Gdy w Idy stycznia (13 stycznia 86 r. p.n.e.) umierał w majakach ów starzec Gajusz Mariusz, Rzym był już wówczas w rękach drugiego konsula - Lucjusza Korneliusza Cynny. Terror, jaki nastał po zdobyciu miasta przez wojska popularów (czyli właśnie Mariusza i Cynny) już wówczas zupełnie ustał, choć oczywiście było pewne że ostateczna rozgrywka z toczącym walki w Grecji Lucjuszem Korneliuszem Sullą to tylko kwestia czasu. Można wręcz powiedzieć że od śmierci Mariusza walka toczyła się o panowanie nad Rzymem i Imperium dwóch linii rodowych tej samej rodziny - Korneliuszy. I rzeczywiście, o ile Sulla odpowiadał za zwycięskie zakończenie batalii z Mitrydatesem Pontyjskim na Wschodzie, o tyle w Rzymie i Italii zaczęły się niepodzielne rządy Cynny. Niepodzielne to mało powiedziane - było to prawdziwe królestwo Cynny. Przecież konsulem (zarówno on jak i Mariusz) nie został z wyboru, ale z... mianowania. Wybory zostały zawieszone a o obsadzie stanowisk decydowała osobista wola Lucjusza Korneliusza Cynny. Na opróżnione po Mariuszu stanowisko wybrał sobie jako kolegę na urzędzie Gnejusza Papiriusza Karbona. Senat też przyjmował wszystkie uchwały, jakie tylko zapragnął sobie konsul, posiadający władzę dyktatorską a zachowujący się jak udzielny władca. Przyjęto więc prawo (86 r. p.n.e.) wpisujące Italików do wszystkich 35 tribus na zasadzie równouprawnienia z Rzymianami (a nie jedynie do 8 tribus miejskich, jak pierwotnie zakładano, co realnie spowodowałoby iż Italikowie nie mieliby żadnego wpływu na kształtowanie polityki państwa, bowiem 8 tribus nie mogłoby w żadnym razie przegłosować pozostałych 27 tribus - a głosowano najpierw w obrębie danego tribus, a potem zliczano wszystkie tribus razem na zasadzie większości). Był to krok historyczny, gdyż od tego czasu mieszkańcy Italii realnie stali się obywatelami Rzymu. Rozwiązano też problem długów wśród obywateli (głównie stanu nobilitas, którzy byli zadłużeni często na ogromne sumy u ekwitów), umarzając 2/3 wszystkich zobowiązań. Przeprowadzono reformę monetarną i przywrócono przedwojenne kursy monet złotych i srebrnych, oraz wprowadzono nadzór nad operacjami bankowymi (rzymski sektor bankowy zdominowany był przez stan ekwitów - czyli klasę średnią, nowobogacką, która często dorabiała się na zdzierstwie i lichwie).
Konsulat Sulli i Karbona (rok 86 i 85 p.n.e.) upłynął spokojnie. Wybory się nie odbywały, bowiem uznano że w sytuacji wojennego zagrożenia należy całą władzę przekazać w ręce dowódców wojska (czyli głównie Cynny i dokooptowanego do niego Karbona). Po zdobyciu Aten i Pireusu (87-86 r. p.n.e.) przez Sullę, oraz jego zwycięstwach pod Cheroneą (86 r. p.n.e.) i Orchomenos (85 r. p.n.e.), w Rzymie jego przeciwnicy realnie zaczęli się obawiać nieuniknionej z nim konfrontacji. Karbon nakazał pobór do wojska (druga połowa 85 r. p.n.e.) wszystkich zdolnych do noszenia broni Rzymian i Italików. Pozwoliło to zebrać siłę w wysokości ponad 100 000 żołnierzy. Armia ta była ponad trzykrotnie liczniejsza od sił Sulli, ale miała jeden podstawowy minus - była niewyszkolona, niedoświadczona i nieobyta z wojną a rekruci często zostawali wcielani do oddziałów siłą. Senat, obawiający się kolejnych rzezi po ewentualnym zwycięstwie Sulli, postanowił się z nim jakoś porozumieć. Wysłano więc do Grecji poselstwo, które miało na celu załagodzenie konfliktu i powstrzymanie dalszego rozlewu bratniej krwi. Sulla przyjął senackich posłów w Ajdepsos, gdzie brał gorące kąpiele i wypoczywał, doglądając sztuk teatralnych. Poinformował on posłów iż gotów jest poddać się woli Senatu, pod warunkiem wszakże iż zgodę na powrót do Rzymu otrzymają wszyscy zeń wygnani przez Mariusza i Cynnę. Posłowie uznali że ta propozycja jest rozsądna, ale przybywszy do Rzymu szybko okazało się że nie zgadzają się na nią ani Cynna ani Karbon. Mało tego, Karbon złożył wniosek by wziąć w całej Italii zakładników, aby tym samym zapewnić sobie lojalność miast italskich, Senat jednak odrzucił ten postulat. Trwał więc w zawieszeniu okres tzw.: zbrojnego pokoju. Cynna i Karbon mianowali się konsulami na kolejne lata (85 i 84 p.n.e.).
W połowie roku 84 p.n.e. Cynna uznał, że już jest gotów przeprawić armię na drugi brzeg Adriatyku i dopaść Sullę w Grecji. Wojna przeciwko Sulli i jego weteranom nie była jednak popularna wśród oddziałów italskich, a prawdziwy gniew wśród żołnierzy wzbudził rozkaz Cynny, który nakazał by wojsko wsiadło na okręty i przeprawiło się do Grecji. Bunt wybuchł w Ankonie (w której przebywał Cynna, w oczekiwaniu na przeprawę na drugi brzeg Adriatyku). Cynnie udało się jednak stamtąd uciec, ale w drodze do Rzymu doścignął go pewien oficer i niepomny na błagania darowania życia i przekupstwa (Cynna miał ofiarować mu swój złoty pierścień), zakończył żywot Lucjusza Korneliusza Cynny. Teraz Karbon został jedynym konsulem i to na nim spoczęła odpowiedzialność załagodzenia konfliktu lub dalszej eskalacji wojny domowej. Udało się utrzymać dostawy zboża z Afryki do Rzymu dzięki Gajuszowi Fabiuszowi, który opowiedział się po stronie Karbona i popularów. To gwarantowało że w Rzymie nie dojdzie do buntu ludu i dawało Karbonowi czas na przygotowanie się do nieuniknionej walki z Sullą. Nadszedł straszny rok 1 100 rocznicy upadku Troi (83 r. p.n.e.), rok końca świata. Odnaleziono wówczas starą przepowiednię Sybilli, która brzmiała następująco: "Kiedy spełni się okres dla życia ludzkiego najdłuższy (...) wtedy o Rzymie, pamiętaj, choćbyś o sobie zapomniał. O tym co powiem pamiętaj (...) Cała zaś ziemia italska i cała kraina latyńska, berłu powolną twojemu, swój kark tobie odda pod jarzmo". Przerażenie wielkie ogarnęło lud, czyżby wieszczka przepowiadała zagładę Rzymu w dziesięć 110-letnich wieków od czasu spalenia Troi? W każdym razie oczekiwano najgorszego. I stało się! Pożar wybuchł nagle, a płomienie były tak wielkie, że nie sposób było je ugasić. W ogniu stanęła świątynia Jowisza Najlepszego Największego na Kapitolu, a wraz z nią spaliło się wszystko co w niej było, łącznie z przechowywanymi tam Księgami Sybillińskimi. Całe dziedzictwo religijne i historyczne Rzeczpospolitej przestało istnieć.
Świątynia Kapitolińska była bowiem rówieśnicą rzymskiej Republiki, a przechowywane tam Księgi, wyznaczały losy państwa przez kolejne wieki. Teraz wszystko poszło z dymem. Przypomniano sobie również przepowiednię o "trzech ciosach" wyprowadzonych w przeciągu kolejnych dziesięciu lat, po których państwo rzymskie miało upaść. Pierwszy cios został właśnie wyprowadzony, spłonęła Świątynia Kapitolińska - symbol rzymskiego państwa, na kolejne uderzenia oczekiwano z wzrastającym przerażeniem. Nie stwarzało to atmosfery służącej obronie i wpływało raczej zniechęcająco na lud. Karbon zarządził więc szybką odbudowę Świątyni, aby pokazać Rzymowi że bogowie nie zostawią ich na pastwę losu i nie pozwolą zginąć marnie. Zaczęto się zastanawiać czy przypadkiem nie doszło też do jakiegoś świętokradztwa i rozpoczęto od skrupulatnych kontroli zgromadzenia "Milczących Dziewic" - czyli westalek. Uważano bowiem że skądś się wziął ów gniew bogów. Pontifex Maximus (najwyższy kapłan) dokonywał przeglądów i kontroli, szukając najmniejszego choćby uchybienia. W normalnej sytuacji uchybienie ze strony westalki karane było karą chłosty, ale teraz, gdy lud ogarnęła obawa rozpadu państwa, bez wątpienia na tym by się nie skończyło. Taka dziewczyna, której udowodniono by jakąkolwiek winę - straciłaby życie i to zapewne w bardzo brutalny sposób. Nic jednak nie znaleziono. A przecież westalki poddane były bardzo surowym zasadom, nie tylko w kwestii zachowania dziewictwa (przez czas pełnienia tejże funkcji - czyli przez trzydzieści lat służby w zgromadzeniu, potem mogły wyjść za mąż i mieć dzieci, tym bardziej że do zgromadzenia trafiały jako małe dziewczynki - a żona, była westalka była niezwykle pożądaną partią. Spora część z nich jednak do końca życia pozostawała westalkami), ale także podczas służby "przy zniczu", udziału w modłach i ofiarach oraz sprzątania świątyni. To ostatnie mogłoby się wydawać nie warte odnotowania, jako że przybytek boskiej Wenery nie należał do dużych, ale "wieczne dziewice" nie mogły korzystać z miejskich akweduktów ani rzeki. Aby posiąść wodę, musiały westalki udać się do źródła Kamen niedaleko Porta Capena, jak w dawnych czasach króla Numy Pompiliusza (założyciela tego zgromadzenia). I tylko do tego świętego źródła udawała się kapłanka Westy z dzbankiem po wodę (a druga z Porta Capena do przybytku Wenery była dosyć długa). Sprzątanie też nie należało do łatwych, jako że nie wolno było westalce użyć zmiotki do wymiecenia śmieci, tylko musiały to czynić ręcznie, znosząc nieczystości w jedno miejsce (przy drodze kapitolińskiej) skąd były wrzucane do Tybru.
Mimo to westalki były świętymi niewiastami i należąc do zgromadzenia, mogły nazywać się "siostrami", a także opuszczając świątynię towarzyszył im liktor, noszący rózgę dla powagi i ochrony. "Siostry" które spędziły w zgromadzeniu ponad dziesięć lat, miały także prawo do lektyki noszonej przez niewolników, a potęga ich wówczas była niesamowita. Skazani przestępcy, gdy upadli przed nimi na kolana błagając o łaskę, i gdy one im go udzieliły - musieli zostać uwolnieni, a wszelkie zarzuty anulowane. Poparcie westalki mogło również gwarantować politykowi zwycięstwo wyborcze. Wsparcia wśród "Milczących Dziewic" szukał również Karbon, ogłaszając decyzję o odbudowie świątyni Jowisza Kapitolińskiego. Nie było jednak zwojów Ksiąg sybillińskich, a bez tego Świątynia byłaby zupełnie bezwartościowa. Przypomniano sobie jednak że w małej mieścinie na brzegu Azji - w Erytre naprzeciw wyspy Chios, znajdują się podobne zwoje przepowiedni świętej oblubienicy Apollina - Sybilli i postanowiono zaraz po zakończeniu działań wojennych wysłać poselstwo do "czerwonego miasta" ("erythos" po grecku znaczy właśnie "czerwony") i ponownie przewieść te zwoje do Rzymu. Rok ten (83 p.n.e.) był jeszcze świadkiem innego, niecodziennego wydarzenia. Otóż Kwintus Sertoriusz - późniejszy buntownik, który postawił przeciw Rzymowi całą Hiszpanię, będący pod wrażeniem przepowiedni Sybilli o "trzech ciosach", po których ma nadejść odrodzenie i nowy wiek, w czasie którego ludzkość odnajdzie spokój na Wyspach Szczęśliwych, wyruszył okrętem na ich poszukiwanie i choć do nich nie dotarł, to jednak kolejna, finansowana przez niego wyprawa (bez jego udziału), minąwszy Słupy Herkulesa, dotarła do wysp, które uznało właśnie za owe miejsce wytchnienia dla ludzkości (były to Wyspy Kanaryjskie, skąd przywieziono białą łanię lernejską, z którą potem Sertoriusz się nie rozstawał, a często zamykał się z nią w jednym pomieszczeniu i przebywał tam godzinami, delektując się tym że owa łania mówi do niego językiem bogini Diany. Decyzje swoje zaś podejmował, kierując się z sympatiami i antypatiami owego zwierzęcia). A tymczasem w Grecji Lucjusz Korneliusz Sulla, biorąc gorące kąpiele i lecząc obolałe nogi, które pokryły się strupami, uniemożliwiając mu chodzenie - przygotowywał się do powrotu i zemsty na tych wszystkich, którzy upokorzywszy go i jego najbliższych, dopuścili się krwawych zbrodni i obrazy bogów
CZYLI JAK PRZEBIEGAŁA WIZYTA SOWIECKIEJ DELEGACJI z CHRUSZCZOWEM NA CZELE w POLSCE w PAŹDZIERNIKU 1956 r.
"Ledwo wysiadł, zaczął ostentacyjnie, z daleka wygrażać nam pięścią. Podszedł do generałów radzieckich, których stał cały rząd, i z nimi najpierw się witał. Potem dopiero podszedł do nas i znowu zaczął mi wywijać pięścią pod nosem"
O tym, jak przebiegała w październiku 1956 r. - czyli w najbardziej zapalnym wówczas w Polsce okresie - wizyta sowieckiej delegacji z Nikitą Chruszczowem na czele, powstało wiele mitów i legend jeszcze w czasach PRL-u. Wielu ludzi opowiadało różne, często bardzo dziwne relacje z tego, co działo się na lotnisku rankiem 19 października 1956 r. gdy samolot z pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego wylądował na płycie warszawskiego lotniska Okęcie. Relacje te były nie tylko często bardzo futurystyczne, ale również różniły się od siebie pod wieloma względami, ponieważ każdy twierdził, że zapamiętał to wydarzenie inaczej, a większość i tak słyszała to z drugiej lub trzeciej ręki. Niewątpliwym jednak jest, że w czasie gdy samolot wylądował na lotnisku, czekała tam już spora grupa ludzi złożona z kilkudziesięciu szoferów, funkcjonariuszy bezpieczeństwa, członków polskiej delegacji oraz sowieckich wojskowych. Tamta wizyta budziła sensację, ponieważ było oczywiste w jakim celu przyjeżdża tutaj Chruszczow i chociaż wszyscy znali odpowiedź na to pytanie, to i tak rodziły się najróżniejsze legendy związane z wizytą i trudno było doprawdy odsiać ziarno od plew i stwierdzić, co jest prawdą a co ubarwioną fikcją. Żyliśmy więc w tym nieuświadomieniu aż do 2008 r. gdy odnalazł się protokół z owej wizyty, w którym jasno jest napisane jak ona przebiegała, chociaż protokół ten spisany został dopiero pół godziny po przyjeździe delegacji sowieckiej do Belwederu. Jednak relacje świadków - takich jak choćby Edward Ochab, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polski Zjednoczonej Partii Robotniczej w tamtym czasie i autor wyżej przeze mnie cytowanych słów - zdają się również przybliżać nam informacje o tym, co działo się tego poranka na samym lotnisku.
Nim jednak przyjdę do samego zdarzenia, warto tutaj przedstawić kilka słów o powodzie wizyty Chruszczowa i tej całej sowieckiej kamaryli w Polsce, a bezpośrednim powodem tej wizyty był człowiek o imieniu... Władysław Gomułka - komunistyczny aparatczyk, urodzony w 1905 r., członek Komunistycznej Partii Polski od 1926 r. Dwukrotnie aresztowany (raz uciekł z więzienia będąc na urlopie zdrowotnym w 1934 r. i udał się do Związku Sowieckiego, a drugi raz uwolniony został we wrześniu 1939 r. już w czasie wojny). W 1941 r. został członkiem Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) i publikował w lwowskiej gadzinówce wydawanej w języku polskim, czyli "Czerwonym Sztandarze". Latem 1941 r. wyjechał do Polski. Wiosną 1942 r. nawiązał kontakty z Polską Partią Robotniczą (czyli następczynią KPP). Od listopada 1943 do sierpnia 1948 r. pierwszy sekretarz Polskiej Partii Robotniczej (współwinny wszelkim okrucieństwom i bandytyzmowi jaki panował w tamtym czasie, można nawet powiedzieć że Gomułka wówczas był większym zwolennikiem krwawego rozprawiania się z żołnierzami Podziemia Niepodległościowego, niż taki Bierut czy Minc). W 1948 r. usunięty ze stanowiska, potem z partii i oskarżony o "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne". W sierpniu 1951 r. aresztowany i przewieziony do więzienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Miedzeszynie (było to luksusowe więzienie przeznaczone dla komunistów). W więzieniu nie był bity ani torturowany, a nawet częstokroć krzyczał na przesłuchujących go oficerów. Starano się oskarżyć go o działalność agenturalną na korzyść Zachodu, oskarżono go o to, że był agentem przedwojennego polskiego wywiadu (tzw. "Dwójki" czyli Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego), że do KPP wprowadził wielu agentów Dwójki, że potem w czasie okupacji współpracował z gestapo i dążył do rozbicia Polskiej Partii Robotniczej etc. etc. Aby zdobyć te oskarżenia i skazać Gomułkę (prawdopodobnie) na karę śmierci, torturowano ludzi z jego najbliższego otoczenia. Jego sekretarkę Wandę Podgórską zamknięto do celi, z której przez ścianę słyszała krzyki i jęki starej kobiety i młodej dziewczyny i powiedziano jej, że to jej matka i córka, a jeśli nie obciąży Gomułki zeznaniami, to one zostaną zamęczone. Podgórska płakała i kwiliła, co tylko powodowało radość wśród strażników. Myślała że oszaleje, wydawało jej się nawet że jest tukanem, że słyszy symfonię w swojej głowie, która zagłuszała jęki tamtych kobiet. Raz ubrała więzienne spodnie na ręce, a strażnicy śmiali się że właśnie odlatuje i mówili jej: "no pofruń, pofruń". Wreszcie zaczęła chodzić na czworakach, co jednak potęgowało tylko zabawę wśród personelu więzienia. Wreszcie podjęła głodówkę, ale na niewiele się to zdało, gdyż była przymuszana do jedzenia, a pokarm wlewano jej przez nos. Kilkukrotnie próbowała popełnić samobójstwo, próbując podciąć sobie żyły o kant sedesu lub łykając chlorek. Bezskutecznie.
Aresztowano i innych ludzi z bliskiego otoczenia Gomułki, jak choćby ministra aprowizacji Włodzimierza Lechowicza. Nad nim znęcano się w inny, "nowoczesny" sposób. Puszczano mu 24 godziny na dobę z magnetofonu słowa: "W dupę jebany minister aprowizacji", albo "Patrz jak on głośno połyka ślinę", lub "Ale się ślini". Efekt był taki że Lechowicz przestał połykać ślinę i dostawał silnego, kilkudniowego ślinotoku. Nocami zaś mówił do więziennego okna: "SOS, tu Lechowicz, tu minister Lechowicz, przestańcie szeptać". Stanisławę Sowińską wrzucono do karceru i wmawiano że wyrzekł jej się mąż, dawano jej jedną szczoteczkę do zębów wspólną dla innych więźniarek, zęby kruszyły jej się nawet na skórce od chleba. Zaś generałowi Józefowi Kuropiesce kazano w więzieniu stać przez 600 godzin, przez co doznawał halucynacji i majaczył. Gomułka był zaś traktowany o wiele lepiej od swoich współpracowników, miał nawet dostęp do książek, a czytywał bardzo dużo - co najmniej jedną książkę dziennie. Gomułka czasem płakał w celi, czasem dostawał ataków agresji lub szaleństwa. Często wrzeszczał na strażników, mówił że "oni" celowo zamknęli go w celi, że "oni" zakłamują rodowód polskiej lewicy, że "oni" nie rozumieją chłopstwa itd. Skarżył się też na powracające bóle postrzelonej podczas ucieczki przed policją w 1932 r. nogi. Deklarował też że nie popełnił niczego z zarzucanych mu oskarżeń. W latach 80 (jeszcze przed swą śmiercią w 1982 r.) opowiadał Marii Turlejskiej, że w czasie śledztwa trzymano w innej celi policjanta z Zagłębia który go aresztował w 1936 r. i chciano wymóc na nim, aby oskarżył Gomułkę o współpracę z przedwojenną policją. Pomimo tortur mężczyzna jednak nie obciążył go swymi zeznaniami, a Gomułka dodawał: "To był porządny człowiek, chociaż policjant". Władysław Gomułka siedział w więzieniu do grudnia 1954 r. (chociaż ostatni miesiące przebywał w szpitalu, jednak wciąż był pilnowany jak więzień). Przez cały ten czas nie postawiono mu żadnych zarzutów, nie wszczęto procesu, o nic nie oskarżono oficjalnie. Różne są opinie dlaczego tak postąpiono, niektórzy twierdzą że Gomułkę uratował Stalin, który chciał aby w PZPR powstała frakcja przeciwna Bierutowi z którą on musiałby się liczyć (oczywiście i Bierut i Gomułka byliby na pasku Stalina). Wydaje się jednak bardziej prawdopodobne co innego, a mianowicie to, że sam Bolesław Bierut (wówczas I sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) który osobiście nie znosił (a wręcz nienawidził) Gomułki i ten zresztą odpłacał mu się równą nienawiścią, że to on w przypadku braku ewidentnie obciążających Gomułkę dowodów, nie chciał doprowadzić do kompromitacji partii. Istnieje też i inne wyjaśnienie całej tej sytuacji. Bierut wiedział jaka jest struktura władzy w systemie komunistycznym i zdawał sobie sprawę że każdy komunista musi wcześniej czy później trafić do więzienia i zostać skazanym (za co, nie miało to już większego znaczenia, zgodnie z hasłem: "Dajcie mi człowieka, a paragraf sam się znajdzie"). Wiedział też, że on będzie następny. Stalin bowiem nie ufał wówczas nikomu i to nie tylko wśród swoich najbliższych towarzyszy, ale również wśród towarzyszy z partii sąsiednich ("bratnich" jak mawiano). Dopóki jednak nie skazano Gomułki, to nie mógł rozpocząć się proces Bieruta i wydaje mi się, że to było głównym powodem przeciągania śledztwa, aż do śmierci generalissimusa Josifa Wissarionowicza w marcu 1953 r. Zresztą słowa, jakie wypowiedział w październiku 1956 r. podczas owego spotkania Nikita Chruszczow, również były znamienne: "Towarzyszu Gomułka, nie opluwajcie towarzysza Bieruta. To był uczciwy, wspaniały komunista, jeden z lepszych synów narodu polskiego. Obyście mieli więcej takich Bierutów", na co Wiaczesław Mołotow dodał: "Pamiętajcie, towarzyszu Gomułka, że to, że zostaliście wśród żywych jest zasługą Bieruta".
Władysław Gomułka został oficjalnie zwolniony z więzienia (a raczej ze szpitala w którym był pilnowany) w Wigilię 1954 r. Trwała wówczas tzw. "odwilż postalinowska", choć nikt z owych komunistów nie wiedział jakie ona przybierze rozmiary i kogo pochłonie, a kogo wyniesie. Ucieczka w grudniu 1953 r do Berlina Zachodniego Józefa Światło - podpułkownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (który m.in. aresztował właśnie Gomułkę) i jego cotygodniowe seanse na falach Radia Wolna Europa, demaskujące rzeczywistość panującą w kraju (opowiadał m.in. o przywilejach władzy, o willach nowej komunistycznej elity, o sklepach za żółtymi firankami w których można było nabyć wszystko, w sytuacji gdy w kraju była prawdziwa powojenna bieda, ale przede wszystkim opowiadał o nieludzkich torturach i tym, czym zajmował się jako funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Wszystko to przeraziło ekipę Bieruta. Bolesław Bierut zmarł 12 marca 1956 r. w Moskwie, podczas wizyty na XX zjazd Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Mówiono że "zabił go" referat Chruszczowa, potępiający Stalina i stalinizm. Nie wiadomo jaka jest prawda, wiadomo jednak że Bierut do końca pozostał zatwardziałym stalinistą i ten świat który nadchodził, ten nowy świat przerażał go. Nie potrafił się w nim odnaleźć, a do tego dochodziły jeszcze problemy ze zdrowiem, które zapewne spowodowały zgon. Przez ten czas od chwili wyjścia ze szpitala, Gomułka zyskiwał ogromnie na popularności. Jego dawni towarzysze, którzy w latach stalinizmu wyrzekali się go, oczerniali, a jego rządy nazywali "gomułkowszczyzną" lub "odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym", teraz na powrót chcieli być jego dobrymi kolegami, znajomymi, przyjaciółmi. W kwietniu 1956 r. - już po pochowaniu Bieruta - uchwalono w kraju amnestię i wypuszczono z więzienia 5000 osadzonych. Powoli dojrzewała nowa epoka, epoka w której rosło znaczenie Władysława Gomułki. Co ciekawe, to znaczenie Gomułki rosło bardziej wśród Polaków, niż wśród decydentów partyjnych. Polacy doznawali swoistej amnezji i na fali popularności jaką zyskiwał Gomułka, nie chcieli już pamiętać tego, że był on gorliwym współsprawcą tamtej epoki. Nie chciano pamiętać jego zaangażowania w uwięzienie i procesy żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich czy żołnierzy Drugiej Konspiracji (Żołnierzy Wyklętych, Niezłomnych). Nie chciano w nim widzieć komunisty, choć oczywiście zdawano sobie doskonale sprawę że w tamtych uwarunkowaniach politycznych ktoś, kto nie byłby komunistą, nie miałby żadnych szans uzyskać władzy. Wierzono jednak w to, że skoro Gomułka wycierpiał w więzieniu to, co inni w czasach, gdy był u władzy (choć akurat nie była to prawda, bo był traktowany zupełnie inaczej) to teraz doznał czegoś na wzór katharsis, wewnętrznego oczyszczenia, że się zmienił, że będzie inny. Że poprowadzi ich do nowego, lepszego świata, że może w ramach sojuszu ze Związkiem Sowieckim (co było oczywiste, bo nawet najwięksi optymiści nie zakładali wówczas że można wyjść z Układu Warszawskiego czy z RWPG) dojdzie do jakiejś głębszej zmiany, np. powstaną inne partie niż te, które do tej pory funkcjonowały i które były całkowicie sterowalne z Moskwy (czyli poza PZPR-em Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe). To były rozbudzone marzenia, które potem Gomułka bezczelnie zgasi. Należy jednak pamiętać że nikt, żaden komunistyczny przywódca w Polsce nigdy nie miał takiego poparcia społecznego, jak Władysław Gomułka w październiku 1956 r.
Społeczeństwo polskie coraz otwarcie domagało się liberalizacji systemu komunistycznego, na co nadzieję pokładano chociażby w referacie wygłoszonym przez Chruszczowa na XX zjeździe KPZS. Szczególnie niezadowoleni byli robotnicy, którym podwyższano normy pracy, przy jednoczesnym pozostawieniu na takim samym poziomie głodowych pensji. 16 czerwca 1956 r. jako pierwsi przerwali pracę robotnicy Zakładów Przemysłu Maszynowego im. Stalina, a wkrótce dołączyli do nich pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego oraz Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Poznaniu. Rozpoczął się więc strajk zakładów poznańskich. 14 czerwca do Polski powrócił z Londynu były premier Stanisław Cat-Mackiewicz, co również użsamiano z nastaniem nowych, bardziej liberalnych czasów i zamierzano przyśpieszyć ich pojawienie się, wymuszając na władzach ustępstwa. Aparat partyjny jednak w zakładach pracy nie zamierzał przychylić się do żądań robotników, a to spowodowało że robotnicy w czwartek 28 czerwca (potem nazwany "czarnym czwartkiem") wyszli na ulice Poznania. Strajkujący nieśli ze sobą flagi narodowe oraz transparenty z napisami "Chcemy chleba, sprawiedliwości i wolności", po drodze też do demonstrujących przyłączały się kolejne osoby, co spowodowało że wkrótce tłum protestujących urósł do 100 000 ludzi. W swym pochodzie tłum ten dotarł do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gdzie demonstranci zażądali przyjazdu przedstawicieli rządu. Władze partyjne wezwały milicję (co ciekawe, milicja miała prawo otworzyć ogień), ale milicjanci przeszli na stronę protestujących. Następnie robotnicy wysłali delegację na rozmowy z władzami miasta, ale szybko gruchnęła wśród protestujących wiadomość, że delegacja ta została aresztowana. Postanowiono więc zdobyć więzienie przy ulicy Młyńskiej. Udało się to osiągnąć bez walki, w wyniku czego uwolniono 250 więźniów (zdobyto też pewną ilość broni). Następnie ruszono pod budynek Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, znajdującego się na ulicy Kochanowskiego. Funkcjonariusze tego urzędu zabarykadowali się od środka, więc uczestnicy demonstracji obrzucili ich kamieniami. Ok. godziny 11:00 z budynku tego padły pierwsze strzały do robotników. Żołnierze KBW i ubecy strzelali do bezbronnych ludzi, robotników, tramwajarek niosących transparenty, a nawet do dzieci. Demonstranci zaczęli odpowiadać ze zdobycznej broni i wrzucać do budynku "koktajle Mołotowa". Zaczęto też budować barykady z przewróconych tramwajów i walki zaczęły się na całego. Początkowo na miejsce toczonych walk przybyli żołnierze Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych, ale nie chcąc otwierać ognia do robotników, wycofali się do koszar (powstańcy za to - bo tak już należy ich nazywać - opanowali kilka czołgów). Wreszcie ściągnięto do Poznania 2 Korpus Pancerny i walki zaczęły się już w całym mieście. Mimo przeważającej siły ognia, powstańcom udało się opanować i rozbroić kilka posterunków Milicji Obywatelskiej.
Władze za najważniejszy cel postawiły sobie stłumienie tego ludowego powstania, dlatego też w nocy przybyły do miasta nowe posiłki. Łącznie z robotnikami i innymi mieszkańcami Poznania walczyło 2300 milicjantów oraz jakieś 10 000 żołnierzy, mających 360 czołgów i kilkadziesiąt pojazdów opancerzonych. Władze i dowódcy żołnierzom tym wmawiali że walczą przeciwko Niemcom, przeciwko niemieckiej rebelii jaka wybuchła w Poznaniu (swoją drogą to samo mówiono na Pomorzu w grudniu 1970 r.). Dlatego też żołnierze byli tak bezwzględni, bo rzeczywiście uwierzyli że walczą nie przeciwko swoim rodakom, a przeciwko Niemcom - być może nawet hitlerowcom. Pierwszego dnia walk powstańcy zniszczyli 31 czołgów, 8 samochodów pancernych i zdobyli 250 sztuk broni oraz znaczne ilości amunicji. Walki trwały również dnia następnego 29 czerwca, ale już w godzinach wieczornych milicja i ubecja wyciągali ludzi pochwyconych w trakcie walk, i po biciu, pakowali ich do milicyjnych suk i przewozili na posterunki. Tam zaczynał się kolejny etap tortur, a potem ładowano ich do wozów i wywożono do więzień, gdzie tortury rozpoczynała teraz służba więzienna. Do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Święcickiego, zwożono zwłoki poległych w walce mieszkańców. Rodziny potem nadaremnie szukały swoich bliskich po kostnicach i szpitalach. 29 czerwca do Poznania przybył również premier Józef Cyrankiewicz, który tego samego dnia wygłosił swoje słynne przemówienie przez radio o tym, że ktokolwiek podnosi rękę na władzę ludową może być pewien, że mu tą rękę władza ludowa odrąbie... w interesie ludu pracującego oczywiście (potem, gdy na początku sierpnia Cyrankiewicz spotkał się z Gomułką na Pradze - nieopodal dawnego mieszkania Gomułki - i symbolicznie padli sobie w ramiona - bo spotykali się po raz pierwszy od chwili uwięzienia Gomułki, do czego Cyrankiewicz się w pewnym sensie przyczynił - ten właśnie wytknął mu mowę o odrąbywaniu ręki, po czym Cyrankiewicz stwierdził, że musiał tak powiedzieć po to, aby oni mogli się obaj dzisiaj tutaj spotkać. Twierdził że władza w czerwcu musiała pokazać swoją siłę przede wszystkim aby uspokoić Moskwę). 30 czerwca w Poznaniu było już spokojnie, chociaż aresztowania trwały nadal. Tego dnia na Cytadeli odbył się uroczysty pogrzeb pięciu zabitych w tych dniach żołnierzy KBW i ubeków (w tym pogrzebie uczestniczył Cyrankiewicz, a uroczystą przemowę wygłosił Edward Gierek - sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, późniejszy I sekretarz partii). Nie wiadomo ile dokładnie ofiar pochłonęło Powstanie Poznańskie, szacuje się że między 70 a 100 osób zginęło wówczas (prace na ten temat trwają do dziś). Podczas pogrzebów ludzie również byli legitymowani przez milicję i ubecję, a aresztowania trwały w kolejnych dniach, bowiem szukano prowokatorów i agentów imperializmu (aresztowana 1 lipca Stanisława Sobańska tylko cudem przeżyła dwutygodniowe śledztwo i przesłuchanie, a po wyjściu z aresztu nigdy już nie powróciła do zdrowia i otrzymała pierwszą grupę inwalidzką). Śledztwa zaś ciągnęły się miesiącami.
A Gomułkę przez ten czas odwiedzali dawni towarzysze, którzy w czasach stalinizmu nie tylko się go wyrzekli, ale wręcz oskarżali o najróżniejsze agenturalne powiązania. "Towarzysz Wiesław" (bo taki m.in. Gomułka nosił pseudonim) sprawiał wrażenie jakby zapomniał dawne urazy, co tym bardziej powodowało, że stawał się coraz wyraźniejszym kandydatem nie tylko na premiera, ale również na I sekretarza Komitetu Centralnego Partii. Nie wszystkich jednak lubił i niekiedy wybuchał złością, jak choćby podczas jednej z rozmów ze swoją przyjaciółką Stanisławą Sowińską. Ona pytała: "Krążą pogłoski, że nie chcesz pertraktować z delegatami z kierownictwa, którzy przychodzą do ciebie?", na co Gomułka: "Za drzwi ich wyrzucam!", "Przeciąganie struny grozi rozlewem krwi, powinieneś rozmawiać", "Z kim?, z mordercami? Każdy z nich ma ręce we krwi unurzane, A ja mam ręce czyste! Na moich rękach nie ma ani jednej kropli krwi!", "Skoro nie ma lepszych w Biurze, należy mówić z tymi, którzy są", "Bzdury pleciesz! Będę ich wyrzucał za drzwi, tak, jak to zrobiłem przed Twoim przyjściem z Franciszkiem Mazurem. Specjalnie go nasłali, bo dobrze wiedzą że go szczególnie nienawidzę!", "Przecież nie jest gorszy od innych", "Ale Mazur to Żyd!", "Ukrainiec, nie Żyd", "Żaden Ukrainiec, to Żyd! Oszukali wszystkich, a mnie w pierwszym rzędzie. Kazali mu udawać Ukraińca. Chcieli mieć w Biurze Politycznym jeszcze jednego Żyda", do rozmowy wówczas włączyła się żona Gomułki Zofia: "Władek ma rację, Mazur to Żyd!". Franciszek Mazur nie był Żydem i rzeczywiście miał korzenie ukraińskie, natomiast Gomułce bardzo trudno było pewne rzeczy wyperswadować jak się przy czymś uparł. Natomiast tutaj uwidoczniła się niechęć Gomułki do Żydów, która zrodziła się jeszcze z czasów jego działalności w Komunistycznej Partii Polski w większości opanowanej przez Żydów, chociaż jego żona Zofia Szoken (którą poślubił w kwietniu 1951 r.) też była Żydówką.
Popularność Gomułki rosła jednak tak szybko, że przedstawiciele dwóch zwalczających się frakcji w PZPR czyli "natolińczyków" i "puławian" zaczęli zabiegać o jego "względy". Nazwa "natolińczycy" wzięła się od pałacyku w podwarszawskim Natolinie, dokąd zjeżdżali się przedstawiciele tej grupy. W czasach stalinowskich było to zarezerwowane tylko dla elity partyjnej, ale potem zaczęto "demokratyzować" partię i dopuszczać również doły partyjne, co powodowało że w Natolinie spotykali się członkowie partii ze środowisk wiejskich i robotniczych, tacy jak Wiktor Kłosiewicz, Franciszek Jóźwiak, Aleksander Zawadzki czy Kazimierz Mijal. Do nich też przylgnęło określenie "chamy". Uważali oni że nie było czegoś takiego jak stalinizm, a co najwyżej za wszystko zło obwiniali Stalina i Berię, w Polsce zaś Bieruta, Bermana i Minca. Nazwa zaś "puławianie" wywodzi się od ulicy Puławskiej w Warszawie, przy której - w dawnej kamienicy Wedla - mieszkało kilku przedstawicieli tej frakcji. Należeli do niej Leon Kasman, Roman Zambrowski, Julian Kole, Władysław Matwin, Roman Werfel i Jerzy Morawski - a ponieważ większość z nich miała korzenie żydowskie, to nazwano ich "żydami". I tak powstały dwie frakcje: chamy i żydy. O ile tamci jednak byli za utrzymaniem dotychczasowej linii partii, to puławianie nawoływali do liberalizacji systemu, mówili o samorządzie robotniczym, o zapewnieniu obywatelom bezpieczeństwa przed samowolą bezpieki, twierdzili że należy przeprowadzić reformy gospodarcze i uwzględnić przynajmniej częściowe elementy gospodarki kapitalistycznej, że w partii należy przeprowadzić demokratyczne wybory i wyłonić władze w ten właśnie sposób, a nie w sposób odgórny. Wszystko ładnie pięknie, problem polegał tylko na tym, że to właśnie puławianie byli najbardziej umoczeni w zbrodnie stalinizmu. Wtedy byli najbardziej stalinowscy, teraz stali się najbardziej liberalni, nie znali umiaru, ani wtedy ani teraz. Z puławianami utożsamiało się wielu działaczy młodszego pokolenia, studentów i inteligentów, natomiast z natolinem trzymał aparat biurokratyczny i nowy narybek partii pochodzący z awansu społecznego. Te dwie frakcje zaczęły ubiegać się teraz o względy towarzysza Wiesława.
Władysław Gomułka nie był zaś wrogiem Związku Sowieckiego. Późniejsza historiografia starała się w nim ujrzeć swoistego "polskiego komunistę", człowieka który przede wszystkim odwoływał się do - swoiście pojmowanego - ale jednak patriotyzmu i który był przeciwny internacjonalizmowi. Rzeczywiście wśród wypowiedzi Gomułki - nawet tych z lat 40-tych - można znaleźć wiele takich smaczków, które mogłyby potwierdzać wyżej przytoczone słowa. Należy jednak pamiętać że "nacjonalizm" Gomułki (jeśli w ogóle można to tak nazwać) opierał się tylko i wyłącznie na tym, aby Sowieci nie wtrącali się do spraw Polski (potem, gdy objął już funkcję pierwszego sekretarza, też przede wszystkim chciał mieć jak największą swobodę wewnętrzną i nie chciał żeby "radzieccy" - jak ich wówczas nazywano - wtrącali mu się spraw polskich. Tak jak to było wcześniej, za Bieruta czy również za Ochaba, który został I sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej po śmierci Bieruta w marcu 1956 r. Zresztą należy pamiętać, że wówczas innego komunizmu nie znano jak tylko stalinowski, bo nie było wcześniej żadnych innych precedensów). Tak więc gdy w dniach 18-28 lipca odbyło się VII Plenum Komitetu Centralnego PZPR ("Siódme Plenum spółdzielni Zenum" - zabawne powiedzenie z "Misia"), doszło tam wówczas do starcia owych dwóch frakcji w PZPR-e czyli natolińczyków i puławian, którzy zabiegali o względy Władysława Gomułki (ten wrócił do życia politycznego po okresie uwięzienia, z początkiem maja 1956 r.). Natolińczycy (wspierający chociażby "marszałka" Polski Konstantego Rokossowskiego) w poznańskim Powstaniu (czy też raczej - jak oni mówili - buncie) z 28 czerwca, widzieli przede wszystkim działania o charakterze agenturalnym i kontrrewolucyjnym i to właśnie przedstawiciele tej frakcji dowodzili stłumieniem tego ludowego zrywu. Puławianie zaś (zgodnie z prawdą) twierdzili że w bunt był protestem o charakterze ekonomicznym. Ostatecznie podjęto kompromisową dyrektywę, że owe wydarzenia miały podwójne dno. Pierwszy szeroki, formowany przez robotników i pokojowy protest, przerodził się jednak w bunt, którym kierowali rebelianci i agenci Zachodu (nurt węższy). Podjęto więc decyzję o zwołaniu masówek w zakładach pracy (jak zwykle zresztą) i publicznym potępieniu przez robotników "wydarzeń czerwcowych" w Poznaniu. Na owym VII Plenum podjęto również decyzję o uchyleniu zarzutów i oddaniu legitymacji partyjnych Władysławowi Gomułce, Zenonowi Kliszko i Marianowi Spychalskiemu (wszyscy oni byli uwięzieni wraz z Gomułką, choć oczywiście przebywali w oddzielnych celach). Stało się to 2 sierpnia 1956 r. (choć oficjalnie poinformowano o tym dwa dni później).
Gomułka miał teraz pewien problem, ponieważ zarówno puławianie jak i natolińczycy zaczęli coraz bardziej natarczywie zabiegać o jego "względy". Lepszą dla niego opcją było oczywiście wsparcie natolińczyków, jako że to właśnie wśród puławian znaleźli się ci, którzy potępili go zarówno w 1948 r. (gdy oskarżono go o "odchylenie prawicowo nacjonalistyczne" i usunięto z partii, jak i potem, gdy został uwięziony w 1951 r.). Problem polegał jednak na tym, że ci niewiele byli w stanie mu dać, a poza tym nie gwarantowali mu niezależności od "radzieckich" (biorąc pod uwagę że wspierali takie postacie, jak choćby Rokossowski, Nowak czy Jóźwiak - za którymi mocno opowiadała się Moskwa). Znacznie więcej mógłby uzyskać od puławian, ale to znowu byli znienawidzeni przez niego "żydzi", którzy wcześniej doprowadzili do jego upadku. Puławianie zresztą z jednej strony mizdrzyli się do Gomułki, z drugiej się go bali i często go krytykowali (na przykład na Uniwersytecie Warszawskim w rozmowie ze studentami krytykowano różne postępowania "towarzysza Wiesława", a czynili to właśnie przedstawiciele tej frakcji w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). Na początku sierpnia Gomułka spotkał się na Pradze z premierem Józefem Cyrankiewiczem (o czym wspomniałem wyżej). Poparł go też Edward Ochab (czyli obecny I sekretarz PZPR), też należący do frakcji puławian (a przynajmniej przez nią wspierany). Gdy Ochab we wrześniu 1956 r. wyjeżdżał na VIII zjazd Komunistycznej Partii Chin, spotkał się na lotnisku z Cyrankiewiczem, który stwierdził, że Gomułce należy zaproponować jakieś stanowisko, a Ochab dał Cyrankiewiczowi pod tym względem wolną rękę. Ten, na drugi dzień spotkał się z Gomułką i zaproponował mu stanowisko premiera, czyli swoje własne (Cyrankiewicz doskonale wiedział, że ambicje Gomułki są znacznie większe i sięgają I sekretarza i że nie przyjmie on stanowiska premiera. Tym samym doskonale ustawił się w pozycji drugiej osoby w państwie u boku Gomułki). I tak też się stało, Gomułka odrzucił ofiarowaną mu funkcję premiera rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Teraz pragnął już tylko największej władzy, władzy partyjnej (zresztą Ochab też zdawał sobie z tego sprawę i nie trzymał się kurczowo tego stanowiska). Sprawa była rozwojowa, ale żadnych z tych posunięć nie konsultowano z Moskwą - a to wkrótce miało się zemścić.