Nowy kalif Musa al-Hadi był młodym, 21-letnim mężczyzną. Wysoki, dobrze zbudowany i ponoć przystojny, o jasnej karnacji i ciemnych kręconych włosach (po ojcu), nie miał w zasadzie fizycznych skaz, poza jedną - zajęczą wargą, której wstydził się całe życie i z tego też powodu często trzymał otwarte usta, co spowodowało że już za młodu otrzymał przydomek "Musa, zamknij usta". Natomiast co się tyczy charakteru, to był to człowiek niezwykle pobudliwy i wybuchowy, przez co często zarażał do siebie otoczenie. Jego starszy zaledwie o rok brat - Harun ar-Raszid, miał nieco ciemniejszą karnację skóry, za to jeśli chodzi o charakter był niezwykle wstydliwy (ponoć nigdy w młodości nie patrzył mężczyznom prosto w oczy). Mimo to starał się spełnić warunki, stawiane ewentualnemu następcy tronu Kalifatu i podczas wypraw wojskowych (jakie przedsięwziął w czasie rządów swego ojca - o których wspomniałem w poprzedniej części), często przybierał poważne i marsowe pozy, które były powodem do kpin i żartów dla innych członków rodu Abbasydów. Mimo że był nieco starszy od brata (i jednocześnie był ulubieńcem swej matki Chajzuran), to jednak wielu nie wierzyło, iż ten nieco zakompleksiony (a na pewno wstydliwy i lubiący przebywać we własnym towarzystwie) młodzieniec, może zostać następcą swego ojca. Gdy więc pochowano ciało zmarłego śmiercią tragiczną (podczas polowania) kalifa al-Mahdiego (zgodnie z muzułmańskim zwyczajem, tego samego dnia w którym zginął) pod drzewem orzecha włoskiego nieopodal Masabadu w prowincji Dżurdżan (południowe obszary Morza Kaspijskiego), wojsko okrzyknęło nowym kalifem przebywającego tam, jego młodszego syna - Musę al-Hadiego.
Tymczasem oddziały które stacjonowały w Bagdadzie - na wiadomość o śmierci kalifa - wszczęły bunt, domagając się uposażeń za trzy lata do przodu (każda bowiem zmiana władzy w Kalifacie wiązała się z dodatkowymi świadczeniami na rzecz żołnierzy, podobnie jak miało to miejsce w Cesarstwie Rzymskim). Gdy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, a zarządzający Bagdadem namiestnik ar-Rabi nie był w stanie sobie poradzić z buntem wojska, sprawy w swe ręce wzięła Chajzuran, która wezwała Jahię Barmakidę (nauczyciela, mentora i wydaje się zastępczego ojca Haruna ar-Raszida, który przyjaźnił się również z dwoma synami Jahji - o czym już kiedyś pisałem), oraz ar-Rabiego i nakazała sięgnąć do skarbca, a gdy zabraknie i tam środków, ofiarowała swoje własne, aby tylko uśmierzyć ów bunt. I tak też się stało, żołnierze dostali wynagrodzenie za 3 lata do przodu i uciszyli się, a ponieważ dano im jeszcze urlop, wrócili więc do swych rodzin zadowoleni. Więc nowy kalif wkraczał do Bagdadu, sytuacja była już opanowana. Musa al-Hadi nie ufał ani Harunowi, ani też swojej matce Chajzuran, podejrzewał bowiem ich o tajemne knowania w celu usunięcia go z tronu kalifów. Na nic zdały zapewnienia samego Haruna, iż pragnie odtąd żyć jak człowiek prywatny wraz ze swą małżonką Zubajdą, Musa po prostu mu nie wierzył i szykował się do fizycznej eliminacji brata. Jednak pierwsze tygodnie po przybyciu do stolicy, nowy kalif spędził w ramionach swej ulubionej niewolnicy - Gadiry, którą musiał zostawić w Bagdadzie gdy wyjeżdżał do Dżurdżanu. W tym czasie miał już dwie żony - Lubabę (siostrę Zubajdy) i Ubajdę, ale rzadko przebywał w ich towarzystwie. Obawiając się jednak spisku ze strony brata i matki, wyznaczył od razu też swego młodego synka - Dżafara swym następcą.
Innym człowiekiem któremu nie ufał nowy kalif, był namiestnik Bagdadu (mianowany przez al-Mahdiego) ar-Rabi. Doszło nawet do tego, że ów mężczyzna - w obawie o własne życie - spisał testament i złożył go na ręce swego przyjaciela Jahji Barmakidy. Ostatecznie jednak do niczego takiego nie doszło, a kalif pojednał się z ar-Rabim i pozostawił go na stanowisku (ten jednak wkrótce zmarł ze starości, już po objęciu władzy przez Haruna ar-Raszida). Natomiast nowym wodzem w armii, oraz szefem straży pałacowej mianował Musa Alego Ibn Isę Ibn Mahana - który stał się odtąd jego prawą ręką (potem Harun pozostawi go na tym stanowisku i ten też będzie mu wiernie służył). Miał on za zadanie wykrywać wszelkie spiski i próby buntów przeciwko władzy i je natychmiast eliminować. Oczywiście kalif zajął Pałac Złotej Bramy w Bagdadzie, natomiast Harun (wraz z małżonką) zamieszkał w Pałacu Wieczności (leżącym na południe od kolistego miasta, tuż nad Tygrysem). Nie wiadomo czy Dżafar (synek Musy) był jednocześnie dzieckiem jego ulubionej niewolnicy Gadiry, czy też jednej z jego żon, wiadomo natomiast że ojciec był bardzo dumny z syna i często pokazywał go publicznie jako swego następcę. Kazał też swym poddanym przysięgać, że będą wierni Dżafarowi po jego śmierci, ale wielu dostojników odmówiło składania takiej przysięgi, twierdząc że nie wypada tego czynić w stosunku do małego dziecka, które i tak niewiele jeszcze pojmuje. A poza tym wcześniej składali już przysięgę ojcu Musy al-Mahdiemu (najpierw że to Musa będzie jego następcą, a potem że Harun) natomiast nowy kalif był młodym mężczyzną i miał przed sobą (zapewne) wiele długich lat rządów i nie wiadomo też co przez ten czas mogło się wydarzyć. Najbardziej jednak Musę uraził fakt, że za odmową dostojników dworskich złożenia przysięgi Dżafarowi, stała jego własna matka - Chajzuran.
Al-Hadi już od dłuższego czasu przypatrywał się poczynaniom Chajzuran w jej pałacu w dzielnicy Ar-Rusafa. Otrzymywał informacje o tym, że przybywają do niej pielgrzymki nie tylko jego dworaków, ale również oficerów wojska, którzy proszą matkę kalifa o wstawiennictwo w różnych sprawach. Ponoć miała ona ich przyjmować siedząc na krześle, stylizowanym na tron (były to zapewne plotki, które wyrosły na kanwie pozycji jaką posiadała Chajzuran). Dzięki sieci informatorów wysyłanych przez Alego Ibn Isę, kalif znał imiona tych oficerów, którzy przybywali do pałacu jego matki, a następnie wzywał ich do siebie. Tutaj czynił im wyrzuty że zamiast przyjść do niego, udają się do kobiety i zapytywał: "Jaki interes mają kobiety w zajmowaniu się sprawami mężczyzn?", po czym twierdził że jest to dla niego upokarzające że zwracają się oni nie do niego bezpośrednio, a do jego matki i pytał, czy sami uznaliby to za właściwe, gdyby w ich sprawach kontaktował się z ich matkami. Oficerowie i dworacy szybko więc doszli do wniosku, że dalsze odwiedziny Chajzuran w dzielnicy Ar-Rusafa mogą im tylko napytać biedy i zaprzestano tego praktykować. A tymczasem minęła wiosna i nadeszło lato roku 786 - pierwsza rocznica rządów nowego kalifa. Z tej okazji wszyscy prominentni przedstawiciele władzy dynastii Abbasydów zjawili się w Pałacu Złotej Bramy aby oddać cześć "Przywódcy Prawowiernych", nie przybył tam tylko Harun, Chajzuran i Jahja Barmakida (ten potężny perski ród zainwestował zbyt wiele w Haruna, aby teraz tak po prostu uznać rządy jego brata). Dowiedziawszy się że Harun opuścił Bagdad i wyjechał na polowanie na pustynię, kalif nakazał aresztować i wtrącić do lochu Jahię Barmakidę, oskarżając go o spisek przeciwko panującemu.
Gdy Harun został o tym poinformowany, natychmiast powrócił do Bagdadu, gdzie okazało się że Jahja został skazany na karę śmierci, a wyrok zostanie wykonany lada dzień. Stronnicy Haruna polecili mu aby opuścił Bagdad i dobrze się ukrył, gdyż on zapewne będzie następny, gdyż (jak twierdzili co poniektórzy) wyrok śmierci na brata miał już być spisany ręką Musy. Nie doszło jednak ani do egzekucji Jahji, ani też do aresztowania Haruna, gdyż 14 września 786 r. Po zaledwie 13 miesiącach swych rządów, kalif Musa al-Hadi już nie żył. Najprawdopodobniej został otruty potrawą która przyszła od jego matki, a gdy skręcając się z bólu żołądka leżał na podłodze swego pałacu, Chajzuran (przynajmniej takie pojawiły się plotki) nakazała jednej z jego niewolnic aby przykryła mu usta poduszką i siedziała na niej tak długo, aż przestanie się on ruszać. Tak oto poświęcając życie jednego syna, ocaliła drugiego, o którego następstwo tronu kalifów walczyła od dawna.
Kalif al-Mahdi zaproponował (a w zasadzie polecił) swoim synom podjęcie swoistych zawodów. Miała to być próba odwagi, dzielności i męstwa, a polegała ona na zorganizowaniu wypraw wojennych w dwóch różnych kierunkach. Harun ar-Raszid wysłany został do Anatolii przeciwko Bizantyjczykom, natomiast jego młodszy brat - Musa al-Hadi do zbuntowanej prowincji Dżurdżan (południowo-wschodnie rejony Morza Kaspijskiego - teren ten w okresie istnienia Kalifatu był bardzo niestabilny politycznie i często dochodziło tam do buntów lokalnej ludności). Nie wiadomo czy kierunek zachodni (czyli wyprawa na Anatolię) była wyborem Chajzuran, która przekonała do tego pomysłu swego małżonka - czy też był to pomysł samego kalifa. W każdym razie obie wyprawy były niebezpieczne, aczkolwiek ta anatolijska dawała większą możliwość zdobycia wojennych laurów, ale i tak obie wyprawy były zwykłymi wyprawami łupieżczymi (jakich organizowano wiele w tamtym czasie), mającymi na celu jedynie demonstrację siły, nic więcej. Mimo to po powrocie synów z wypraw, kalifowi (co oczywiste, biorąc pod uwagę jak bardzo był uzależniony od swojej żony) bardziej spodobały się zdobyte łupy Haruna i właśnie wówczas (koniec 777 lub początek 778 r.) zmienił on swoją decyzję w kwestii następstwa tronu, powierzając ją swemu najstarszemu synowi ze związku z Chajzuran. Nie spotkało się to z akceptacją Musy, który poczuł się oszukany przez ojca i powrócił do Dżurdżanu, gdzie kończył tłumić tamtejsze powstanie. I znów stało się tak, jak chciała Chajzuran, wydaje się więc że kalif był jej całkowicie podporządkowany w kwestii decyzji dynastycznych, a wydaje się że również i politycznych. Kalif przeniósł się do dzielnicy Ar-Rusafa w Bagdadzie i ponownie zamieszkał w Pałacu swej małżonki.
Kontrola jaką bezwzględnie posiadała Chajzuran nad kalifem (w końcu jaki mężczyzna w tamtym czasie, w kulturze persko-arabskiej zgodziłby się odrzucić inne kobiety i celebrować miłość do tej jednej?) nie była całkowita i zaczęły się tutaj (jak opisuje to amerykańska historyk Nabia Abbot) pojawiać pewne wyrwy. Taką bez wątpienia wyrwą było mianowanie w drugiej połowie 779 r wezyrem człowieka o imieniu Jakub, syn Dawida (Jakub ibn Dawid). Prawdopodobnie wywodził się on z rodziny o korzeniach żydowskich, chociaż wyznającej islam, aczkolwiek jego rodzina popierała bardzo mocno dom Alidów, co w tamtym czasie było raczej przeszkodą niż atutem. Mimo to kalif zaprzyjaźnił się z Jakubem i uczynił go swym wezyrem, ale krok ten bardzo nie spodobał się Chajzuran. Widziała ona w Jakubie zagrożenie w postaci braku monopolu na bliską zażyłość z kalifem i co za tym idzie, na wywieranie na niego swego wpływu (nieco podobna sytuacja do tej, jaka miała miejsce pomiędzy Roksolaną/Hurrem a "najpiękniejszym mężczyzną w całym Imperium" - jak go nazywano, wielkim wezyrem -Ibrahimem Paszą). Władza jaką zdobył Jakub była tak duża, że niewielu wcześniejszych wezyrów mogło się nią poszczycić (jedynym wyjątkiem byli przedstawiciele perskiego rodu Barmakidów, już wówczas budujący swoją pozycję, którą ostatecznie osiągną za czasów Haruna ar-Raszida). Jego rządy w Kalifacie to okres pro-szyickiej polityki, wspierania Alidów, a nawet ich ukrywania. Przez długi czas Chajzuran nie była w stanie nic z tym zrobić i musiała pogodzić się z konkurencją u boku kalifa.
W roku 781 jej najstarszy syn Harun poślubił swą kuzynkę - Zubajdę bint Dżafar (córkę Dżafara, brata kalifa al-Mahdiego), która będzie kolejną bohaterką naszej opowieści. Dzięki temu małżeństwu ród Abbasydów zamykał się na obce wpływy (co było uważane za wewnętrzne wzmocnienie), ale ten związek musiał w pewien sposób przypominać Chajzuran małżeństwo kalifa z Rajtą, jego kuzynką, córką al-Saffaha. Na razie para młoda zamieszkała razem, ale po objęciu przez Haruna ar-Raszida władzy nad Kalifatem, Zubajda zbuduje sobie swój własny pałac. Oboje byli jeszcze młodzi (Harun miał wówczas 18 lat, Zubajda zapewne była od niego o jakieś trzy lata młodsza). Było to (jak się wydaje) ukoronowanie zamierzeń Chajzuran w doprowadzeniu Haruna do następstwa tronu po swym ojcu. Małżeństwo bowiem znacznie ten proces przyspieszało chociaż, nie oznaczało wcale tego, iż arabski mężczyzna ma od tej pory być wierny tylko jednej kobiecie (al-Mahdi był pod tym względem - zdaje się - wyjątkiem). Harun miał bowiem wiele kobiet i nigdy nie ograniczał się tylko do tej jednej, tak, jak jego ojciec. W każdym razie to małżeństwo (a następnie wyjazd Haruna na wyprawę wojenną przeciwko Bizancjum w roku następnym - 782), dało Chajzuran wreszcie możliwość ostatecznego rozprawienia się z Jakubem. Jej zwolennicy non stop szerzyli plotki (były one w dużej mierze prawdziwe), że Jakub wspiera Alidów przeciwko rodowi al-Abbasa, a te plotki stawały się coraz bardziej słyszalne, aż dotarły bezpośrednio do samego kalifa, który już nie mógł ich zbagatelizować. Polecił on więc Jakubowi aby osobiście wykonał wyrok na jednym z przedstawicieli rodu Alidów, który siedział wówczas w bagdadzkim lochu. Ten jednak nie tylko że nie wykonał rozkazu kalifa, ale również umożliwił więźniowi ucieczkę. Tego było już za wiele almardi usunął Jakuba ze stanowiska wezyra, i wtrącił go do lochu (782 r.), w którym spędził kolejne cztery lata, aż do objęcia władzy przez Haruna ar-Raszida - który go uwolnił.
Usunięcie Jakuba było kolejnym zwycięstwem Chajzuran, która ponownie objęła niepodzielne swe rządy u boku kalifa. Małżonkowie spędzali ten czas często razem, spacerując np. po ogrodach pałacu Chajzuran. Ale kalif miał też i inną pasję, którą celebrował samemu (lub też w otoczeniu najbliższych sobie dworzan), było nią polowanie. Istnieje też ciekawa opowiastka na temat jednego z takich właśnie polowań, na które udał się kalif w towarzystwie swego przyjaciela (zapewne był to wymieniony wyżej Jakub). Po długim, nieudanym polowaniu kalif zgłodniał (jeśli opowiastka jest prawdziwa, to pokazuje że w tamtych czasach kalifowie w bardzo małym gronie i to często bez ochrony udawali się na polowania). Napotkał jednak chłopa, który miał chatę zbudowaną z trzciny i warzywny ogród. Kalif zapytał go: "Czy masz coś do jedzenia?". Ten odparł, że gości może poczęstować jedynie soloną rybą i jęczmiennym chlebem. Kalif poprosił jeszcze o nieco oliwy. Chłop znalazł ją, a ze swego ogrodu przyniósł również kilka porów i cebuli. Pokroił je, rybę ugotował na ognisku w swej chacie i podał gościom. Była to normalna chłopska strawa, aczkolwiek miała się nijak do wykwintnych potraw serwowanych na dworze kalifa. Mimo to kalif i jego kompan zjedli wszystko ze smakiem, po czym pożegnali się i pojechali. Na drugi dzień do chłopskiej chaty zawitali żołnierze kalifa, którzy przywieźli chłopów skrzynię wypełnioną po brzegi 20 000 dirhamów, a był to prawdziwy majątek. Tak oto (jeśli oczywiście opowieść jest prawdziwa) ów chłop - częstując przybyłych dostojnych gości swą wiejską strawą, stał się następnie bardzo bogatym człowiekiem (pytanie tylko czy taki przypływ gotówki nie uderzył mu zbytnio do głowy, bo często zdarza się że ludzie nieprzygotowani na duże pieniądze, którym udaje się je wygrać lub pozyskać, bardzo szybko następnie je tracą przez własną głupotę, nieodpowiedzialność lub naiwność. Czasem mówi się że bieda tak naprawdę rodzi się w głowie - zresztą jak wszystko inne - i wydaje się to być niezwykle trafnym spostrzeżeniem).
Wyznaczenie Haruna na swego następcę i wyjazd młodszego syna - Musy do Dżurdżanu, spowodowały u al-Mahdiego wyrzuty sumienia. Uznał że odbierając młodszemu synowi wcześniej dane mu słowo, postąpił niegodziwie i niegodnie ojca, postanowił więc mu to zadośćuczynić. Latem 785 r wyjechał więc do Dżurdżanu na spotkanie z synem. Nie wiadomo jak ona przebiegało, o czym rozmawiali i czy Musa poczuł się dowartościowany po tej wizycie. Wiadomo tylko że była to już ostatnia podróż młodego kalifa, gdyż 24 lipca (w innych źródłach pojawia się data 4 sierpnia), podczas pościgu za gazelą w czasie polowania, al-Mahdi niefortunnie spadł z konia i złamał sobie kręgosłup. Śmierć nadeszła natychmiast i w ten oto sposób zaledwie 40-letni kalif odszedł z tego świata, panując zaledwie (niecałe) 10 lat. Tak więc polowanie - czyli to co kochał - stało się jednocześnie powodem jego śmierci. Nim przebywający w Bagdadzie Harun ar-Raszid dowiedział się o śmierci ojca, wojska stacjonujące w Iranie okrzyknęły nowym władcą młodszego syna zmarłego kalifa - Musę al-Hadiego. Pani Abbott sugeruje, że Chajzuran namawiała swego starszego syna do przejęcia władzy w Bagdadzie i podjęcia o nią walki z bratem, ale ten odmówił. Nie wiadomo jaki był tego powód - prawdopodobnie Harun albo nie czuł się na tyle silny by podjąć rękawicę, albo też nie chciał wszczynać bratobójczej wojny domowej. A tymczasem na czele oddziałów perskich Musa al-Hadi wkroczył do Bagdadu jako nowy kalif.
Było ich kilka - kobiet, które wywarły znaczny wpływ na dzieje Kalifatu Abbasydów, a które nie mieszkały w haremach - tak jak stało się to naturalne dla matek, żon, sióstr i córek kalifów już od końca wieku IX. Ponieważ mam dziś dosyć romantyczno-erotyczny nastrój (tym bardziej że moja Dama próbowała właśnie tańcu brzucha 😚 👍), wpadłem na pomysł rozpoczęcia właśnie takiego tematu. Oczywiście materiały które posiadam nie są aż tak rozległe (tym bardziej że dzieje kobiet raczej niewielu wówczas interesowały), aczkolwiek to co mam, wydaje się wystarczające, żeby przedstawić historię żon, matek i sióstr kalifów jeszcze przed powstaniem oficjalnych miejsc, które otrzymają nazwę haram. W pewnym sensie to stwierdzenie też nie jest do końca obiektywne, jako że wydaje się iż pierwszy harem wzniósł właśnie kalif al-Mahdi (ojciec słynnego kalifa Haruna ar-Raszida) budując dzielnicę Ar-Rusafa w Bagdadzie, panujący w latach 775 785. A to właśnie od jego małżonki i matki Haruna - al-Chajzuran pragnę rozpocząć tą opowieść. Poprowadzę ją do czasów Szagab (as-Sajjidy), matki kalifa al-Muktadira, zmarłej w 933 r. która jako ostatnia kobieta mieszkała w Pałacu kalifów, a nie w haremie. Tak naprawdę jednak dziejowa rola haremu rozpoczęła się z chwilą przeniesienia stolicy Kalifatu z Samary z powrotem do Bagdadu w roku 892. Ostatnia kobieta wywodząca się z rodu Abbasydów, która mieszkała we własnym pałacu jeszcze w Samarze - Buran, została go pozbawiona na wyraźne życzenie nowego kalifa (objął władzę w roku 870) al-Mutamida, który za pragnął zamieszkać właśnie tam. Buran - małżonka al-Mamuna (syna Haruna ar-Raszida), mając wówczas już ponad 60 lat, poprosiła kalifa jedynie o kilka dni zwłoki celem odnowienia pałacu i w wyposażenia go w nowe meble godne nowego lokatora, a gdy prace dobiegły końca, zatrudniła nową służbę i kupiła niewolnice, które miały spełniać wszystkie kaprysy kalifa, a następnie wyprowadziła się i usunęła w cień. Zmarła w roku 884. Te wyżej wymienione kobiety (i tych których jeszcze nie wymieniłem) zaprezentuję w tej właśnie serii tematycznej. Nie zamierzam jednak wykraczać poza linię tematyczną, to znaczy nie będę skupiał się na innych tematach pobocznych (co często czynię), jeśli nie będą one bezpośrednio związane z daną kobietą i z jej pozycją w systemie władzy abbasydów. Po prostu nie chcę wybiegać za murów pałaców w których one żyły i haremu bagdadzkiego, do którego przeniosły się ich następczynie.
I
Al-CHAJZURAN
Cz. I
Nie jest znane jej pochodzenie, wiadomo tylko że trafiła (jak większość kobiet w tamtym czasie) do alkowy Abu Abd Allaha Muhammada (przyszłego kalifa al-Mahdiego) już jako zniewolona nałożnica. W tym czasie panował ojciec Muhammada, prawdziwy twórca potęgi dynastii Abbasydów, drugi kalif tej dynastii panujący (od 754 r.) po swym bracie (al-Saffahu) - al-Mansur, założyciel Bagdadu (762 r.). Jego rządy ugruntowały stabilną pozycję Kalifatu i zatarły krwawą pamięć o rzezi damasceńskiej, do jakiej doszło wkrótce po zwycięstwie w bitwie nad Wielkim Zabem (750 r.) w której to poprzednia dynastia Ommajadów poniosła ostateczną klęskę, a w Damaszku została praktycznie w całości wymordowana (uniknął tego losu bodajże jedyny męski jej przedstawiciel - Abd ar-Rahman, który po wielu przygodach, przeprawił się do Hiszpanii (Al-Andalus) i w roku 755 został pierwszym emirem Ommajadów w tym kraju). Nie znamy dokładnie relacji panującej w związku następcy tronu Kalifatu i niewolnicy o imieniu Chajzuran, ale można założyć, że przyszły kalif bardzo sobie cenił jej zdanie również i wówczas, gdy nie był jeszcze kalifem.
W roku 761 ojciec zmusił Muhammada do poślubienia Rajty - córki al-Saffaha, którą po śmierci brata przyjął w młodym wieku na wychowanie. Nastąpiło to z pewnością na rok lub dwa, nim do alkowy Muhammada trafiła Chajzuran. Z pewnością Rajta i Muhammad znali się od dziecka i często przebywali w swym towarzystwie, ale chwilą gdy to właśnie Chajzuran zaczęła być całym światem Muhammada, Rajta spadła na plan drugi. Amerykańska historyk - Nabia Abbott twierdzi otwarcie, że Chajzuran wywierała przemożny wpływ na Muhammada (al-Mahdiego) jeszcze w czasach, gdy nie był on kalifem. Potem zaś stała się prawdziwą władczynią Pałacu swego małżonka, a po części również miała ogromny wpływ na politykę Kalifatu. Muhammad objął tron, po śmierci swego ojca, która nastąpiła 21 października 775 r. (o wschodzie słońca) podczas podróży kalifa do Mekki. Wcześniej al-Mansur odbył już dwie pielgrzymki do Mekki (765 i 770), pragnął trzeciej, szczególnie wówczas, gdy zaczął się źle czuć, gdyż wierzył w duchowe korzyści śmierci na świętym terenie. W podróży tej towarzyszyła mu duża część jego dworu, w tym wezyr ar-Rabi i 11-letni wnuk kalifa - Musa (syn Muhammada i Chajzuran). W trakcie podróży kalif nagle wysiadł z lektyki i oddał stolec na poboczu szlaku którym jechali. Następnie znów zajął miejsce obok ar-Rabiego i karawana wielbłądów pojechała dalej, ale ci, którzy jechali z tyłu zatrzymali się i przypatrzyli odchodom kalifa, a jeden z nich stwierdził wówczas że: "Nasz pan nie ma przed sobą długiego życia". Tak też się stało, al-Mansur zmarł wkrótce potem jak przybył do Mekki (nie przekroczył już jednak "świętego przybytku"). Wezyr natomiast postanowił nie rozgłaszać informacji o śmierci władcy, zakazał też płaczkom podjęcia zwyczajowego lamentu. Jego ciało leżało na łożu za cienką zasłoną, ale ar-Rabi wezwał wszystkich obecnych tam przedstawicieli dynastii Abbasydów i nakazał im złożyć przysięgę wierności synowi kalifa - Muhammada al-Mahdiemu, a gdy to uczynili poinformował ich dopiero, że władca już nie żyje (zmarł w wieku ok. 61 lat).
PAŁAC ZŁOTA BRAMA
Tymczasem w Bagdadzie (jak pisze Nabia Abbott) Chajzuran już uważała się za żonę kalifa (al-Mahdi sprawował władzę nad miastem i Kalifatem podczas nieobecności ojca). Pałac nazywany "Złota Brama" (z faktu że tylko ona zachowała się po dziś dzień) wraz z przylegającym doń meczetem, znajdował się w centrum Okrągłego Miasta (okrągłe miasto stawiali już szachowie perscy z rodu Sasanidów, aczkolwiek kalifowie umajadzcy nie budowali takich miast i dopiero właśnie al-Mansur wrócił do tej koncepcji tworząc Bagdad - największe i najsilniej umocnione miasto zwane "okrągłym"). Pałac ten miał jakieś 200 m² i był pięknie urządzony (aczkolwiek, co ciekawe - jego twórca kalif al-Mansur częściej przebywał w zbudowanym poza murami miasta nad rzeką Tygrys "Pałacu Wieczności") i właśnie al-Mahdi był pierwszym, który zaczął tutaj częściej zamieszkiwać (pałac zawalił się nocą roku 941, w czasie wyjątkowo gwałtownej burzy - i dla wielu współczesnych był symbolicznym końcem dynastii Abbasydów). Chwilą gdy wiadomość o śmierci al-Mansura dotarła do Bagdadu, Chajzuran uznała się realnie za współwładczynię (oczywiście nieoficjalnie - jak twierdzi Abbott). Miała prawie całkowity wpływ na swego męża (doszło do tego, że zabroniła mu nawet spotykać się nie tylko z innymi nałożnicami, ale nawet ze swą pierwszą żoną Rajtą, a ten posłusznie wykonywał jej polecenia). Chajzuran (jako pierwsza muzułmańska kobieta) wzniosła dla siebie w Bagdadzie własny pałac w dzielnicy Ar-Rusafa (ok. 776 r.) gdzie otoczyła się swoim mini-dworem (tak naprawdę to pałac dla swej małżonki, tak jak i całą dzielnicę wzniósł nowy kalif). Al-Mahdi był ponoć przystojnym 30-letnim mężczyzną w chwili objęcia władzy, szczupłym o kręconych czarnych włosach na głowie i krótko przystrzyżonej brodzie. Jego zależność od Chajzuran była tak bardzo rzucająca się w oczy, że zamieszkał on w dzielnicy Ar-Rusafa, w Pałacu który wzniósł dla swojej małżonki. Ponoć był tam ogród w którym oboje przebywali całymi godzinami, wzajemnie wyznając sobie miłość. Zapewne fakt iż kalif zdecydował się zamieszkać tam właśnie, był spowodowany w dużej mierze obawami Chajzuran aby po powrocie do Złotej Bramy nie wpadł on w objęcia innych kobiet, szczególnie zaś Rajty.
Mieszkając w Ar-Rusafa Chajzuran zajmowała się tam również przygotowywaniem synów do objęcia w przyszłości tronu kalifów (przynajmniej jeden z nich - a było ich dwóch, gdyż synowie zrodzeni z Rajty już wówczas nie byli brani pod uwagę - miał zostać następcą swego ojca). Od początku jej wybrańcem do tronu kalifów był starszy syn - Harun ar-Raszid i starała się namówić małżonka, aby to właśnie jego wyznaczył na swego następcę. I tutaj (jak twierdzi Abbott) mamy pierwszy poważny konflikt pomiędzy małżonkami, gdyż takie podejście do sprawy bardzo nie spodobało się al-Mahdiemu. Propozycja Chajzuran oznaczała bowiem że ona bierze pod uwagę rychłą śmierć swego małżonka, a on w końcu był jeszcze młodym mężczyzną i taka propozycja wybrania jednego z synów na następcę była dla niego czymś nieakceptowalnym. I to właśnie było powodem dużego sporu, jak wówczas wybuchł z Chajzuran. Kalif miał opuścić pałac w Ar-Rusafa i wrócić do Złotej Bramy , a z początkiem 777 r. oficjalnie uznał swego młodszego syna - Musę al-Hadiego za następcę. Chajzuran starała się przekonać kalifa aby do niej wrócił, wysyłając mu posłańców, którzy przynosili listy przez nią pisane, wraz z kwiatami, które wspólnie hodowali w ogrodzie pałacu w Ar-Rusafa. Początkowo jego upór był silny, ale ostatecznie uległ ponownie jej wdziękom (tak to jest z nami facetami, nie jesteśmy w stanie długo gniewać się na swoje kobiety 😉). Nie zmienił jednak swojej decyzji, gdyż uznał że byłoby to złamanie raz danego słowa, ale wymyślił coś innego...
JAMESTOWN - to pierwsza stała osada angielska w Ameryce, która przetrwała do naszych czasów i rozrosła się w wielką metropolię Wirginii (była takową jednak jedynie przez prawie 100 lat, od roku 1700 zaczyna się odpływ ludności i powolny upadek miasta). Jak to się stało że osada Jamestown - przetrwała? Jak to jak? A dlaczego miałaby nie przetrwać? - można by od razu zadać takie pytanie. Z bardzo prostej przyczyny - była to już któraś z kolei próba angielskiego osadnictwa w Nowym Świecie, począwszy od pierwszej angielskiej wyprawy do Ameryki z 1497 r., wysłanej przez króla Henryka VII i prowadzonej przez Genueńczyka - Giovanniego (Johna) Cabota, który dotarł do Nowej Fundlandii (sądząc że osiągnął wybrzeże Azji). Potem kilka wypraw w służbie angielskiej poprowadził jego syn - Sebastiano Caboto (pierwszą w latach 1504-1505, drugą w 1508-1509 i trzecią w 1516-1517), potem przeszedł na służbę hiszpańską. W czasie tych wszystkich wypraw, nie zakładano stałych osad na amerykańskim wybrzeżu i ograniczano się jedynie do nawiązywania kontaktów z Indianami, oraz tworzenia map odwiedzanych brzegów nowego kontynentu. Jednak w czasie panowania Henryka VIII, korona straciła zainteresowanie kolejnymi wyprawami, koncentrując się głównie na sprawach Europy.
Tutaj od razu należy stwierdzić, że nim jeszcze wyruszyła z portu w Bristolu, pierwsza angielska wyprawa do Nowego Świata (1497 r.), pierwszy Polak już opłynął brzegi Labradoru. Był nim niejaki Johannes Scolvus (Jan z Kolna), który w służbie duńskiej korony, na okręcie Dietricha Pininga - dotarł tam w roku 1476 - ponad dwadzieścia lat przed wyprawą Johna Cabota.
JAN z KOLNA
(JOHANNES SCOLVUS)
Za panowania królowej Elżbiety I, Anglicy ponownie zaczęli spoglądać na kontynent amerykański, dostrzegając w nim szansę na rozwój i bogactwo własnego kraju. Kolejnym ku temu impulsem, była konsekwentna, kilkudziesięcioletnia eksploracja Ameryki i rejonu Morza Karaibskiego przez Hiszpanię - z którą Anglia wojowała. Anglicy zauważyli, że sami są daleko w tyle za osiągnięciami Hiszpanów, Portugalczyków czy Holendrów. Postanowili nadrobić stracony czas, choć początki nie był wcale ambitne. Ot, po prostu Anglia dysponowała kilkoma dość aktywnymi korsarzami, którzy zajęci byli raczej napadaniem na obładowane amerykańskim złotem - hiszpańskie galeony, niż na zakładaniu osad czy faktorii. Do tych korsarzy - w służbie korony angielskiej, należeli przede wszystkim - John Hawkins oraz Francis Drake, który m.in. wsławił się opłynięciem kuli ziemskiej w latach 1577-1580 (W 1579 r. spędził sześć tygodni wśród Indian - Miwok, których siedziby znajdowały się na terenach dzisiejszego San Francisco i symbolicznie przyłączył ten obszar do Anglii), oraz zniszczeniem hiszpańskiego fortu w St. Augustine na Florydzie w 1585 r.
Kolejne wyprawy, noszące już znamiona angielskiej kolonizacji, zostały podjęte w 1576 r. przez Martina Forbishera, który dotarł do Ziemi Baffina oraz Johna Davisa w 1587 r., który opłynął wybrzeża Grenlandii i północnej Kanady. Pierwszą próbę założenia stałej osady w Nowym Świecie, podjął Humprey Gilbert, który w 1548 r. tak pisał o możliwościach, jakie stwarza dla Anglii kolonizacja i eksploatacja nowych terenów zamorskich w Ameryce: "Jest to jedyny sposób pozyskania przez naszych królów całego bogactwa Wschodu (...) które jest niewyczerpalne (...) i które przyniosłoby wielki postęp naszemu krajowi, naszemu królowi cudowne wzbogacenie, a wszystkim mieszkańcom Europy niewypowiedzianą ilość dóbr (...) Będziemy także mogli zasiedlić niektóre części tych ziem, umieszczając tam ubogich naszego kraju, którzy są obecnie kłopotem dla państwa i którzy nędzą zmuszeni popełniają ciężkie przestępstwa, za które codziennie giną na szubienicach".
Gilbert w czerwcu 1583 r. dopłynął do Nowej Fundlandii i założył tam pierwszą stałą angielską osadę. Osada ta, założona na miejscu dzisiejszego Saint John's nie przetrwała nawet trzech miesięcy - (powody dlaczego tak się stało, wyjaśnię poniżej). W rok później, angielski podróżnik - Walter Raleigh, otrzymał od królowej Elżbiety I, przywilej, na założenie stałej angielskiej kolonii o nazwie - Wirginia (na cześć królowej). Pierwsza ekspedycja, miała na celu jedynie wybór odpowiedniego miejsca pod przyszłą kolonię i przyjazne nastawienie lokalnych Indian do nowych przybyszów z Europy. Gdy wydawało się że to już osiągnięto, 9 kwietnia 1585 r. z portu w Plymouth, wyruszyło pięć statków, na których pokładzie było 600 osób (prawie sami mężczyźni). 17 sierpnia dotarli do brzegów dzisiejszej Wirginii i rozpoczęli wznoszenie kolonii - Roanoke. Część kolonistów pozostała w forcie, natomiast sir Richard Grenville (który dowodził tą druga wyprawą), postanowił odpłynąć do Anglii, by przywieść zaopatrzenie, potrzebne do umocnienia fortu, oraz dowieźć większą liczbę kobiet. Obiecał że powróci w kwietniu roku następnego - nie powrócił. A tymczasem w forcie kończyły się zapasy żywności. Mało tego, koloniści zaczęli kraść i napadać pobliskich Indian, co spowodowało w czerwcu 1586 r. atak Indian na fort Roanoke. Co prawda atak odparto, ale stało się jasne, że dalsze przebywanie w forcie to pewna śmierć. Dlatego też, gdy w lipcu do fortu dopłynął sir Francis Drake, koloniści postanowili zabrać się z nim w drogę powrotną do Anglii.
Tymczasem do opuszczonego fortu dotarł wraz z obiecanymi posiłkami (i kobietami), Richard Grenville. Postanowił odpłynąć do Anglii, pozostawiwszy w forcie niewielką załogę (15 osób), dla podkreślenia angielskiej obecności w Nowym Świecie. 22 lipca 1587 r. okręty powróciły dowożąc 115 kolonistów, pod wodzą Johna White'a, który został mianowany gubernatorem Wirginii. Fort był jednak opustoszały. Wkrótce odnaleziono szkielety 15 pozostałych wcześniej w obozie osób. White zostawił kolonistów w forcie, a sam powrócił do Anglii po dostawy i kolejnych ochotników. Ponieważ trwała wojna hiszpańsko-angielska, White nie mógł powrócić do fortu przez kolejne trzy lata. Powrócił dopiero 18 sierpnia 1590 r. ale...osada była zupełnie opustoszała. Nie znaleziono nikogo z pozostawionych wcześniej kolonistów. Nie było tez żadnych śladów walki, czy ciał pomordowanych - nie było żywego ducha. Odnaleziono jedynie wyskrobany napis na drzewie - "CROATAN". Była to nazwa sąsiedniej wyspy i White sądził że koloniści przenieśli się właśnie tam, ale nie mógł tego sprawdzić, ponieważ szybko skończył się prowiant i woda. Musiano wracać do Anglii. Tak oto po pięciu latach przestała istnieć druga stała angielska kolonia w Ameryce. Pozostaje jednak pytanie - co stało się z kolonistami Roanoke? Gdzie "wyparowało" 90 mężczyzn, 17 kobiet i 11 dzieci (w tym, pierwsza Angielka urodzona w Ameryce - Virginia Dare, która przyszła na świat 18 sierpnia 1587 r.? Nie wiadomo, czy zasymilowali się z lokalnymi Indianami, czy też zostali przez nich pochwyceni, uwięzieni czy też zabici? I co się stało z Virginią Dare? No cóż tego niestety nie wiadomo, wiadomo natomiast że osada Roanoke nie przetrwała (niżej wyjaśnię z jakiego powodu).
Przez kolejnych szesnaście lat, Anglia nie podejmowała dalszych prób stworzenia stałej osady i wysyłania kolonistów do Nowego Świata. Dopiero wraz z powstaniem w 1606 r. handlowej spółki - Kompanii Wirginii, w grudniu 1606 r. wysłano trzy okręty w kierunku Ameryki (a konkretnie Wirginii), z misją założenia stałej osady. Co ciekawe, wśród kolonistów, mających założyć osadę, nie było żadnej kobiety, sami mężczyźni (145 - kilku zmarło podczas podróży), co świadczy że nie planowano osiedlać ich tam na stałe i rozwijać osady. Prawdopodobnie Kompania Wirginii traktowała tę misję jako tymczasową, która miała przynieść pewne wymierne (krótkotrwałe), korzyści. Kolonistom zabroniono posiadania własnej ziemi i zobowiązano do pracy na rzecz Kompanii przez siedem lat (prawdopodobnie plan istnienia osady był właśnie siedmioletni). Koloniści dotarli do Ameryki i zeszli na brzeg 26 kwietnia 1607 r. 14 maja przeniesiono się na wyspę Jamestown z zamiarem zbudowania tutaj stałego fortu obronnego. Wzniesiono go w przeciągu miesiąca. No i... się zaczęło.
Większość przybyłych nie zamierzała pracować, byli to bowiem ludzie, wywodzący się albo z angielskiej szlachty (a tym samym nienawykli do pracy fizycznej), albo też z angielskiego marginesu społecznego - przestępcy, złodzieje etc. Oni również nie zamierzali pracować. Przybyli tu bowiem z nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Ponieważ jednak zapasy prowiantu i wody, które koloniści przywieźli ze sobą - szybko się kończyły, a nowych nie było, postanowiono poprosić o żywność lokalnych Indian z plemienia Paspegów (których wodzem był sławny Powatan - ojciec Pokahontas). Początkowo Indianie dokarmiali przybyszów, ale gdy zaczęły szerzyć się pierwsze kradzieże, natychmiast tego zaprzestano. Ponieważ Anglicy nie zamierzali uprawiać ziemi i pracować w polu, bardzo szybko pojawił się głód. Jedynym wyjściem pozostawały dostawy prowiantu z Anglii i tak pierwsza dostawa przybyła do Jamestown 2 stycznia 1608 r. Kolejna 1 października tego roku. Wraz z prowiantem, przywieziono następnych kolonistów. Szczególnie ta druga wyprawa była ozdrowieńcza dla osady, choć nie nastąpiło to od razu. W tą drugą ekspedycją pomocową dla kolonistów z Jamestown przybyli (zwerbowani osobiście przez przywódcę Jamestown i gubernatora Wirginii - Johna Smitha), koloniści z Polski.
Byli to ludzie wielu zawodów i umiejętności - architekci, murarze, stolarze, a także pewna liczba chłopów, którzy znali się na uprawie roli. W maju 1609 r. przybyli następni koloniści (m.in.: również Polski). Odtąd dały się zauważyć dwa oddzielne światy. Pierwszym światem - był świat angielskich kolonistów, którzy nie potrafili zmobilizować się do działania i jak pisał potem John Smith trzydziestu ludzi nie potrafiło wyhodować tyle kukurydzy, co troje Polaków miało dla siebie. Polacy (choć początkowo obiecano im równe prawa z Anglikami - w tym prawo głosu), byli traktowani jak ludzie drugiej kategorii (niestety było to związane z bardzo niekorzystną dla nich umową, jaką podpisali z Kompanią Wirginii przed swym wyjazdem, która realnie sprowadzała się do tego, że pracowali za jedzenie jako robotnicy i rolnicy, bez żadnego prawa głosu. Większość Polaków podpisała tę umowę w Gdańsku, mamiona obietnicą nowego życia w Nowym Świecie), choć pobudowali sobie domy i zaczęli uprawiać rolę, hodując kukurydzę i ziemniaki. Polacy nie głodowali, a tymczasem na przełomie 1609 i 1610 r. pojawił się w "angielskiej osadzie" głód, który przeszedł do historii pod nazwą "Wielkiego Głodu" i o mały włos nie doprowadził do upadku osady, podobnie zresztą jak stało się to w przypadku Roanoke i osady Humpreya Gilberta z 1583 r. Bo to właśnie niechęć do podjęcia pracy fizycznej i przekonanie o łatwym zdobyciu ogromnego bogactwa (liczono na odkrycie pokładów złota), spowodowało że tamte osady nie przetrwały.
KOLONIA JAMESTOWN
Jamestown - przetrwało właśnie dzięki Polakom. To też John Smith, widząc jak doskonale sobie radzą z problemem głodu - Polacy, zmienił diametralnie organizację osady na początku 1610 r. Odtąd wprowadzono zasadę: "Kto nie pracuje, ten nie je" i jeśli ktoś brzydził się pracy fizycznej (a nie miał za co kupić jedzenia - bo pieniądze i kosztowności szybko się rozeszły w trakcie "Wielkiego Głodu", gdy Anglicy kupowali jedzenie najpierw od Indian, a potem także od Polaków), ten był z góry skazany na śmierć głodową. A śmierć zebrała ogromne żniwo - w samym tylko roku 1608 zmarło z głodu 91 osób, a w czasie "Wielkiego Głodu", mimo kolejnych dostaw z Anglii - zmarło aż 840 Anglików. Sytuacja była zatrważająca i bez radykalnych zmian, wprowadzonych za przykładem Polaków przez Johna Smitha - osada Jamestown podzieliłaby los swych dwóch wcześniejszych angielskich poprzedniczek. W 1630 r. w wydanej przez Smitha książce, opisującej losy osady i kolonistów, Smith tak pisze o ratunku, jakim było dla osady sprowadzenie do Jamestown Polaków: "Przybycie w 1608 r. do Wirginii rzemieślników z katolickiej Polski, uratowało od upadku pierwsze angielskie osiedle w Ameryce".
Co by się jednak stało, gdyby Jamestown upadło w 1610 r.? Według prof. Luisa B. Wrighta: "Jeśliby upadło Jamestown Hiszpania i Francja ostatecznie podzieliłyby całą Amerykę Północną między siebie i nigdy nie powstałyby Stany Zjednoczone". Zaś w 1973 r. przywódca republikanów Gerard Ford, (późniejszy prezydent USA), przemawiając w Kongresie, stwierdził przywołując pamięć kolonistów z Jamestown: "Historia jak pierwsi polscy imigranci pomagali w założeniu kolonii w Jamestown jest niezwykle barwna. Pomysłowość i kwalifikacje, jakie zaprezentowali ci polscy imigranci napawają wszystkich Amerykanów polskiego pochodzenia wielką dumą. Te właśnie cechy uczyniły Amerykę wielkim krajem. Przybycie pierwszych Polaków do Ameryki jest ważne z wielu powodów - ponieważ oznacza początek polskiej emigracji do tego kraju i ponieważ praca tych pierwszych imigrantów miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania kolonii Jamestown".
ARTUR SZYK:
PIONIERZY POLSCY W WIRGINII
Oczywiście uratowanie Jamestown przez Polaków, nie polegało tylko na pokazaniu możliwości jakie daje konsekwentna praca na roli i hodowla warzyw dla własnego przetrwania, lecz także na fakcie - iż to Polacy zbudowali i uruchomili w Jamestown pierwszą hutę szkła w angielskiej kolonii, tworząc tym samym pierwszy zakład przemysłowy w historii Stanów Zjednoczonych.
No cóż - nie pomylę się zapewne, jeśli stwierdzę że bez Polaków nie powstałby Stany Zjednoczone - to myśmy (w sporej mierze) zbudowali ten kraj - to myśmy uratowali pierwszą stałą angielską osadę od ruiny ekonomicznej, to myśmy zbudowali pierwszy w angielskiej kolonii zaczątek przemysłu. To właśnie w polskiej hucie wytwarzane meble, smoła i dziegieć, stały się pierwszym towarem eksportowym Stanów Zjednoczonych do Anglii. Ale czy tylko to? Czy rola Polaków ograniczała się jedynie do tego drobnego (ale jakże ważnego dla historii USA) epizodu osady w Jamestown? Oczywiście że nie! Czy Amerykanie mają świadomość że pierwszą wyższą uczelnię w Nowym Jorku założył Polak - Aleksander Kurczewski? Że autorem mostu nad wodospadem Niagara był Polak - Kazimierz Gzowski? Że Aleksander Hołyński był pierwszym twórcą planów Kanału Panamskiego? Że Tadeusz Kościuszko opracował plany takich fortyfikacji pod Saratogą, że Brytyjczycy nie zdołali ich zdobyć.
Ale czy Amerykanie to wiedzą? Nie! Oni wiedzą że Polska to kraj gdzie mordowano Żydów (i dokonywali tego jacyś niezidentyfikowani narodowo naziści - no bo przecież nie Niemcy - prawda?). No cóż historia Stanów Zjednoczonych też jest zakłamana - choćby święto Dziękczynienia - to co uczą w amerykańskich szkołach na temat tego świata, można sobie włożyć między bajki. Pierwsi pielgrzymi z Mayflower padali jak muchy z głodu, podobnie jak koloniści z Jamestown. I cała historia ponownie skończyłaby się tragicznie - gdyby nie pewien przypadek. Ale to już zupełnie inny (choć może nie tak bardzo odległy od dzisiejszego) temat.
DZIEJE STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI OPOWIEDZIANE PRZEZ PRYZMAT KOLEJNYCH POKOLEŃ AMERYKANÓW
POKOLENIE I
WŁÓCZĘDZY I PIRACI
Cz. IV
PIERWSZE PRÓBY
ANGIELSKIEJ KOLONIZACJI AMERYKI
Cz. II
Pierwszą próbę założenia stałej osady w Nowym Świecie, podjął Humprey Gilbert, który w 1548 r. tak pisał o możliwościach, jakie stwarza dla Anglii kolonizacja i eksploatacja nowych terenów zamorskich w Ameryce: "Jest to jedyny sposób pozyskania przez naszych królów całego bogactwa Wschodu (...) które jest niewyczerpalne (...) i które przyniosłoby wielki postęp naszemu krajowi, naszemu królowi cudowne wzbogacenie, a wszystkim mieszkańcom Europy niewypowiedzianą ilość dóbr (...) Będziemy także mogli zasiedlić niektóre części tych ziem, umieszczając tam ubogich naszego kraju, którzy są obecnie kłopotem dla państwa i którzy nędzą zmuszeni popełniają ciężkie przestępstwa, za które codziennie giną na szubienicach". Gilbert w czerwcu 1583 r. dopłynął do Nowej Fundlandii i założył tam pierwszą stałą angielską osadę. Osada ta, założona na miejscu dzisiejszego Saint John's nie przetrwała nawet trzech miesięcy. (...) W rok później, angielski podróżnik - Walter Raleigh, otrzymał od królowej Elżbiety I, przywilej, na założenie stałej angielskiej kolonii o nazwie - Wirginia (na cześć królowej). Pierwsza ekspedycja, miała na celu jedynie wybór odpowiedniego miejsca pod przyszłą kolonię i przyjazne nastawienie lokalnych Indian do nowych przybyszów z Europy. Gdy wydawało się że to już osiągnięto, 9 kwietnia 1585 r. z portu w Plymouth, wyruszyło pięć statków, na których pokładzie było 600 osób (prawie sami mężczyźni). 17 sierpnia dotarli do brzegów dzisiejszej Wirginii i rozpoczęli wznoszenie kolonii - Roanoke. Część kolonistów pozostała w forcie, natomiast sir Richard Grenville (który dowodził tą druga wyprawą), postanowił odpłynąć do Anglii, by przywieść zaopatrzenie, potrzebne do umocnienia fortu, oraz dowieźć większą ilość kobiet. Obiecał że powróci w kwietniu roku następnego - nie powrócił. A tymczasem w forcie kończyły się zapasy żywności. Mało tego, koloniści zaczęli kraść i napadać pobliskich Indian, co spowodowało w czerwcu 1586 r. atak Indian na fort Roanoke. Co prawda atak odparto, ale stało się jasne, że dalsze przebywanie w forcie to pewna śmierć. Dlatego też, gdy w lipcu do fortu dopłynął sir Francis Drake, koloniści postanowili zabrać się z nim w drogę powrotną do Anglii.
22 lipca 1587 r. okręty powróciły dowożąc 115 kolonistów, pod wodzą Johna White'a, który został mianowany gubernatorem Wirginii. Fort był jednak opustoszały. Wkrótce odnaleziono szkielety 15 pozostałych wcześniej w obozie osób. White zostawił kolonistów w forcie, a sam powrócił do Anglii po dostawy i kolejnych ochotników. Ponieważ trwała wojna hiszpańsko-angielska, White nie mógł powrócić do fortu przez kolejne trzy lata. Powrócił dopiero 18 sierpnia 1590 r. ale...osada była zupełnie opustoszała. Nie znaleziono nikogo z pozostawionych wcześniej kolonistów. Nie było tez żadnych śladów walki, czy ciał pomordowanych - nie było żywego ducha. Odnaleziono jedynie wyskrobany napis na drzewie - "CROATAN". Była to nazwa sąsiedniej wyspy i White sądził że koloniści przenieśli się właśnie tam, ale nie mógł tego sprawdzić, ponieważ szybko skończył się prowiant i woda. Musiano wracać do Anglii. Tak oto po pięciu latach przestała istnieć druga stała angielska kolonia w Ameryce. (...) Przez kolejnych szesnaście lat, Anglia nie podejmowała dalszych prób stworzenia stałej osady i wysyłania kolonistów do Nowego Świata. Dopiero wraz z powstaniem w 1606 r. handlowej spółki - Kompanii Wirginii, w grudniu 1606 r. wysłano trzy okręty w kierunku Ameryki (a konkretnie Wirginii), z misją założenia stałej osady. Co ciekawe, wśród kolonistów, mających założyć osadę, nie było żadnej kobiety, sami mężczyźni (145 - jeden zmarł podczas podróży), co świadczy że nie planowano osiedlać ich tam na stałe i rozwijać osady. Prawdopodobnie Kompania Wirginii traktowała tę misję jako tymczasową, która miała przynieść pewne wymierne (krótkotrwałe), korzyści. (...) Koloniści dotarli do Ameryki i zeszli na brzeg 26 kwietnia 1607 r. 14 maja przeniesiono się na wyspę Jamestown z zamiarem zbudowania tutaj stałego fortu obronnego. Wzniesiono go w przeciągu miesiąca. No i...się zaczęło.
Większość przybyłych nie zamierzała pracować, byli to bowiem ludzie, wywodzący się albo z angielskiej szlachty (a tym samym nienawykli do pracy fizycznej), albo też z angielskiego marginesu społecznego - przestępcy, złodzieje etc. Oni również nie zamierzali pracować. Przybyli tu bowiem z nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Ponieważ jednak zapasy prowiantu i wody, które koloniści przywieźli ze sobą - szybko się kończyły, a nowych nie było, postanowiono poprosić o żywność lokalnych Indian z plemienia Paspegów (których wodzem był sławny Powatan - ojciec Pocahontas). Początkowo Indianie dokarmiali przybyszów, ale gdy zaczęły szerzyć się pierwsze kradzieże, natychmiast tego zaprzestano. Ponieważ Anglicy nie zamierzali uprawiać ziemi i pracować w polu, bardzo szybko pojawił się głód. Jedynym wyjściem pozostawały dostawy prowiantu z Anglii i tak pierwsza dostawa przybyła do Jamestown 2 stycznia 1608 r. Kolejna 1 października tego roku. Wraz z prowiantem, przywieziono następnych kolonistów. Szczególnie ta druga wyprawa była ozdrowieńcza dla osady, choć nie nastąpiło to od razu. W tą drugą ekspedycją pomocową dla kolonistów z Jamestown przybyli (zwerbowani osobiście przez przywódcę Jamestown i gubernatora Wirginii - Johna Smitha), koloniści z Polski. (...) W maju 1609 r. przybyli następni koloniści (m.in.: również Polski). Odtąd dały się zauważyć dwa oddzielne światy. Pierwszym światem - był świat angielskich kolonistów, którzy nie potrafili zmobilizować się do działania i jak pisał potem John Smith trzydziestu ludzi nie potrafiło wyhodować tyle kukurydzy, co troje Polaków miało dla siebie. Polacy (choć początkowo obiecano im równe prawa z Anglikami - w tym prawo głosu), byli traktowani jak ludzie drugiej kategorii, choć pobudowali sobie domy i zaczęli uprawiać rolę, hodując kukurydzę i ziemniaki. Polacy nie głodowali, a tymczasem na przełomie 1609 i 1610 r. pojawił się w "angielskiej osadzie" głód, który przeszedł do historii pod nazwą "Wielkiego Głodu" i o mały włos nie doprowadził do upadku osady, podobnie zresztą jak stało się to w przypadku Roanoke i osady Humpreya Gilberta z 1583 r. Bo to właśnie niechęć do podjęcia pracy fizycznej i przekonanie o łatwym zdobyciu ogromnego bogactwa (liczono na odkrycie pokładów złota), spowodowało że tamte osady nie przetrwały.
Tutaj pozwolę sobie zrobić małą przerwę i przedstawię opinię pewnego angielskiego kolonisty z osady Jamestown, który tak oto opisywał "Wielki Głód" przełomu 1609 i 1610 r.: "Jeśli chodzi o zaopatrzenie i dostawy od dzikich otrzymywaliśmy jedynie śmiertelne rany od pałek i strzał. Co do naszych świń, kur, kóz, owiec, koni i wszystkiego, co żywe, nasi dowódcy, oficerowie oraz dzicy spożywali je codziennie. Pewne ilości zostały zmarnowane, aż wreszcie wszystko zostało zużyte. Wtedy handlowaliśmy z dzikimi, których ręce tak często splamione były naszą krwią, wymieniając szable, broń, cokolwiek. Przez ich okrucieństwo, niedbalstwo naszego gubernatora i utratę naszych statków pozostało nas nie więcej niż sześćdziesiąt osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, większość w żałosnym niezmiernie stanie. A i ci zachowani zostali jedynie dzięki korzonkom, orzechom, jagodom i czasami niewielkiej rybie... Tak wielki był nasz głód, że gdy zabito i pochowano pewnego dzikiego, najubożsi wykopali go i zjedli".
Jamestown - przetrwało właśnie dzięki Polakom. To właśnie John Smith, widząc jak doskonale sobie radzą z problemem głodu - Polacy, zmienił diametralnie organizację osady na początku 1610 r. Odtąd wprowadzono zasadę: "Kto nie pracuje, ten nie je" i jeśli ktoś brzydził się pracy fizycznej (a nie miał za co kupić jedzenia - bo pieniądze i kosztowności szybko się rozeszły w trakcie "Wielkiego Głodu", gdy Anglicy kupowali jedzenie najpierw od Indian Powatan, a potem także od Polaków), ten był z góry skazany na śmierć głodową. A śmierć zebrała ogromne żniwo - w samym tylko roku 1608 zmarło z głodu 91 osób (ze 144 założycieli Jamestown), a w czasie "Wielkiego Głodu", mimo kolejnych dostaw z Anglii - zmarło aż 840 Anglików. Sytuacja była zatrważająca i bez radykalnych zmian, wprowadzonych za przykładem Polaków przez Johna Smitha - osada Jamestown podzieliłaby los swych dwóch wcześniejszych angielskich poprzedniczek. W 1630 r. w wydanej przez Smitha książce, opisującej losy osady i kolonistów, Smith tak pisze o ratunku, jakim było dla osady sprowadzenie do Jamestown Polaków: "Przybycie w 1608 r. do Wirginii rzemieślników z katolickiej Polski, uratowało od upadku pierwsze angielskie osiedle w Ameryce".
Co by się jednak stało, gdyby Jamestown upadło w 1610 r.? Według prof. Luisa B. Wrighta: "Jeśliby upadło Jamestown Hiszpania i Francja ostatecznie podzieliłyby całą Amerykę Północną między siebie i nigdy nie powstałyby Stany Zjednoczone". Zaś w 1973 r. przywódca republikanów Gerard Ford, (późniejszy prezydent USA), przemawiając w Kongresie, stwierdził przywołując pamięć kolonistów z Jamestown: "Historia jak pierwsi polscy imigranci pomagali w założeniu kolonii w Jamestown jest niezwykle barwna. Pomysłowość i kwalifikacje, jakie zaprezentowali ci polscy imigranci napawają wszystkich Amerykanów polskiego pochodzenia wielką dumą. Te właśnie cechy uczyniły Amerykę wielkim krajem. Przybycie pierwszych Polaków do Ameryki jest ważne z wielu powodów - ponieważ oznacza początek polskiej emigracji do tego kraju i ponieważ praca tych pierwszych imigrantów miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania kolonii Jamestown".
Znane są imiona pięciu polskich osadników z kolonii Jamestown z roku 1608 (choć nie ma stuprocentowej pewności że tak się właśnie nazywali, gdyż informacje o tym podaje jedynie amerykański historyk - Arthur Waldo) i mieli to być: Michał Łowicki z Londynu (zapewne polski kupiec zamieszkały na stałe w Londynie), Zbigniew Stefański z Włocławka (specjalista od wyrobu szkła), Jan Mata z Krakowa (znał się na produkcji mydła), Stanisław Sadowski z Radomia (cieśla) i Jan Bogdan z Kołomyi (smolarz), który osobiście poznał Johna Smitha w 1603 r., gdy ten przebywał w Polsce po powrocie ze swej wojaczki w Turcji (John Smith był najemnikiem i awanturnikiem - zaciągał się na służbę tam, gdzie można było dobrze zarobić - kierując się starą sentencją niemieckich lancknechtów: "Dobry Boże, daj nam sto lat wojny" - i w jednej z bitew dostał się do niewoli tatarskiej, skąd zbiegł na ziemie Rzeczypospolitej). W 1629 r. w Londynie, kapitan Smith wydał książkę pod wdzięcznym tytułem: "Prawdziwe podróże, przygody i obserwacje kapitana Johna Smitha", w której opisywał (m.in.) swój pobyt w Polsce (pisząc w trzeciej osobie): "Udał się on (Smith) pod zbrojną strażą do Rzeczycy nad rzeką Dniepr, w granicach Litwy, a stamtąd z równą grzecznością został przewieziony przez Kołocko, Dobrzesko, Dużybył, Drohobycz i Ostróg na Wołyniu, Zasław i Olesko na Podolu, Halicz i Kołomyję w Polsce i tak aż do Sybina w Siedmiogrodzie. W całym swym życiu rzadko kiedy doświadczał większej czci, radości i zabawy, i każdy wojewoda, do którego przyszedł, nie tylko użyczył mu gościny, ale i dał mu coś w darze". John Smith był zarządcą osady w Jamestown (jeszcze nie gubernatorem) zaledwie kilka miesięcy w latach 1608-1609. Dopiero w roku 1609 (dwa lata po założeniu i pierwszym przetrwaniu osady Jamestown), król Anglii - Jakub I Stuart powołał pierwszego gubernatora Wirginia (której jedynym wówczas terenem był obszar niewielkiej osady w Jamestown), nie zmieniło to jednak w żadnej mierze położenia osadników.
W 1609 r. i 1610 r. na osadę spadły dwa kolejne ciosy, które mogły doprowadzić do jej unicestwienia - pierwszym było pojawienie się owego "Wielkiego Głodu", a drugim - wybuch wojny z okolicznym plemieniem Indian Powhatan. W tych walkach Polacy również się wyróżnili (szczególnie jeden o imieniu Robert), a informacje na ten temat znalazły się w opublikowanej w Londynie w 1624 r. pracy pt.: "Ogólna historia Wirginii". W roku 1610 przybyli z Anglii nowi koloniści (w tym pierwsze angielskie kobiety), którzy jednak bardzo szybko zapełniali miejscowy cmentarz (z przybyłych w latach 1610-1611, 1 100 nowych kolonistów, przeżyło zaledwie kilkudziesięciu, gdyż dziesiątkował ich zarówno głód, choroby jak i ataki Indian, które trwały nieprzerwanie aż do 1614 r.). W 1611 r. gubernator - Thomas West wprowadził stan wyjątkowy i dyscyplinę wojskową, na niewiele to się jednak zdało, gdyż przybywający do Jamestown nowi koloniści bardzo szybko przenosili się na tamten świat. W 1614 r. zawarto wreszcie pokój z Indianami plemienia Powhatan, który został przypieczętowany małżeństwem kolonisty - Johna Rolfe z córką wodza tego plemienia - Wahunsenacawha (zwanego również po prostu Powhatan) - sławną Pocahontas, która odtąd nosiła imię - Rebeka Rolfe (i która w 1616 r. wyjechała wraz z mężem do Anglii, gdzie została nawet przyjęta na dworze królewskim, ale zmiana otoczenia spowodowała że ta młoda, zaledwie 22-letnia dziewczyna zmarła już w marcu 1617 r. W styczniu 1615 r. urodziła syna - Thomasa Rolfe).
POCAHONTAS Z SYNEM THOMASEM
W 1618 r. nowy gubernator Wirginii - Samuel Agryll wprowadził reformy, mające na celu ponowne zaludnienie osady Jamestown, gdyż w tym czasie mieszkało tam niecałe 350 osób. Nowe prawo przyznawało każdej osobie, która sprowadzi do kolonii nowego osadnika lub służącego - przydział ziemi o powierzchni 50 akrów (pod warunkiem wszakże wzięcia tych gruntów pod uprawę i opłacania z nich 1 szylinga rocznie za każde 50 akrów). Najbardziej jednak cierpiano w osadzie na brak kobiet (wszystkie kobiety, które przybyły do Jamestown w roku 1610, bardzo szybko zmarły w przeciągu kilku kolejnych lat, tak iż już w 1616 r. w osadzie nie było żadnej przedstawicielki płci pięknej). Próby porwań i gwałtów na Indiankach, spowodowały że w 1616 r. nastąpił kolejny atak plemienia Powhatanów na osadę, odparty z dużymi stratami wśród kolonistów (to właśnie w tej walce mieli się szczególnie wyróżnić Polacy, zwłaszcza ów przytoczony wcześniej Robert). Gubernator Wirginii Samuel Agryll pisał więc listy do Kompanii Wirginii w Londynie i prócz próśb o prowiant, broń i kolejnych kolonistów, apelował: "Przyślijcie nam tu kobiety! (...) Cierpimy niezmiernie i odchodzimy od zmysłów z powodu ich braku". Ich prośby zostały wysłuchane w 1619 r. gdy do osady przybył pierwszy (holenderski) statek z... Afryki, wioząc na swym pokładzie sporą liczbę, bo aż 90 młodych, czarnoskórych niewolnic.
Jak opisywał przybycie tego okrętu czarnoskóry pisarz - Jay Saunders Redding: "Był to zaiste ze wszech miar dziwny statek - statek przerażający, statek tajemnica. (...) Powiewała na nim bandera holenderska, lecz jego załoga składała się z różnych nacji. Zmierzał do angielskiej osady Jamestown, w kolonii zwanej Wirginią. Zawinął do portu i po dokonaniu transakcji szybko odpłynął. Zapewne żaden statek w dziejach nowożytnych nie przewoził bardziej złowieszczego ładunku". Wiózł na swym pokładzie 20 czarnoskórych mężczyzn i 90 czarnoskórych kobiet. Jak pisał Redding: "Posłuszne, młode i nietknięte (...) z własnej woli sprzedane osadnikom jako żony za cenę transportu". Zarówno dla osadników jak i dla tych kobiet było to wybawienie - zawsze przecież mogły trafić znacznie gorzej, zaś koloniści zaczęli już z braku cipek kobiet dopuszczać się aktów sodomickich (zgodnie z teorią Arystotelesa: "Jeśli żołnierze nie mają kobiet, wykorzystują mężczyzn"). Owe czarnoskóre "żony" bardzo szybko jednak wróciły do stanu niewolnic, gdy (jeszcze w tymże 1619 r.) do Jamestown przybył okręt wysłany przez Kompanię Wirginii, na którego pokładzie prócz zaopatrzenia, znajdowało się kilkanaście angielskich kobiet, które bardzo szybko zyskały w osadzie powodzenie (zgodnie z tym co pisał potem Guy de Maupassant, iż: "Ładne Angielki mają wygląd delikatnych owoców morza. (...) Wszystkie one, dzięki swojej wyjątkowej świeżości, przywodzą na myśl delikatne kolory różowych muszli morskich i lśniących pereł ukrytych w nieznanych głębinach oceanu"). Tak oto w owym 1619 r. do pierwszej angielskiej kolonii przybyły zarówno białe jak i czarnoskóre kobiety - czyli można by rzec że w tym roku właśnie przypada 400 rocznica pojawienia się pierwszej Angielki (która przetrwała i porodziła dzieci) oraz pierwszej Murzynki w Stanach Zjednoczonych.
W maju 1619 r. przypadała też dwunasta rocznica założenia (i co ważne - przetrwania) kolonii Jamestown (Wirginii). W tym też roku powołano pierwsze wybieralne zgromadzenie obywateli, złożone z 22 przedstawicieli, którzy mogli tworzyć lokalne prawo (jednak gubernator - mianowany przez Londyn - miał każdorazowo prawo weta, a wszystkie ustawy musiały być zaakceptowane przez władze Kompanii Wirginii). Pierwsze posiedzenie owej rady zebrało się w czerwcu 1619 r. Już na początku powstały pierwsze konflikty, gdy angielscy osadnicy zaczęli domagać się od władz Kompanii w Londynie, prawa do zatwierdzania zarządzeń londyńskich na miejscu (czyli prawa do samorządu), na co początkowo władze londyńskie nie chciały się zgodzić (wyrażono na to zgodę dopiero w 1621 r.), oraz zaistniał też inny, wewnętrzny konflikt wśród samych kolonistów. Otóż w skład władz osady Jamestown mogli wchodzić jedynie Anglicy (oczywiście nie muszę też dodawać że sami mężczyźni). Niezadowoleni z tego faktu polscy osadnicy - którzy przecież nie tylko zbudowali pierwszą hutę szkła w anglojęzycznym Nowym Świecie, ale byli też pionierami amerykańskiego przemysłu, oraz przelewali swą krew w walkach z Indianami w obronie osady - właśnie 21 lipca 1619 r. zorganizowali pierwszy w historii USA - strajk, który trwał prawie dziesięć miesięcy (do 17 maja 1620 r.). Anglicy uznali że zaprzestanie pracy w hucie szkła spowoduje poważne zagrożenie dla interesów gospodarczych osady, dlatego też bardzo szybko, bo już 31 lipca 1619 r. przyznali Polakom pełne prawa głosu z możliwością kandydowania w wyborach do zgromadzenia Jamestown (polscy osadnicy nie wrócili jednak do pracy aż do maja 1620 r., gdyż nie ufali Anglikom i dopiero gdy wybrano nowe przedstawicielstwo, w skład którego weszli też Polacy - praca w hucie znów ruszyła).
Należy tutaj jeszcze dodać jedną rzecz - koloniści coraz bardziej uzależniali się od nieznanego w Europie "indiańskiego ziela", który dziś nazywamy tytoniem - i palili go często oraz chętnie, sporą część eksportując do Anglii i innych europejskich krajów. Niestety, nie podobało się to Indianom, którzy tylko czekali stosownej chwili aby wreszcie pozbyć się nieproszonych gości zza "Wielkiego Morza" i gdy taka okazja się nadarzyła w 1622 r. dokonali ataku i prawdziwej rzezi osadników Jamestown.
DZIEJE STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI OPOWIEDZIANE PRZEZ PRYZMAT KOLEJNYCH POKOLEŃ AMERYKANÓW
POKOLENIE I
WŁÓCZĘDZY I PIRACI
Cz. III
PIERWSZE PRÓBY
ANGIELSKIEJ KOLONIZACJI AMERYKI
Cz. I
"JAKIM SPOSOBEM ZIEMIA SUCHA WRAZ Z WODĄ JEDNĄ KULĘ TWORZY? POKARZE SIĘ TO WYRAŹNIEJ, JEŻELI DO TEGO PRZYŁĄCZYMY WYSPY ZA NASZYCH CZASÓW POD HISZPAŃSKIMI I PORTUGALSKIMI MONARCHIAMI ODKRYTE, A NADE WSZYSTKO AMERYKĘ (...) A DLA NIEZBADANEJ DOTYCHCZAS JEJ ROZLEGŁOŚCI ZA NOWY ŚWIAT UWAŻANĄ"
MIKOŁAJ KOPERNIK
"O OBROTACH SFER NIEBIESKICH"
(1543 r.)
"Angielscy żeglarze są najlepsi na świecie" - te słowa zapisał w swej "Rozprawie" z 1576 r. Humprey Gilbert, posiadacz pierwszego w dziejach angielskiego patentu (nadanego mu przez królową Elżbietę I - 11 czerwca 1578 r.), czyniącą go de facto "władcą Ameryki" (czyli tych ziem, które zajmie w imieniu korony angielskiej). Swoją drogą należy pamiętać że Anglia dopiero stawiała swe pierwsze kroki w żegludze dalekomorskiej, gdyż w średniowieczu była po prostu... krajem lądowym. Brzmi to dość dziwnie, biorąc pod uwagę jej wyspiarskie położenie, ale tak właśnie było. Potęga brytyjskiej floty i mit jej niezwyciężoności (spod Abukiru i Trafalgaru, z wypraw dalekomorskich Cooka, Nelsona i Rodneya) w tym czasie, gdy Humprey Gilbert (zaopatrzony w królewski patent, na czele czterech okrętów wypływał z Plymouth ku nieznanym wodom Nowego Świata) jeszcze nie istniał. Na morzach i oceanach zaś królowała flota Hiszpanii. Wyładowane złotem galeony z podbitych ziem dzisiejszego Meksyku, Kolumbii, Wenezueli i Peru, zdążały najpierw na Hispaniolę (jak wówczas nazywano Haiti), a potem do kraju - do Hiszpanii. Teraz Gilbert pełen nadziei na założenie angielskich kolonii w Nowym Świecie, opuszczał port w Plymouth w ten wietrzny poranek 11 czerwca 1583 r. (w piątą rocznicę otrzymania królewskiego patentu, bowiem aż pięć lat zajęło mu kompletowanie złogi i przygotowanie okrętów). Los był jednak dla niego okrutny. Oto bowiem gdy eskadra statków pod jego dowództwem dotarła do Nowej Fundlandii, próbując założyć na brzegu jakąś osadę, akcja ta zakończyła się fiaskiem. Co prawda zbudowano prowizoryczną bazę nieopodal dzisiejszego Saint John's w Nowej Fundlandii, ale osadnicy zaczęli zapadać tam na zdrowiu. Część z nich z tego powodu umarła, część potopiła się po pijanemu (prawie 100 ludzi - podczas pijackiej balangi na statku, wpadli na skały i potopili się), część zbiegła na lad rabować rybaków i potem ukrywała się po lasach. Ostatecznie z 260 ludzi załogi na samym początku wyprawy, pozostało zaledwie 100. Trzeba było porzucić dwa z czterech okrętów i z pozostałą dwójką ("Wiewiórka" i "Złota Łania") wracać, niczego nie osiągnąwszy do kraju.
W drodze powrotnej trafili jednak na gwałtowną burzę, silny wiatr i wzburzone fale, które rozdzielały od siebie oba okręty. Żeglarze robili co mogli aby utrzymać sterowność statków, lecz kapitan - ów Humprey Gilbert zdawał się tym nie przejmować. Siedział na mostku zaczytany pewną książką (była to "Utopia" Tomasza Morusa). Choć deszcz padał niemiłosiernie, on wciąż nie odrywał od niej wzroku. Aż wreszcie (okrętem flagowym była "Wiewiórka") gdy oba statki ponownie się do siebie zbliżyły, zerknął na "Złotą Łanię" i machając w ich kierunku rękoma, rzekł: "Przyjaciele, morzem jest równie blisko do nieba jak lądem!". Były to jedne z ostatnich jego słów, jako że w chwilę potem wypadł za burtę i... utopił się w morzu. Mimo to marynarze zapamiętali te jego słowa i powtarzali je potem, po dotarciu do Anglii, opowiadając o swych przygodach z podróży po tawernach i szynkach. Humprey Gilbert utopił się na Atlantyku w pobliżu Azorów, dnia 9 listopada 1583 r. Był on jednym z głównych angielskich zwolenników kolonizacji Nowego Świata i marzyło mu się założenie stałych kolonii zarówno w Nowej Fundlandii, jak i na Florydzie a także po drugiej stronie oceanu - w dzisiejszej Kalifornii. Nie dane mu było jednak tego dokonać. Pozostało po nim tylko to przesłanie: "Morzem jest równie blisko do nieba jak lądem", oraz ostatnie zdanie jego "Rozprawy", która definiowała Anglików jako naród pionierów i patriotów oddanych swemu krajowi (jakaż różnica w porównaniu ze współczesnymi Brytyjczykami, prawda?): "Nie jest godzien żywota, kto w bojaźni, w obliczu śmierci, porzuca honor i służbę swego kraju". Tak więc do Anglii ostatecznie powróciło niecałe 100 marynarzy. Zresztą, biorąc pod uwagę warunki panujące na XVI-wiecznych okrętach, trudno nie zrozumieć iż żeglarze bardzo rzadko z własnej woli godzili się na długie, dalekomorskie podróże. Gilbert przez pięć lat kompletował załogę, gdyż doprawdy było to jedno z najtrudniejszych zadań dla kapitana i powołanych przez niego do tego zadania ludzi. Trzeba było bowiem obejść wszystkie szynki, wszystkie gospody, zaproponować zaliczkę która miała być gwarantem zaokrętowania. A i tak często zdarzało się tak, jak pisał Richard Hawkins w 1593 r.: "Byli tacy, co przyjęli zaliczkę i uciekli". Wielkim problemem stali się też symulanci (którzy udawali chorych, gdy przychodził dzień wyprawy), a także pijacy, których trzeba było nieprzytomnych wnosić na okręt. Wielu się też zadłużało - trzeba więc było ich jeszcze wykupić.
Marynarze nie garnęli się (poza nielicznymi miłośnikami przygód) do wypraw dalekomorskich, jako że na okręcie praktycznie... przestawali być ludźmi a stawali się wręcz własnością kapitana statku. Musieli znosić podłe jedzenie, stęchłe piwo, brak ognia oraz oczywiście przerywany sen i ciągłą czujność. Kary bowiem za np. zaśnięcie na wachcie były niezwykle okrutne. Taki delikwent był z reguły wystawiany w koszu na wystającej z dzioba belce. Do kosza wkładano mu chleb i wodę oraz dawano ostry nóż. Miał odtąd dwie możliwości, albo przeciąć linę, łączącą kosz z okrętem i tym samym utopić się w morzu, albo... umrzeć z głodu. Była to niezwykle sroga kara, dlatego też wielu po stokroć wolało chłostę lub nawet... przeciąganie pod kilem (czyniono to - z jednego boku okrętu na drugi pod wodą - opieszale lub niedbale, taki nieszczęśnik też nie miał większych szans i topił się). Nic dziwnego że na okrętach co jakiś czas dochodziło do buntów załogi przeciwko wszechwładzy kapitanów. Człowiek na morzu niewiele wówczas znaczył o czym świadczy skarga zbuntowanej załogi "Złotego Lwa" z 1587 r., w której zapisane jest: "Prosimy, żeby traktować nas jak ludzi i nie dać nam zginąć z braku pożywienia (...) Zaciągnięto nas do służby Królowej, abyśmy od niej dostawali żołd, a nie żeby nas tak traktowano. Czynicie z nas nie ludzi, ale bestie". Poza tym jedną z kar (za uderzenie kapitana) było także obcięcie lub przybicie dłoni gwoździem do masztu. Co się zaś tyczy środków bezpieczeństwa pożarowego to stosowano doprawdy ciekawą metodę. A mianowicie marynarze oddawali mocz do dwóch beczek, które stale przeznaczone były do gaszenia ewentualnego pożaru na okręcie. Od 1596 r. na angielskich okrętach wprowadzono też czyszczenie pokładu, aby zapobiec ewentualnym chorobom.
Nim dojdzie do kolejnych prób skolonizowania atlantyckiego wybrzeża dzisiejszych Stanów Zjednoczonych Ameryki, w listopadzie 1577 r. wyruszyła pierwsza w historii angielska wyprawa na dzisiejsze Zachodnie Wybrzeże, czyli na Ocean Spokojny. Wyprawa ta od samego początku była trzymana w ścisłej tajemnicy, gdyż obawiano się że Hiszpanie spróbują nie dopuścić by wyprawa szczęśliwie dotarła na miejsce. Kontrolowali bowiem ogromne tereny począwszy od wysp Patagonii poprzez Andy w Ameryce Południowej, Panamę, dawne ziemie Zapoteków, Misteków i Azteków z portami takimi jak Acapulco, Las Blas czy Culiacan w kraju Zakateków. Wyprawy Franciszka Coronado (1540-1542) czy Bernala Diaza del Castillo (1540 r.) dotarły do dzisiejszego Kansas (który wówczas zasiedlały plemiona Kiwów, Kansa i Paunisów z Wielkich Prerii) oraz Półwyspu Kalifornijskiego (Koczymisi). Hiszpanie nie przekroczyli jednak ze swymi wyprawami gór Sierra Nevada, co dawało Anglikom okazję, aby jako pierwsi zjawić się na ziemiach dzisiejszej Kalifornii - zasiedlonej przez lud Miwoków. Królowa Elżbieta I wysłała nawet dla niepoznaki serdeczny list do króla Hiszpanii - Filipa II Habsburga, informujący go, iż bardzo pragnęłaby zgody pomiędzy królestwami Anglii i Hiszpanii i że jest ona możliwa, jednak szkodzą jej "ludzie zawistni", którzy: "pragną zniszczyć naszą przyjaźń". Elżbieta obawiała się bowiem potęgi hiszpańskiej, siły jej piechoty (uważanej za najlepszą w Europie) i siły jej floty wojennej. Po bitwie pod Lepanto (październik 1571 r.), w czasie której flota chrześcijańska (w tym w dużej większości okręty wystawione przez Hiszpanię), całkowicie rozbiła flotę muzułmańską Imperium Osmańskiego (co jednak nie przeszkodziło Osmanom w zajęciu Cypru 1571-1573. Potem sułtan Selim II śmiał się że tą bitwą chrześcijanie jedynie ścięli mu brodę, zaś on odciął im ramię. Broda szybko odrośnie - w znaczeniu zawsze można wystawić kolejne okręty, a odcięte ramię - nie), co budziło w Anglii duże obawy przed ewentualną próbą hiszpańskiej agresji na Wyspę. Mimo to Hiszpania była kolosem na glinianych nogach i rok, w którym angielska wyprawa pod wodzą Francisa Drake'a, opuszczała Plymouth (listopad 1577 r.) kierując się w stronę Oceanu Spokojnego, był rokiem w którym Hiszpania zdążyła już dwukrotnie ogłosić bankructwo kraju (po raz pierwszy w 1557 r. po raz drugi - i nie ostatni - w 1576 r.).
Tajemnica wyprawy Drake'a była tak wielka, że nie wiedzieli o niej nawet jego oficerowie i marynarze. Powiedziano im bowiem że wyprawa zmierza do Aleksandrii. Nic więc dziwnego, że gdy już w trakcie podróży poinformowano załogę o prawdziwym celu, jaki było dotarcie drogą morską na drugi koniec Ameryki, na pokładzie czterech okrętów Drake'a (z których składała się jego eskadra z czego tylko dwa były okrętami w pełnym tego słowa znaczeniu - "Pelican" i "Elisabeth", dwa pozostałe - "Marigold" i "Swan" przypominały raczej jachty), wybuchł bunt załogi. Ludzie nie godzili się na znacznie dłuższą podróż, wymagającą jeszcze więcej poświęceń. Drake spacyfikował bunt, wieszając jego przywódcę - Thomasa Doughty (swego przyjaciela, z którym jeszcze dzień przed egzekucją wspólnie spożywał obiad i z którym wspólnie przyjął Komunię Świętą). Wyprawa jednak obfitowała w kolejne przygody. Zatonął np. podczas burzy "Marigold". Potem "Elizabeth" zawrócił do kraju, a ostatecznie kolejna burza oddzieliła od siebie dwa pozostałe statki i tak Drake na okręcie flagowym ("Pelican") płynął już samotnie. Kończyły się jednak zapasy jedzenia i wody, należało więc zatrzymać się w jakimś porcie. Ale w którym, tym bardziej że wszystkie porty na Oceanie Spokojnym należały do Hiszpanów. A z Hiszpanami miał Francis Drake bardzo, ale to bardzo niemiłe spotkania. Niecałą dekadę wcześniej, gdy jeszcze handlował z nimi na karaibskich wodach "hebanowym złotem" (czyli czarnymi niewolnikami, których pozyskiwał lub porywał z Afryki i sprzedawał z zyskiem na wielkie plantacje do Ameryki Środkowej i Południowej. Popyt na czarnoskórych niewolników był bardzo duży, jako że uznano Indian za nie nadających się do ciężkiej i wyczerpującej pracy na plantacjach trzciny cukrowej czy w młynach i szybko podczas takich prac tracących życie. Sprowadzano więc sobie "hebanowe złoto" z Afryki, a szczególnie kobiety, jako że - głównie do połowy wieku XVI - wśród hiszpańskich i portugalskich kolonistów Ameryki Południowej, była wyraźna nadreprezentacja mężczyzn. Kobiety które przyjeżdżały tutaj z Europy były nieliczne - poza tym istnieją zapisy że ponoć traciły tam płodność i trzeba było albo deflorować Indianki, albo... sprowadzać sobie murzyńskie niewolnice z Afryki. Skutkowało to znów dużą liczbą Mulatów lub Metysów). Drake zajmował się handlem czarnymi niewolnikami od ok. 1563 r. (czyli od wieku 23 lat).
Jednak pewne wydarzenie z 1568 r. całkowicie zmieniło jego stosunek do Hiszpanów (którym wcześniej dostarczał niewolników) i uczyniło z niego śmiertelnego wroga Hiszpanii i katolików. Otóż jako dowódca okrętu "Judith" był dostawcą "żywego towaru" i płynął pod rozkazami kapitana Johna Hawkinsa (wcześniej kapitana Lovella). Jeden z okrętów Hawkinsa ("Jesus") uległ uszkodzeniu podczas burzy i musiał zakotwiczyć w hiszpańskim pocie w Meksyku o nazwie San Juan de Ulloa. Hawkins, Lovell, Drake i inni Anglicy byli tolerowani przez Hiszpanów, gdyż wymiana handlowa służyła i jednym i drugim. Co prawda król Hiszpanii kategorycznie zakazywał handlu z Anglią, ale na Karaibach i w Meksyku zakaz ten był notorycznie łamany, gdyż niewolnicy byli tam potrzebni do ciężkich prac fizycznych. Tak więc eskadra Hawkinsa wpłynęła do portu San Juan de Ulloa i lokalne władze zezwoliły Anglikom na naprawę uszkodzonego okrętu. Pech jednak chciał, że do San Juan wpłynął z wizytą hiszpański wicekról. Przybyli Hiszpanie, dowiedziawszy się że w porcie cumują okręty angielskie, wtargnęli na nie zbrojnie i większość z nich opanowali. Uciekły tylko dwa statki - "Minion" pod wodzą Hawkinsa i właśnie "Judith" którego kapitanem był Drake (notabene, to właśnie ci dwaj ludzie dwadzieścia lat później będą głównymi autorami angielskiego zwycięstwa nad niezwyciężoną hiszpańską Armadą, atakującą Anglię). Ci zaś z Anglików, którzy dostali się do niewoli, skończyli tragicznie. Poddano ich bowiem okrutnym torturom a następnie zesłano na galery. Część z nich spalono na stosie jako heretyków. Należał do nich kuzyn Drake'a - Robert Barret. Od tej chwili Francis Drake stał się śmiertelnym wrogiem Hiszpanii i katolicyzmu. Teraz zaś, wiedząc że musi gdzieś zakotwiczyć i że jedyne porty należą do Hiszpanów, postanowił uczynić to w sposób iście przebiegły. Oto bowiem nocą przycumował łódką do brzegu w pobliżu siedemnastu okrętów hiszpańskich, a sam (z kilku towarzyszami) zszedł na ląd i zakupił potrzebne towary, po czym spokojnie wrócił na statek i odpłynął (potem powtarzał ten manewr jeszcze parę razy). Poza tym rabowano napotkane kupieckie hiszpańskie statki. W rejonie Panamy zdobył najcenniejszy skarb, obładowany złotem i srebrem hiszpański galeon o nazwie "Plujący ogniem" ("Cacafuego"). Potem Drake napisał w dzienniku że statek ten powinien nosić nazwę: "Plujący srebrem", gdyż zdobycie tego jednego hiszpańskiego okrętu, w zasadzie zwracało cały koszt, poniesiony przez królową Elżbietę I na tę oceaniczną wyprawę. Być może to właśnie wówczas Drake zmienił nazwę swojego statku z "Pelicana" na "Złotą Łanię" ("Golden Hind").
W 1579 r. Drake dotarł do wybrzeży Kalifornii (nieopodal dzisiejszego San Francisco), gdzie powitał go lud Miwoków. Ci Indianie byli bardzo przyjaźni i chętni do wymiany handlowej, a Drake spędził u nich aż pięć tygodni. Odjeżdżając umieścił na jednej ze skał mosiężną plakietkę i 6-pensową monetę z herbem królowej Elżbiety I, mówiąc że bierze ten kraj we władanie Korony angielskiej i dodając że jeszcze tu wróci. Indianie Miwok, przypatrywali się tej scenie z zaciekawieniem i rozbawieniem, nie zdając sobie sprawy że oto właśnie Drake uczynił ich (przynajmniej w teorii, gdyż realnie Anglicy powrócą tam dopiero w dwieście lat później, w czasach Cooka) poddanymi Jej Królewskiej Mości - królowej Anglii. Następnie "Złota Łania" odpłynęła w drogę powrotną do Anglii (przez Pacyfik, Ocean Indyjski i Atlantyk), gdzie dotarła w listopadzie 1580 r. Tym samym Drake był drugim po Magellanie żeglarzem, który opłynął dokoła cały świat. Przybycie do Plymouth związane było również z zabawnym wydarzeniem. Oto bowiem, gdy na dwór królewski dotarła wiadomość o sukcesie wyprawy Drake'a i o tym że pod pokładem znajdują się ogromne ilości złota, srebra, drogich kamieni oraz biżuterii, Elżbieta postanowiła osobiście odwiedzić kapitana na jego statku. Niestety, w tamtych czasach wizyta kobiety na okręcie była praktycznie niemożliwa, gdyż istniało przekonanie że... przynosi pecha (jak czarny kot który przebiegnie drogę 😊). Na okręt mogła być zabrana tylko prostytutka, i to przed wypłynięciem okrętu w morze. Dlatego też gdy z oddali jeden z marynarzy ujrzał zbliżającą się do "Złotej Łani" kobietę, wziął ją za prostytutkę i krzyknął w stronę towarzyszy: "Hej! Jakaś kurwa tu idzie!" (😂). Jakież musiało być zdziwienie załogi, gdy okazało się że to królowa we własnej osobie, przyszła podziękować załodze i pasować Francisa Drake'a na rycerza. Od tej pory mógł on dumą nosić szlachecki tytuł.
Głównymi żeglarzami Korony angielskiej w owym czasie byli właśnie Gilbert, Hawkins, Drake i Frobisher (który podjął się odkrycia północno-zachodniego przejścia na Pacyfik), do nich dołączali potem kolejni angielscy podróżnicy i odkrywcy (choć Francuzi i Niemcy często pisywali że tak naprawdę to Anglicy nigdy i niczego nie odkryli i zawsze pozostawali tylko korsarzami, czyli drobnymi rabusiami. Np. niejaki Anton Ziska pisał w 1940 r. w swej "Englands Bündnisse" ("Sojuszach Anglii"): "Z całego swego wielkiego państwa Anglicy nie odkryli właściwie niczego. Portugalczycy zamknęli przed nimi Afrykę, Indie Wschodnie, Chiny, Hiszpania - resztę (...) Anglia nie może się wykazać niczym, jak tylko piratami i rabusiami morskimi (...) angielska żegluga była wówczas tak nic nieznacząca, że Hiszpania nie zadała sobie nawet trudu, aby wydać wyspie wojnę (...) Dopiero wówczas, gdy Anglia otwarcie podjęła wrogie kroki, gdy zaczęła popierać walczących przeciw Madrytowi powstańców niderlandzkich i gdy Drake podjął swój atak na Kadyks (1587 r.), w czasie którego zatopił 18, a pojmał 6 okrętów - Filip II postanowił wysłać Armadę". Tak pisali Niemcy w czasie II Wojny Światowej, a jak rzeczywiście było? Anglia bez wątpienia weszła do kolonialnego wyścigu stosunkowo najpóźniej, ale mimo wszystko zdołała jeszcze odkryć i skolonizować nowe ziemie kontynentu amerykańskiego i (przy ogromnym wsparciu późniejszych kolonistów z katolickich krajów - takich jak Polacy, Irlandczycy czy Włosi - zbudowała swoją dzisiejsza potęgę ekonomiczną, która przez współczesne pokolenie wychowane już na marksistowskich uniwersytetach i nie znające etosu pracy na której zbudowano potęgę Ameryki - wkrótce zmieni się w kraj biedy i przemocy, co w konsekwencji spowoduje jej rozpad. Co prawda Donald Trump próbuje dziś odbudować ten zapomniany etos dawnej Ameryki - ale czy mu się to uda?). Przejdźmy zatem teraz do pierwszych angielskich prób założenia stałej bazy na atlantyckim wybrzeżu przyszłych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.