięci - zaczną nowe, dobre życie. "Pójdź zaprowadzę cię do Domu" - padnie stwierdzenie. Nasz Duchowy Przewodnik, czyli nasz Opiekun (w wielu kulturach nazywany jest Aniołem Stróżem) uspokaja nas i pomaga wrócić. Z reguły jednak dusze odchodzą "same" (teoretycznie same, w rzeczywistości przez cały czas, zarówno w ciągu naszego życia, jak i zaraz po śmierci - nigdy nie jesteśmy sami).




Czas dla duszy nie istnieje, to, co dla innych jest dniami, czy tygodniami - dla nas po śmierci jest zaledwie chwilką, dlatego też czas od chwili śmierci do naszego pogrzebu - mija błyskawicznie, choć przecież normalnie musiały upłynąć dni, a niekiedy tygodnie. Dusze lubią bowiem brać udział w swoim pogrzebie (nie wszystkie - te "starsze", bardziej rozwinięte duchowo wracają natychmiast"), dzień pogrzebu jest jednak z reguły ostatnim, jaki spędzają na Ziemi w otoczeniu swych żyjących bliskich. Gdy jesteśmy gotowi - możemy odejść. Wówczas widzimy nad sobą (lub w jakiejś odległości - nie ma to znaczenia), potężne światło (to światło pojawia się też zaraz po naszej śmierci, ale to my decydujemy czy jesteśmy już gotowi przez nie przejść). Wchodzimy (a raczej wpływamy) w to światło - zaczyna robić się ciemniej. Tam, gdzie dotąd było jasno, teraz jest trochę ciemniej, tak jakby bardziej szaro - ale wówczas już jesteśmy w tunelu. Na jego końcu znajduje się potężny krąg światła, coraz bardziej rozświetlający tunel (choć wydaje się nam, że jesteśmy sami w tej naszej drodze - cały czas nasze przejście śledzą "Anioły" - tak ich umownie nazwijmy, w tym nasz Duchowy Opiekun). Gdy wypływamy z tego tunelu, nasz umysł zapełnia wiedza, wiedza o której nie mieliśmy dotąd pojęcia, żyjąc na Ziemi. Prócz wiedzy, słyszymy myśli - setki, tysiące, miliardy myśli (a każdą i tak słyszymy indywidualnie), myśli pełne Braterstwa, Empatii, Troski, Miłości, a także... Zrozumienia nas samych, tego kim jesteśmy, kim byliśmy oraz jak tu trafiliśmy.

Następny widok, jaki nam się ukazuje po wyjściu z tunelu - to są chmury (ale nie przypominają one naszych ziemskich chmur). Płyniemy przez nie dalej. Widzimy półprzezroczyste, warstwowe poziomy światła - wszystkie są odmianami białego (są jasnobiałe i ciemno białe). Muzyka, którą słyszeliśmy od momentu naszej śmierci, staje się lepiej słyszalna, jest relaksująca, przyjemna, uspokaja. Kolory wciąż jeszcze są takie same (różne odcienie bieli - jaśniejsze i ciemniejsze), dopiero gdy, przepłyniemy już przez te pieniste chmury, przed naszymi oczyma pojawia się... widok nieopisanego piękna, wspaniałości wszelkich kolorów i barw.


PATTON: BYŁEM TU 2000 LAT TEMU! NIE WIERZYSZ MI?

"POPRZEZ ZMAGANIA WIEKÓW, POŚRÓD PRZEPYCHU I TRUDÓW WOJNY.
WALCZYŁEM, DĄŻYŁEM I GINĄŁEM, WIELE RAZY NA TEJ GWIEŹDZIE. 
JAKBY PRZEZ SZKŁO I MROK ZMAGANIA WIEKÓW WIDZĘ. WALCZYŁEM W RÓŻNYCH
PRZEBRANIACH I POD WIELOMA IMIONAMI, ALE TO ZAWSZE BYŁEM JA"




"PIEKŁO"


Na pewno zastanawiacie się, jak to jest możliwe, że wszyscy, bez względu na to czego dopuścili się na Ziemi, mogą dostąpić tego szczęścia, które spotyka nas po śmierci. W naszych pojęciach, przekazanych nam przez religię, tradycję i utwierdzonych w rodzinie i społeczeństwie pojawia się rozróżnienie - podział na "Niebo" i "Piekło". Do tego drugiego mają udawać się (lub są wciągani przez złe istoty, zwane diabłami), ludzie, którzy wiedli niegodziwe, pełne zła i okrucieństwa życie. Czy jest możliwe, by tacy ludzie również dostąpili tego, co opisuję? Jeśli widzimy mordercę, który popełnia przerażające zbrodnie, zabija z zimną krwią, z uśmiechem na ustach - często nie mamy wątpliwości co może go spotkać po śmierci (chyba że jesteśmy ateistami 🤔). Ale czy miejsce wiecznych cierpień - takie jak Piekło, rzeczywiście istnieje? Odpowiadając na to pytanie należy stwierdzić - TAK, miejsce przypominające Piekło - istnieje, tylko że my... nie możemy tam trafić. Zresztą, jak już pisałem - po śmierci ciała, cierpienie się kończy. Ale jak to jest możliwe, że wszystkie dusze, które za życia wiodły różne żywoty - jednakowo mogą powrócić do miejsca które opisuję (staram się nie pisać "Niebo" - gdyż to miejsce nie przypomina znanego nam z przekazów biblijnych - Nieba).

Do Piekła po śmierci trafić nie możemy, cierpienie po śmierci nie istnieje - gdzie więc tu sprawiedliwość, dlaczego ci, którzy dopuszczali się czynów okrutnych i złych, mogą na równi wejść do "Królestwa Bożego". Tak właśnie jest, ale... nie myślcie sobie że tacy ludzie (czy też takie dusze), które mają wiele zła na sumieniu, są traktowane tak, jak inne. Tak nie jest, choć wszystko co opisałem do tej pory odbywa się tak samo dla wszystkich dusz. Sytuacja jednak wygląda inaczej, już po przejściu do tego cudownego miejsca, które wkrótce przedstawię. Jak już pisałem, po śmierci dusza nie cierpi, ale... pozbawiona jest też przyjemności (które również opiszę), dostępnych dla innych. Na "Tamtym Świecie", nikt jej nie wita, ani rodzice, ani znajomi - nikt - płynie bezpośrednio do miejsca swego przeznaczenia, gdzie już ją oczekują. Co jest tym miejscem przeznaczenia dla takiej duszy? A to różnie, w zależności od naszych ulubionych na Ziemi miejsc, tam gdzie zawsze czuliśmy się szczęśliwi, gdzie było nam dobrze - dla jednych może to być... plaża pod palmami nad brzegiem morza, dla innych górska leśniczówka, lub ulubiony bar. Tam, gdzie zawsze czuliśmy się dobrze (nawet dusze, które dopuściły się za życia wielkiego zła, nie są pozbawiane przyjemnych wrażeń z pamięci swego poprzedniego życia).

Ale na tym przyjemność się kończy. A co nas tam czeka? Cóż... bardzo trudna rozmowa. Ktoś powie to wszystko, nic więcej - za takie zbrodnie popełnione na Ziemi? To aż nadto! Dusza która w swym życiu dopuściła się zła, przez długi czas swego pobytu pozbawiona jest kontaktu z innymi duszami, swymi przyjaciółmi, rodziną, znajomymi (a głównie członkami naszej "Grupy Docelowej" z którymi często przed kolejnym wcieleniem żartujemy sobie, mówiąc np.: "Do zobaczenia po śmierci". Oni są częścią Nas, a my częścią Nich, jesteśmy ze sobą bardzo powiązani, znacznie bardziej niż członkowie rodziny tutaj na Ziemi), czas spędza tylko i wyłącznie w otoczeniu swego Opiekuna. Na początku więc, czeka ją "niemiła rozmowa" (niemiła w cudzysłowie, gdyż nie jest ona ani obraźliwa, ani upokarzająca, ani też gwałtowna). My sami już wiemy, udając się na takie spotkanie, że przysłowiowo "daliśmy plamę" na całej linii. Nie boimy się (dusze raczej nie odczuwają strachu, chociaż młode dusze boją się pewnych niezrozumiałych jeszcze dla nich zjawisk, a także tego, czy pozostawiona rodzina poradzi sobie bez nich), ale ogarnia nas uczucie... żalu, że zmarnowaliśmy sobie życie, jednocześnie tracąc przykazany nam czas. Gdy przybywamy do naszego ulubionego miejsca (po prostu tam płyniemy - ściągani przez Opiekuna), możemy zastać naszego Przewodnika w różnych sytuacjach, jak już wspomniałem - jeśli to jest plaża po palmami, może być on np. w... hawajskiej koszuli z łopatką w ręku budując zamek z piasku, możemy go spotkać w naszym (za życia) ulubionym barze, siedzącego nad szklaneczką whisky i czytającego gazetę w oczekiwaniu na nas (w zależności od tego, gdzie najlepiej czuliśmy się za życia). To nie są żarty - to wszystko ma nam pomóc, uspokoić i pozwolić nam się otworzyć.

Jak już powiedziałem, tam nie ma krytyki naszych postaw, nie ma upokarzania i obraźliwych sformułowań - choć mimo to rozmowa jest bardzo ciężka. Przede wszystkim dlatego, że my sami wiemy że popełniliśmy duży błąd (straciliśmy mnóstwo niepotrzebnego "czasu" - wziąłem to w cudzysłów, ponieważ czas nie istnieje - zamiast się rozwijać - staliśmy w miejscu). Takie spotkanie może więc zacząć się od pytania naszego Opiekuna: "Słuchaj, kiepsko to wyszło. Opowiedz mi o swoim życiu". Nasz Przewodnik i tak wie o nas wszystko, zna nas lepiej niż my sami siebie znamy, nic się przed Nim nie ukryje, nawet największa drobnostka. Mimo to, to On (lub Ona - co ciekawe po śmierci płciowość również odgrywa dość ważną rolę - choć już nie tak istotną jak na Ziemi, ale zapewne tylko dlatego, aby pomóc nam się pogodzić z utratą tego, co znaliśmy wcześniej), prosi nas byśmy to my opowiedzieli mu o swoim życiu. Gdy to zrobimy, może paść pytanie: "Co chciałbyś zmienić w swym życiu, gdzie dostrzegasz błędy". Rozmowa taka trwa praktycznie przez cały czas pobytu tej "złej" (za życia), duszy na "Tamtym Świecie". Przez ten czas nie robi ona nic innego, tylko stara się zrozumieć swoje błędy i wyciągnąć z nich konsekwencje. Wreszcie sama dochodzi do przekonania że musi doświadczyć tego samego, czym wcześniej obdarzała innych. Dopiero wówczas wybiera sobie nowe ciało i "przybywa" (ponownie się rodząc) na Ziemię.

To nie jest przymus, my sami widzimy, jakie pokłady negatywnej energii wytworzyliśmy za życia, musimy ją teraz... zebrać. Dlatego też ci, którzy np. za życia maltretowali kobiety, bili je, gwałcili, mordowali dla kaprysu, lub dla tzw.: "zemsty rodowej", którzy ludzi potwornie okaleczali dla zasad wyznawanej przez siebie religii, dostąpią tego samego w kolejnym wcieleniu (i to oni sami wybiorą sobie takie życie, nikt im tego nie będzie narzucał - wszystko czego doświadczamy tutaj jest naszym WŁASNYM wyborem). Co ciekawe, Opiekunowie wykazują pewien rodzaj zrozumienia w sytuacji, gdy podeprzemy się właśnie wychowaniem w takiej czy innej kulturze, ale mogą zapytać: "Więc to ona cię zdeprawowała?", jednak, jeślibyśmy chcieli cokolwiek zmyślić, okłamać - nie mamy szans, Opiekunowie i tak znają nas lepiej. Gdy jednak będziemy wykręcać się tylko wpojonymi nam przekazami religijno-społecznymi, Opiekun może spytać: "Dlaczego nie wejrzałeś w głąb siebie. Posiadasz przecież poczucie umiaru, wstrzemięźliwości i odpowiedzialności - ty jednak je zignorowałeś". Często może paść pytanie ze strony owej duszy: "A co ty zrobiłeś/aś, dlaczego mi nie pomogłeś/aś, gdy tego potrzebowałem, dlaczego cię nie było, gdy zło wzięło nade mną górę?", odpowiedź z reguły bywa zbliżona do: "Jeśli ciągle będę cię prowadził - do czego zamierzasz sam dojść?". Następne (przykładowe) pytania, Opiekuna mogą brzmieć: "Co według ciebie, jest w tobie najważniejsze?", "Czego pragniesz w życiu?", "Pragniesz podziwu, współczucia innych - dlatego ich krzywdziłeś? To nie było godne ciebie"

Gdy jesteś już pewien że nadeszła właściwa pora - wybierasz sobie swoje nowe życie, takie, jakie wcześniej prześladowałeś. Przykładowo, jeśli gwałciłeś i mordowałeś kobiety - kolejny twój żywot spędzisz w miejscu na Ziemi, gdzie kobiety są okaleczane i upokarzane. Musisz "Zebrać plon, który sam zasiałeś" - jak mówił Jezus Chrystus. Jednak to ty o tym decydujesz, nikt ci niczego nie nakazuje, nie wybiera za ciebie nowego życia - ty, dysponując swoją Wolną Wolą, decydujesz jak chcesz się zmienić. Tak wygląda "Piekło", dla tych dusz, które za życia dopuściły się okrutnych i złych czynów - to jest ich "Katharsis" (Oczyszczenie). Podobnie wygląda sytuacja z duszami, które "uciekły z Ziemi". Pisząc "uciekły", mam na myśli samobójstwo. I jedni i drudzy są pozbawieni na "Tamtym Świecie", towarzystwa swych przyjaciół i rodziny. Spędzają ten czas jedynie w towarzystwie swoich Opiekunów po to, by wspólnie dojść do przekonania co zmienić w kolejnym życiu, by zrównoważyć negatywną energię, powstałą na skutek zła przez nas popełnianego, lub samobójstwa. Dlatego też większość światowych religii (a szczególnie chrześcijaństwo) głosi, że za odebranie sobie życia - czeka nas Piekło. "Piekło" wygląda właśnie tak, jak wyżej opisałem (oczywiście są pewne różnice, na przykład gdy popełniamy samobójstwo w sytuacji kiedy cierpimy potworny ból, albo wtedy, kiedy chcemy uniknąć potwornego bólu - jest to zupełnie inaczej traktowane niż wtedy, kiedy coś nam nie wyjdzie i uznajemy że cały świat nam się zawalił, więc kończymy ze sobą).



"JESTEM W PIEKLE

MÓJ BOŻE MIEJ MNIE W SWEJ OPIECE!"



Niekiedy zdarza się jednak (np. podczas śmierci klinicznej, a nawet i w czasie terapii regresywnej), że osoba poddana hipnozie zaczyna nagle... widzieć piekło, demony, diabły etc. Jak to możliwe, że są osoby, które maja i takie doświadczenia z "życia po życiu?" Nim odpowiem na to pytanie, muszę stwierdzić, że ludzi, którzy mają takie wizje (zarówno będąc w stanie śmierci klinicznej, czy w czasie sesji hipnoterapeutycznej) - jest bardzo niewielu. Ale czy to znaczy że to właśnie oni dostąpili wizji Piekła i piekielnych mąk, jakie czekają ludzi po ich śmierci? Jak więc to wygląda (i jak godzi się z tym co napisałem wyżej), jakie są to dusze i gdzie one trafiają?

Na początku małe wyjaśnienie - Piekło i diabły widzą nie ci ludzie, którzy dopuścili się za życia wielkich zbrodni, ale ci którzy... (Pamiętam taką scenę w jednym z filmów, gdy dziewczynka mówi do kobiety że jej spowiednik straszył ją piekłem i mękami piekielnymi i dodała: "On bardzo dużo wie o piekle", a na to kobieta: "Pewnie się tam wybiera" 🤭) bardzo chcieli dostać się do Piekła, wciąż o nim opowiadając i strasząc innych przed wiecznymi piekielnymi mękami (ostatnio nawet czytałem relację pewnego polskiego księdza, który będąc w stanie śmierci klinicznej, doznał widoku Piekła). 

Oczywiście wszystko zaczyna się dokładnie tak samo, jak opisywałem to w poprzednim poście. Następuje fizyczna śmierć ciała, potem czas pożegnania (o czym jedynie napomknąłem, może jeszcze napiszę tu coś więcej) ze swym ciałem (powiedzmy sobie jednak szczerze, większość rozwiniętych duchowo dusz traktuje swoje ciała po śmierci wręcz z pogardą i w żadnym razie nie pragnie wracać do czegoś tak małego, ciasnego i obrzydliwego, jakim są nasze fizyczne ciała. Nie interesuje ich też co stanie się z tym ciałem, bo to nie ma żadnego znaczenia, tak jak auto które oddajemy na złom po wypadku, też już nie ma dla nas znaczenia, bo nie nadaje się do dalszego użytkowania), a przede wszystkim z pozostawioną na tym świecie rodziną, najbliższymi, którzy cierpią, płaczą, nie rozumieją dlaczego odeszła tak bliska im osoba. Traktują ów świat jako jedyny i niepowtarzalny. Śmierć wydaje się więc czymś strasznym, nieznanym i nawet ci, którzy gorączkowo się modlą, czują ogromy strach przed śmiercią (według hipnoterapeutów, najbardziej boją się śmierci osoby bardzo religijne, wręcz dewotyczne). Dla nas żyjących, śmierć jest prawdziwą tragedią, która całkowicie destabilizuje nam życie. W wyniku śmierci najbliższej osoby popadamy w ogromny smutek, żal a często nawet i depresję. Nie rozumiemy że śmierć nie jest niczym szczególnym w naszej drodze i że i tak spotkamy się ponownie z naszymi najbliższymi (zarówno na "Tamtym Świecie", jak i częstokroć w kolejnych żywotach ziemskich). Poza tym nasza kultura całkowicie deprecjonuje śmierć, odsuwając ją na dalszy plan, lub całkowicie ją demonizując (zakapturzona postać z kosą). Ale wróćmy do tematu.

Dalej owa wspomniana przeze mnie dusza przechodzi przez tunel, przebija się przez pas chmur i wychodzi na spotkanie swych przyjaciół i swego Przewodnika, ale tu spotyka ją przykra niespodzianka. Pewien mężczyzna poddany hipnozie, po przejściu przez pas chmur, ujrzał... coś przerażającego, oto jego relacja: "Wreszcie przebiłem się z nad tych gęstych chmur i płynę dalej. Widzę coś w oddali". Na pytanie hipnoterapeuty: "Co to takiego?", odpowiada: "Nie wiem jeszcze, jest zbyt daleko", wówczas na stwierdzenie hipnoterapeuty, by spokojnie zbliżył się do owej postaci i opisał jej wygląd, ów mężczyzna nagle wybucha głośnym krzykiem i zaczyna płakać: "O Boże, nie, och nie, nie. Boże Wszechmogący dlaczego? Dlaczego ja? To jest diabeł, jestem w piekle - mój Boże, dlaczego?". Hipnoterapeuta próbuje go uspokoić, prosząc by wziął głęboki oddech, odprężył się i dokładnie opisał to, co widzi przed sobą, mężczyzna jednak wciąż bardzo poddenerwowany, głośno lamentuje: "Widzę diabła Boże, dlaczego ja, dlaczego?" Hipnoterapeuta ponownie próbuje go uspokoić, twarz mężczyzny pokrywa się zimnym potem, który hipnoterapeuta usuwa chusteczką, mówiąc: "Spokojnie, może ci się coś przewidziało, uspokój się i opisz mi go dokładnie", w tym momencie mężczyzna zaczyna się rzucać na fotelu, szarpie się i krzyczy: "To już koniec - idę do piekła, och, już jestem w piekle!".

"Poczekaj, opisz mi go dokładnie!" - te słowa jednak nic nie dają, mężczyzna wciąż się szamocze i wyrywa, wreszcie hipnoterapeuta pyta: "Opisz mi dokładnie jak wygląda ten diabeł, którego przed sobą widzisz?", mężczyzna wciąż płacząc odpowiada: "Demon, czerwono-zielona twarz, ma rogi, o Boże on ma rogi i te oczy tak groźne, tak zimne", hipnoterapeuta popędza: "Dobrze, mów dalej, opisz mi co jeszcze widzisz?". Pacjent kontynuuje: "Skóra jego twarzy jest cała czarna... osmolona - o słodki Jezu, dlaczego spośród wszystkich ludzi to spotkało właśnie mnie, przecież ci służyłem Boże całym moim sercem i całą duszą" (ów mężczyzna w poprzednim życiu był księdzem, a jego kazania były bardzo żywiołowe, często odnosił się do "życia po śmierci", gdzie opowiadał o cierpieniach jakie przeróżni grzesznicy dostąpią smażąc się w ogniu piekielnym i doświadczając najróżniejszych mąk). Hipnoterapeuta ponagla: "Nie przerywaj, kontynuuj opis tej "postaci". "Co mam ci jeszcze opisać?" - wybucha gniewem wzburzony pacjent - "Ty nie rozumiesz, ja stoję przed diabłem". "Dobrze, stoisz przed diabłem i co dalej, jak on wygląda, opisz go całego", pacjent na to: "Widzę tylko przezroczyste ciało, nic prócz twarzy". Hipnoterapeuta zapytuje w tym momencie czy to nie dziwne, że diabeł pojawia się nagle bez swego ciała i każe mu jeszcze raz spojrzeć oraz powiedzieć co widzi, lecz pacjent teraz właśnie milczy. Milczy przez pewien krótki czas, by nagle z żalem wybuchnąć: "No nie, to ten łajdak"...

Na pytanie o kim mówi, odpowiada: "To mój... Przewodnik, robi sobie ze mnie żarty. To było ukartowane, on chciał mi odpłacić tym, czym ja sam za życia straszyłem innych ludzi - mówi mi o tym i zawadiacko z uśmiechem na ustach pyta - przyjemnie ci było?" (pamiętajmy że Przewodnicy - czyli Aniołowie Stróże, to dusze takie same jak nasze, z tym że przeszli wcześniej cykl inkarnacji i są duszami rozwiniętymi na tyle, aby móc uczyć młode czy ewentualnie dusze średniego poziomu rozwoju - o tym też jeszcze napiszę). Następnie ów mężczyzna mówi do hipnoterapeuty: "Nie żebym narzekał, wiedz że Scanlon jest świetnym nauczycielem, najlepszym, ale... lubi dość nieprzyjemne żarty, teraz przeszedł samego siebie". Pacjent zrozumiał że jego życie zboczyło z właściwej ścieżki jako głosiciela "Słowa Bożego", że miast przynosić ukojenie i radość, straszył ludzi mękami piekielnymi i cierpieniem pośmiertnym. Jego przewodnik Scanlon (takie nosił imię), chciał mu to pokazać w sposób iście obrazowy - i udało się na całego. Takich ludzi jak ów mężczyzna, którzy widzą po śmierci..."diabły", jest bardzo niewielu, a każde takie (nawet pośmiertne), doświadczenie ma nam ukazać pewien paradoks naszych słów, wyobrażeń i czynów, choć należy przyznać, że nie każdy Przewodnik ma tak "oryginalne" poczucie humoru jak ów Scanlon (no cóż - Przewodnicy to bardzo rożne typy osobowości i... "trudne orzechy do zgryzienia").




CDN.

WALKIRIA - CZYLI DLACZEGO HITLER ZDOBYŁ WŁADZĘ W NIEMCZECH? - Cz. II

CZYLI CO SPOWODOWAŁO ŻE REPUBLIKA WEIMARSKA ZMIENIŁA SIĘ W III RZESZĘ? PLANY I MARZENIA  Cz. I " GDY WYBUCHNIE WOJNA, NIE DA SIĘ PRZEWI...