WYŚWIETLENIA

16 września 2025

POSELSTWO POLSKIE - PAWŁA DZIAŁYŃSKIEGO, NA DWÓR KRÓLOWEJ ANGLII - ELŻBIETY I

ROKU PAŃSKIEGO 1597





Teraz pragnę zaprezentować mało znane  wydarzenie, jakim było polskie poselstwo Pawła Działyńskiego, wysłane do Londynu, na dwór królowej Elżbiety I Tudor przez władcę Rzeczpospolitej Obojga Narodów - Zygmunta III z dynastii Wazów. Dziś już co prawda tamto poselstwo zostało prawie zupełnie zapomniane, ale w tamtych czasach wywołało ogromny skandal dyplomatyczny, który mógł się zakończyć... wybuchem wojny pomiędzy Królestwem Anglii a Rzeczpospolitą Polską. Jest to jedno z tych wydarzeń w historii, które (według mnie) zasługuje na przypomnienie i ponowne opowiedzenie.



12 grudnia 1586 r. na zamku w Grodnie (który sam sześć lat wcześniej ufundował) zmarł (w wieku 53 lat) król Rzeczpospolitej Obojga Narodów - Stefan I Batory. Śmierć monarchy spowodowała, iż władzę w państwie na krótki okres przejęła małżonka Batorego, królowa Anna Jagiellonka (63-letnia, ostatnia przedstawicielka sławetnej dynastii Jagiellonów, córka króla Zygmunta I Jagiellończyka i królowej Bony Sforzy). W rządzeniu dopomagał jej kanclerz wielki koronny (a prywatnie przyjaciel i prawa ręka Batorego) - Jan Zamojski. Zjazd szlachty na Sejm konwokacyjny (ustalający czas i miejsce elekcji następnego władcy, oraz zapisujący samych kandydatów i określający pacta conventa), został wyznaczony na 2 lutego roku następnego (ze względu na okres świąteczny i srogą zimę). Gdy Sejm już się zebrał, zarysowały się na nim trzy główne frakcje. Pierwszą była frakcja Anny Jagiellonki i Jana Zamojskiego, wspierających kandydaturę królewicza szwedzkiego (a prywatnie siostrzeńca Anny), 21-letniego Zygmunta Wazy (syna króla Szwecji - Jana III Wazy i Katarzyny Jagiellonki). Drugą frakcją byli zwolennicy Ernesta i Maksymiliana Habsburgów (synów cesarza rzymsko-niemieckiego Maksymiliana II). Tę kandydaturę najmocniej wspierał ród Zborowskich. Trzecią frakcję (najsłabszą), stanowili posłowie z Litwy, którzy wsparli kandydaturę syna cara Rosji - Iwana IV Groźnego - Fiodora Iwanowicza.

Wydarzenia które miały miejsce wówczas w Rzeczpospolitej, odbiły się głośnym echem w całej Europie, szczególnie duże zainteresowanie znalazły jednak na dworze angielskim. 27 stycznia 1587 r. w swym liście do sir Francisa Welsinghama (kanclerza i prawej ręki królowej Elżbiety I), tak oto pisał z Frankfurtu angielski dyplomata - Horatio Palavicino: "Polska magnateria jest bardzo skłonna do wyboru syna króla Szwecji, zarówno dlatego, że jest synem córki królowej Bony, jak i z tego względu, że jest sąsiadem i wrogiem Moskwy". Dalej w swym liście Palavicino tłumaczył, że duże szanse mieliby również i książęta siedmiogrodzcy z rodu Batorych, gdyby nie fakt, iż ich kandydaturę wspiera Turcja Osmańska. Zaś w drugim liście do Welsinghama z 5 marca (na cztery dni przed zakończeniem zjazdu Sejmu konwokacyjnego) Palavicino stwierdzał, że przygotowania do elekcji w Polsce przebiegają bardzo spokojnie. 30 czerwca 1587 r. zwołany został Sejm elekcyjny, na którym zwolennicy Anny Jagiellonki wybrali na króla królewicza Zygmunta (19 sierpnia), a prymas Polski - Stanisław Karnkowski potwierdził ich wybór. Na wieść o tym, familia Zborowskich ogłosiła królem arcyksięcia Maksymiliana Habsburga (22 sierpnia), który rozpoczął przygotowania do zbrojnego wkroczenia do Krakowa, na czele niemieckich lancknechtów.

Arcyksiążę miał przy tym pełne wsparcie swego cesarskiego brata - Rudolfa II, który zorganizował zaciągi wojskowe w Czechach, na Śląsku i Łużycach. Swą pomoc (200 tys. koron) przysłał również król Hiszpanii Filip II Habsburg. Rudolf zamierzał także wysłać do Polski landgrafa Jerzego Ludwika Leuchtenberga, oraz polskiego biskupa ołomunieckiego (poddanego cesarza) Stanisława Pawłowskiego, by za ich pomocą przekonać polski Sejm do kandydatury Maksymiliana. Do Londynu pierwsza wiadomość o wyborze nowego polskiego monarchy napłynęła 5 września 1587 r. i była to wiadomość o wyborze na króla Maksymiliana Habsburga. List tej treści przesłał na londyński dwór angielski ambasador w Wenecji - Wroth, który opisał to tymi oto słowy: "Nadeszła pewna wiadomość, że Maksymilian (...) wybrany został królem Polski. Jeśli jest to prawdą, to muszę stwierdzić, że Polacy są pozbawieni wszelkiej roztropności i przywiązania do swego kraju, jako że przez tę elekcję nie tylko nie przysparzają korzyści swemu królestwu, ale sami wystawiają siebie na największe niebezpieczeństwo całkowitej ruiny". Rzeczywiście, dwór angielski z ogromnym smutkiem przyjął wiadomość o wyborze na króla Maksymiliana Habsburga, zważywszy że w tym samym czasie Anglia była w stanie wojny z Habsburską Hiszpanią, dlatego dyplomacja Elżbiety I dążyła gdzie tylko mogła, do osłabienia wpływów austro-niemiecko-hiszpańsko-cesarskiej familii.




Maksymilian pierwszy też zaprzysiągł pacta conventa (była to umowa zobowiązująca każdego nowego władcę do pewnych zadań, jakie miał do wykonania podczas swego panowania, np. budowa floty, rozbudowa i wzmocnienie armii, odrestaurowanie Akademii Krakowskiej itd.). Uczynił to 27 września (Zygmunt Waza zaprzysiągł pacta conventa - 7 października). I dopiero wówczas - 12 listopada nadeszła do Londynu pierwsza wiadomość o wyborze na króla Rzeczpospolitej - królewicza Zygmunta Wazy. Anglików (a szczególnie samą Elżbietę I) żywo interesowały działania wojenne, jakie prowadzili ze sobą obaj kandydaci do polskiej korony. I tak gdy Maksymilian, na czele niemieckich wojsk najemnych (i wojsk prywatnych rodu Zborowskich) obległ Kraków (14 października), do Londynu 28 listopada przyszła fałszywa wiadomość o zdobyciu przez niego Krakowa i wkroczeniu do stolicy Polski wśród dużych owacji ludności. W rzeczywistości Kraków nie został zajęty. Bronił się wytrwale przez półtora miesiąca, a tamtejszymi obrońcami dowodził osobiście Jan Zamojski, który umocnił szańce i wreszcie zmusił Maksymiliana do odwrotu spod miasta (30 listopada). Maksymilian wciąż jednak przebywał w bliskiej odległości od stolicy, a to powodowało napływ sprzecznych informacji o zwycięstwie jednej lub drugiej strony na dworach całej Europy.

I tak 1 grudnia, w swej korespondencji do Welsinghama, pisał z Wrocławia niejaki Stephen Powle, który notabene (dzięki przyjaźni z braćmi Adamem i Piotrem Gorajskimi) żywo interesował się Polską i sprawami Jej mieszkańców. W swych listach z 1, 8 i 26 grudnia pisał o postępach armii Maksymiliana, oraz o tym, jak to arcyksiążę, pragnąc się przypodobać Polakom, ubierał się według polskiej mody, oraz jak to 150 możnych polskich opuściło obóz Zamojskiego i przeszło pod rozkazy Maksymiliana. Ale już list z 9 stycznia 1588 r., wysłany z Pragi, mówi o wycofaniu się arcyksięcia na Śląsk, oraz o wkroczeniu do Krakowa królewicza Zygmunta i jego koronacji na króla Polski. Rzeczywiście - koronacja Zygmunta Wazy miała miejsce w katedrze wawelskiej - 27 grudnia 1587 r. Po tym akcie Zamojski, na czele (gównie husarii) ruszył w pościg za Maksymilianem na Śląsk. Dopadł go pod wsią Byczyna dnia 24 stycznia 1588 r. i doszczętnie rozgromił. Maksymilian został wzięty do niewoli i uwięziony w dobrach Zamojskiego w Krasnymstawie. Dokładnie o tym poinformował Londyn właśnie Stephen Powle w swej relacji z 2 lutego. Zresztą o zwycięstwie wojsk polskich w bitwie pod Byczyną donosili również dworowi londyńskiemu - Henry Killigrew (w liście z 16 lutego) i Thomas Lovell (w relacji z 18 lutego).

Angielska relacja dość szczegółowo omawiała stosunek Jana Zamojskiego do wziętego w niewolę Maksymiliana, który Anglicy opisywali jako niezwykle uprzejmy. Rzeczywiście, gdy Maksymilian zachorował, Jan Zamojski ofiarował mu gościnę we własnym domu, a nawet poprosił go by został ojcem chrzestnym jego dziecka. Zdziwienie Anglików (i nie tylko ich) takim traktowaniem pokonanego nieprzyjaciela, wynikało z niezrozumienia polskiej tradycji politycznej i militarnej, która określana była poprzez słowa Ewangelii: "Miłujcie nieprzyjacioły wasze" i tak też była realizowana, aż stała się częścią realnej polskiej praktyki w odniesieniu do pokonanych wrogów. Tak też się stało, gdy na Sejmie pacyfikacyjnym (obradującym w dniach 6 marca - 23 kwietnia 1589 r.) szlachta uchwaliła przebaczenie win dla polskich stronników Maksymiliana (a przecież popierali oni przeciwnika zwycięskiego monarchy, w każdym innym europejskim kraju była to jawna zdrada i groził za nią katowski topór). Teraz, gdy kandydatura Maksymiliana przepadła (choć on sam zrzekł się praw do polskiej korony, dopiero w 1598 r.), a na tronie Rzeczpospolitej zasiadł młody szwedzki monarcha, spokrewniony poprzez matkę z Jagiellonami, Anglicy postanowili wykorzystać ten fakt i próbować stworzyć z Polską antyhabsburską koalicję (w 1588 r. król Hiszpanii Filip II dokonał próby nieudanego desantu morskiego na Anglię, znanego w historii pod nazwą: Klęski Wielkiej Armady).




Tak więc w lecie 1590 r. Edward Barton - ambasador angielski w Konstantynopolu, wysłał do Krakowa swego sekretarza - Thomasa Wilcoxa, który miał za zadanie poinformować polskiego monarchę, dwór krakowski i szlachtę sejmikową o tym, jak wiele uczynił Barton, by odwrócić Turcję od planów ataku na Polskę. Z końcem lipca tego roku osobiście za to dziękował listownie Elżbiecie I - kanclerz Jan Zamojski. Także król Zygmunt III napisał osobiście list do angielskiej monarchini (29 sierpnia), w którym także osobiście podziękował jej za oddalenie tureckiego najazdu. W odpowiedzi z 28 września, Elżbieta I stwierdzała, iż wiele katolickich państw opuściło Polskę w chwili próby - pozostała przy niej tylko anglikańska Anglia. Jednak kwestia wojny polsko-tureckiej, to była jedna strona wzajemnych relacji, gdzie panowała wzajemna zgoda; druga (krańcowo przeciwna) dotyczyła konfliktu angielsko-hiszpańskiego. W 1579 r. angielscy kupcy założyli Kompanię Wschodnią. Od tej pory dwór angielski starał się wytargować zatwierdzenie tejże Kompanii i otwarcie jej filii w Elblągu, przez kolejnych polskich monarchów - najpierw Stefana Batorego, teraz Zygmunta III. W styczniu 1595 r. właśnie w tym celu został wysłany do Polski angielski poseł - Christopher Parkins. Instrukcja jaką otrzymał od lorda Burghleya, zawierała długi wykład na temat konieczności wprowadzania i utrzymywania blokady morskiej (co preferowała Anglia, a przeciwko czemu twardo sprzeciwiała się właśnie Polska).

Według tej instrukcji lord Burghley radził Parkinsowi dążenie do uzyskania jak najszybszej audiencji u polskiego monarchy, by zapewnić "naszego dobrego brata" (jak pisała Elżbieta I o Zygmuncie III) o starej i silnej przyjaźni, łączącej obu monarchów i oba dwory. Misja Burghley'a nie była łatwa, gdyż Elżbieta I domagała się od niego pozytywnego załatwienia sprawy Kompanii Wschodniej, a jednocześnie do króla polskiego wpływały skargi gdańskich kupców, którym zostały zarekwirowane okręty ze zbożem, płynące do Hiszpanii (na mocy rozporządzenia z 18 maja 1589 r. Tajna Rada poleciła admirałom angielskim Johnowi Norrisowi i Francisowi Drake'owi, zatrzymywać wszystkie statki ze zbożem płynące do Hiszpanii i Portugalii - a tak się jednak składało, że ponad 90 % dostaw zboża do tych krajów, pochodziło właśnie z Polski i było transportowane przez port w Gdańsku). Lord Burghley polecił zatem Parkinsowi, by wyjaśnił królowi polskiemu, iż podczas wojny każda ze stron konfliktu może i powinna szukać wszelkich środków, służących obronie własnego terytorium, a to oznacza również prawo do prewencyjnego ataku, choćby w postaci blokady morskiej. Burghley nakazał też by Parkins zwrócił Polakom uwagę, iż podczas wojny północnej (w latach 1563-1570) angielscy kupcy również ponieśli ogromne straty na skutek zastosowanej wówczas przez Rzeczpospolitą bałtyckiej blokady portów moskiewskich. Parkins przekazał wszystko, co nakazano mu w instrukcji, jednocześnie wyraził również nadzieję, że Polacy zrozumieją angielski punkt widzenia i zaprzestaną dostarczać broni i żywności wrogom Anglii.




Król miał odpowiedzieć, że Rzeczpospolita nie może tolerować utrzymywania angielskiej blokady morskiej, gdyż dochody całej szlachty pochodzą z eksportu zboża. Parkins wówczas stwierdził, iż Anglia nie utrudnia Polsce wywozu zboża, pragnie jedynie nie dopuścić do zaopatrywania w żywność swego największego wroga - Hiszpanii. Wówczas głos zabrał kanclerz Zamojski, który stwierdził że w świetle prawa narodów nie wolno gwałcić zasady wolności mórz, ponieważ zagadnienie wywozu zboża dotyczy gospodarki a nie wojny. Parkins wówczas dość dobitnie wyłożył zasady prowadzenia wojny, które obowiązują niezmiennie po dziś dzień. Stwierdził bowiem: "Różnica między stanem wojny i pokoju polega na tym, że rzeczy zgodne z prawem w okresie pokoju, przestają być legalne w czasie wojny". Stwierdził również że Polacy sami postąpili w dokładnie taki sposób, gdy zbrojnie wkroczyli na Śląsk i wzięli w niewolę arcyksięcia Maksymiliana na obcym terytorium, poza granicami własnego państwa. Nie uzyskano kompromisu - ani Anglia nie otrzymała prawa do założenia placówki Kompanii Wschodniej w Elblągu, ani też Rzeczpospolita nie wymogła na Anglii zwrotu towarów, statków lub pieniędzy za skonfiskowane okręty. Sytuacja wzajemnego napięcia, która zaczęła wzrastać w Krakowie, znalazła swoje ujście dwa lata później, podczas głośnego (w całej Europie) poselstwa polskiego Pawła Działyńskiego na dwór Elżbiety I.

Działyński (syn kasztelana dobrzyńskiego, wywodzący się ze znanego rodu polskiego z Pomorza - czyli ówczesnych Prus Królewskich) przybył do Anglii dnia 2 lipca 1597 r. Wcześniej pełnił on funkcję ambasadora Rzeczpospolitej w Hadze, gdzie popełnił szereg dyplomatycznych gaf, jak choćby wzywając Holendrów (którzy prowadzili wojnę o niepodległość swego kraju z Koroną Hiszpańską od prawie 30 lat - 1568) do podporządkowania się hiszpańskiemu monarsze. Dodatkowo wprawił Holendrów w przerażenie, gdyż zagroził, iż w przeciwnym razie Polska wstrzyma dostawy zboża do tego kraju (był to oczywisty blef, ale blef bardzo realny, o czym świadczy zachowanie Holendrów, którzy zwołali radę i planowali wysłać poselstwo do Warszawy - wówczas od 1596 r. nieoficjalnie nowej stolicy Korony Polskiej, choć oficjalnie nastąpi to dopiero w 1611 r., a tak naprawdę to do końca istnienia Rzeczpospolitej stolicą nadal pozostanie Kraków), prosząc o nie wstrzymywanie dostaw. Król, świadomy afery jaka się wytworzyła, nakazał Działyńskiemu opuścić Hagę i udać się z misją dyplomatyczną do Londynu. Tam Działyński popisał się jeszcze większą dyplomatyczną "elokwencją", która omal nie doprowadził do wybuchu wojny między Anglią a Polską.


ELŻBIETA I TUDOR



Królowa Elżbieta I bardzo dużo sobie obiecywała po tej wizycie, poleciła więc by polski poseł został przyjęty w sposób szczególny. Nakazała też wyszukać w Londynie odpowiednią siedzibę dla posła, czym osobiście zajął się Lord Mayor Londynu, który przeglądał wszelkie londyńskie pałace. Królowa z niecierpliwością oczekiwała posła, zważywszy że opinia jaką wystawił jej o Działyńskim - William Cecil, który wcześniej już spotkał się z Polakiem, była bardzo zachęcająca. Cecil tak oto zaprezentował Elżbiecie osobę Pawła Działyńskiego: "Jest to szlachcic o wspaniałej postawie, dowcipie, elokwencji, znajomości języków i pełen uroku osobistego". Taka opinia spowodowała, iż nie tylko sama Elżbieta, lecz cały angielski dwór zaczęli przywiązywać bardzo dużą wagę do tej wizyty. Sądzono bowiem że celem misji dyplomatycznej Działyńskiego jest próba mediacji w konflikcie angielsko-hiszpańskim, lub nawet zawarcie układu polsko-angielskiego.

Działyński nie od razu po swym przybyciu do Londynu spotkał się z królową. Mimo wszystko musiał czekać ponad miesiąc, nim udzielono mu publicznej audiencji. Stało się to dnia 4 sierpnia 1597 r. Elżbieta podjęła posła w swym letnim pałacu w Greenwich (wówczas pod Londynem, dziś jedna z jego dzielnic). Działyński przypłynął do Greenwich okrętem. W podróży po Tamizie towarzyszyło mu dwóch angielskich szlachciców (królowa chciała by nie czuł się osamotniony w swej podróży). Ubrany był w strój polski - kontusz, przyozdobiony klejnotami. Do Greenwich zjechała się cała ówczesna angielska śmietanka arystokratyczna, o czym wspominał w swym liście do Roberta Devereux, hrabiego Essex - William Cecil. Po przybiciu do brzegu, Działyński i dwaj angielscy lordowie (idąc po jego bokach), odprowadzili go w stronę pałacu królewskiego. Za nimi podążył cały orszak, z jakim przybył do Anglii Działyński. Korytarz wiodący do głównej sali, w której oczekiwała monarchini, był odpowiednio oświetlony większą ilością świec. Po jego obu stronach ustawili się dworzanie Elżbiety I - po jednej stronie sami mężczyźni, po drugiej kobiety - wszyscy we wspaniałych strojach. Gdy tylko Działyński (i jego orszak) przekroczyli próg sali, w której przebywała królowa, nagle rozbrzmiał dźwięk cytr i innych instrumentów muzycznych, tworząc symfonię powitalną.

Po kurtuazyjnych gestach powitalnych, pierwszy głos zabrał Działyński. Mówił po łacinie, lecz tonem wyniosłym i podwyższonym głosem. Tak oto rozpoczął on swą wypowiedź: "Pan mój miłościwy (...) poddanym Waszej Królewskiej Mości (...) tej samej prawie swobody handlowania w swych państwach udzielił, z których korzystają jego właśni poddani, a Wasza Królewska Mość nie tylko zdaje się nie nadawać nowych przywilejów jego poddanym, lecz również te, które im od przodków Waszej Królewskiej Mości zostały nadane i zatwierdzone, odbiera, bądź pozbawiając ich majątku, bądź zakazując handlu w swym państwie (...), gdy uprzednio zostali pozbawieni niemal całkowicie możliwości handlu w Anglii, później doznali jeszcze przeszkód i utrudnień w żegludze morskiej, która z prawa natury powinna być wolna wszystkim, najbardziej jednak w drodze do Hiszpanii (...), wydano edykty, którymi wszelka żegluga do Hiszpanii została im zakazana, bądź że - gdy pomni swego i publicznego prawa korzystali z niego - statki ich przez ludzi Waszej Królewskiej Mości zostały w sposób nieprzyjacielski opanowane i odprowadzone do portów, towary zabrane na rzecz skarbu oraz cały szereg innych ciężkich szkód i krzywd ich spotykał (...) Sprawy te (...) dotyczą nie tylko kupców, na których [król Polski], rzecz jasna, słusznie winien mieć wzgląd, jako na swych poddanych, lecz także niemal całej szlachty państw i krajów jego, której prawie cały dochód i majątek mieści się w tych towarach, rodzących się w jej domach (...) panu memu miłościwemu nie mogła być obca myśl powstrzymania tych szkód swych poddanych i oddania wet za wet, a mimo to już kilkakrotnie najpierw pisemnie Waszej Królewskiej Mości o krzywdach ich donosił i aż do tej chwili jak najcierpliwiej całą sprawę znosi".

Dalej Działyński domagał się od Elżbiety I - zwrócenia kupcom gdańskim ich okrętów, wraz ze skonfiskowanymi towarami; cofnięcia sankcji handlu z Hiszpanią oraz wypłacenia odszkodowania za bezprawne przetrzymywanie okrętów w angielskich portach. Na zakończenie Paweł Działyński stwierdził: "Bowiem tak jak wszystkie morza, tak samo i żegluga jest przedmiotem prawa publicznego. Nie ten czyni krzywdę drugiemu, kto korzysta ze swego prawa, lecz ten, kto mu przeszkadza w korzystaniu z jego własnego prawa (...) liczne i słuszne związki łączą Jego Królewską Mość, pana mego miłościwego, z najjaśniejszym królem Hiszpanów, gdy bowiem między najjaśniejszymi domami austriackim i jagiellońskim istniało dawne pokrewieństwo, teraz Jego Królewska Mość wziąwszy żonę z najjaśniejszego domu austriackiego poprzednie więzy nie tylko odnowił, lecz także wzmocnił".


ZYGMUNT III WAZA



Obecni na sali z coraz większym niepokojem spoglądali na twarz Elżbiety I, która nie przyzwyczajona do pouczeń i ponagleń, a raczej nawykła do pochlebstw i kurtuazyjnych oracji poselskich, z coraz większym wzburzeniem przysłuchiwała się mowie polskiego posła. Szczególnie nerwowo reagowała (choć cały czas starała się ukryć swe emocje), na wzmianki o odwecie i groźbach. Gdy Paweł Działyński zakończył swą orację, głos wreszcie zabrała Elżbieta, która równie podniesionym głosem i władczym tonem stwierdziła: "O, jakże zawiodłam się! Oczekiwałam poselstwa, a ty przywiozłeś mi skargę. Na podstawie listów uwierzytelniających uważałam cię za posła, a znalazłam w tobie herolda. Nigdy w całym swym życiu nie słyszałam podobnej mowy. Podziwiam zaiste, podziwiam taką i w publicznym miejscu niezwykłą zuchwałość. Nie mogę uwierzyć, by twój król polecił ci, byś takie słowa wygłosił. Jeśli zaś coś takiego nakazał ci w instrukcji, w co jednak bardzo wątpię, to sądzę, iż należy przypisać temu, że król, jako młodzieniec, i nie tyle na mocy prawa pochodzenia, jak prawa wyboru, i to świeżo wyniesiony na tron, nie potrafi tak dobrze prowadzić sprawy z innymi władcami, jak albo jego przodkowie z nami to czynili, albo jak może uczynią inni, którzy w przyszłości jego miejsce będą piastować. Co się tyczy ciebie, zdaje mi się, że przeczytałeś wiele książek, lecz właśnie nie pojąłeś ich sensu i w ogóle nie rozumiesz, co godzi się między władcami. Bowiem skoro tak usilnie przypominasz prawo natury i narodów, to wiedz, że na tym ono polega, że gdy między władcami ma miejsce wojna, może jeden drugiemu przejmować skądkolwiek dostarczane środki służące wojnie i zapobiegać, by nie zostały na jego niekorzyść obrócone, i to jest - powtarzam - prawo natury i narodów. Ponieważ zaś wspominasz nowe więzy pokrewieństwa z domem austriackim, które chciałbyś już tak silnymi widzieć, niech nie uchodzi twej uwadze, iż w tym domu nie zabrakło takich, którzy twemu królowi chcieli odebrać Królestwo Polskie".

Na tym zakończyło się spotkanie i wizyta Działyńskiego w Anglii, ale reperkusje polityczne owego wystąpienia (zarówno samego posła jak i monarchini), były żywo komentowane w całym Londynie. Robert Beale pisał (następnego dnia po wizycie Działyńskiego w Greenwich) do Roberta Cecila o obraźliwym zachowaniu polskiego posła w odniesieniu do monarchini. Ale nie tylko mowa polskiego posła została uznana za obraźliwą, również odpowiedź Elżbiety poczytywano za co najmniej - mocno nie taktowną. Obawiano się, że sposób w jaki Elżbieta I potraktowała polskiego posła, może doprowadzić do wybuchu wojny polsko-angielskiej i wsparciu Rzeczpospolitej dla cesarza i króla Hiszpanii w dalszych próbach podbicia Anglii. Obawiano się również zawarcia sojuszu Polski ze Szkocją i próbach okrążenia Anglii z trzech stron. Dlatego też lordowie angielscy na drugi dzień wyprawili na cześć Działyńskiego przyjęcie pożegnalne, mające załagodzić ostre słowa monarchini, zaś jeszcze 21 września William Carr pisał o wielkim strachu, jaki zapanował w Anglii po wizycie polskiego posła i możliwości wybuchu wojny pomiędzy oboma królestwami. Kolejne tego typu informacje (o udziale Polski w koalicji anty-angielskiej) spowodowały jednak ugięcie się Anglików i podjęcie rozmów z Polską na sporne tematy.

W tym celu został wysłany do Warszawy (w czerwcu 1598 r.) nowy angielski ambasador - George Carew. Miał on za zadanie przekonać króla, magnaterię i szlachtę o nie udzielaniu wsparcia Habsburgom w ich anty-angielskiej polityce, a w przypadku gdyby to zawiodło i Polacy wykazywali silny opór, miał wrócić do spraw zwrócenia kupcom gdańskim skonfiskowanych wcześniej statków wraz z całym towarem. Sprawy tej wówczas nie załatwiono, ale po długich negocjacjach uzgodniono kompromis - okręty zostaną oddane, jeśli tylko Polska (na czas wojny angielsko-hiszpańskiej) nie będzie wwozić do Hiszpanii broni ani żywności (zgodzono się jednak na nie konfiskowanie polskich okrętów, płynących do Hiszpanii, jeśli przewoziły inne niż wyżej wymienione towary). Dodatkowo należy zaznaczyć, że w tym okresie (koniec XVI wieku, Polacy jako pierwsi w Europie podjęli się zagadnienia "wolności mórz", które zostało potem oficjalnie spisane i przyjęte w Traktacie Wersalskim z 1919 r.).



 Obraz "Ambasadorowie" Hansa Holbeina Młodszego, wykonany w 1533 r. z okazji koronacji Anny Boleyn na królową Anglii - matki Elżbiety I (notabene był to również rok narodzin samej Elżbiety)

Po prawej stronie stoi Georges de Selve - biskup Lavaur i ambasador króla Francji Franciszka I przy dworze cesarskim w Wiedniu. 

Po lewej stronie stoi Jean de Dinteville - francuski ambasador przy dworze Henryka VIII

 

PRAWDZIWA HISTORIA UPROWADZONEJ DO SERAJU!

KOBIETA w HAREMIE





W tym temacie zaprezentuję prawdziwą relację kobiety, która została porwana przez piratów i sprzedana do haremu sułtana Maroka Abdullaha bin Ismaila as-Samina z dynastii Alawitów. Porwano ją gdy miała 27 lat, a w sułtańskim haremie spędziła 12 lat, aż do chwili gdy została odkupiona (wraz z innymi chrześcijańskimi niewolnikami) przez jej ojczyznę - Holandię. Po powrocie do domu spisała przygody, jakich doświadczyła w Maroku. Jej relacja jest tym niezwykła, iż jako jedyna w historii została spisana przez kobietę. Dziewczyna o której pragnę opowiedzieć na imię miała - Maria. 


Maria Meetelen (a raczej ter Meetelen), urodziła się 20 czerwca 1704 r. w Amsterdamie. Jej rodzicami byli Caspar ter Meetelen - piekarz i Lukrecja van der Heijden. Caspar był rodowitym Niemcem z Warendorfu, który porzucił, przenosząc się do Amsterdamu. Zarówno ojciec jak i matka byli katolikami - czyli należeli do zdecydowanej mniejszości w protestanckiej (kalwińskiej) Holandii. Lukrecja trzykrotnie rodziła dzieci (Maria była trzecim i ostatnim), lecz równie szybko zmarła (w 1717 r.). Wówczas Caspar ożenił się po raz drugi, a nowa macocha traktowała młodą Marię jak swoją służącą. Zdarzało się również że biła ją za najmniejsze przewinienia i publicznie upokarzała. Nic dziwnego że 13-latka częściej lubiła przebywać poza domem, bawiąc się z innymi dziećmi na ulicy. Ponieważ macocha ograniczała jej za karę posiłki i nazywała "leniwą", młoda Maria często musiała (z miejscowymi łobuziakami) kraść jedzenie z ulicznych straganów.

Gdy skończyła 21 lat, postanowiła uciec z domu i wyjechać do Francji lub Hiszpanii (często słuchała o tych krajach od podróżników, kupców lub żołnierzy, którzy przybywali do miejskich, amsterdamskich karczem). Tak też uczyniła, prosząc pewnego kupca by zabrał ją ze sobą. Wraz z nim przemierzyła całą Francję, razem też udali się do Hiszpanii. Tu w mieście Vitoria, dziewczyna postanowiła rozstać się z kupcem i... wstąpić w szeregi lokalnego pułku dragonów. Był tylko jeden szkopuł - była kobietą. Chciała jednak przeżyć przygody jakie słyszała z ust żołnierzy, przybywających do Amsterdamu, dlatego też postanowiła przerobić się na mężczyznę. Szybko zdobyła właściwe odzienie (przy jej złodziejskim doświadczeniu zapewne nie było to wcale trudne) i odtąd nosiła męskie portki, kurtkę (lub kapotę) oraz kapelusz (ścięła włosy) i... została przyjęta. Jednak jej żołnierska kariera nie trwała długo i skończyła się po kilku miesiącach (i tak długo wytrzymała), gdy została odkryta. Musiała ratować się ucieczką, by... uniknąć gwałtu. Tak więc z początkiem 1727 r. dotarła się do Madrytu. Tu ponownie wykorzystała swój spryt, mianowicie ukradła habit z pobliskiego zakonu, przebrała się w niego i przekonała żonę pewnego podoficera, który wracał do Madrytu, by zabrali ją ze sobą. Tak też się stało.




Po przybyciu do Madrytu zawarła znajomość z niejakim Claesem van der Meer, który również przybył do stolicy Hiszpanii. Claes był Holendrem (tak jak ona), kupcem i żeglarzem, a przy tym dość majętnym mężczyzną. Takiego właśnie potrzebowała Maria, by zapewnić sobie w miarę godziwe życie. Nie przeszkadzało jej nawet to - że Claes van der Meer był na tyle sędziwy, iż... mógłby być jej dziadkiem. Pobrali się w październiku 1728 r. i przenieśli do Kadyksu, gdzie Claes prowadził interesy. W Kadyksie mieszkali razem przez trzy kolejne lata, lecz w lipcu 1731 r., Claes postanowił zamknąć swój interes i wrócić do rodzinnego Alkmaaru w Holandii - Maria oczywiście podążała za nim. Tak też się stało, van der Meer załadował cały dobytek na swój okręt i wyruszył w kierunku Holandii. Prócz Marii i Claesa na pokładzie znajdowało się jeszcze dwóch pasażerów (nie wiadomo kim byli) i siedmiu członków załogi. Podróż mijała im dość swobodnie i szybko, lecz do chwili nim nie minęli Cieśniny Gibraltarskiej, mogli się spodziewać ataku lokalnych berberyjskich piratów, grasujących na tych wodach. Gdy zaś bez przeszkód minęli już Cieśninę postanowili trzymać się dalej brzegów Portugalii, Hiszpanii i Francji, by w razie czego spróbować uciec do któregoś z nadbrzeżnych portów.

Był wietrzny dzień 31 lipca 1731 r. gdy Maria (jak czyniła to od chwili wypłynięcia) spoglądała aż po horyzont, wypatrując brzegów rodzinnej Holandii. Nagle jej oczom ukazał się okręt, płynący wprost ku nim. Gdy okręt się zbliżył - załoga wpadła w panikę, okazało się że są to piraci. Nie było szans ani na ucieczkę (statek van der Meera był zbyt wolny, a do tego obładowany kosztownościami), ani na próbę obrony - cała załoga (włącznie z kobietami) liczyła 11 osób, zaś piratów było (jak potem opisała to Maria) stu pięćdziesięciu, a ich okręt zaopatrzony był w dwadzieścia armat. Cała załoga dostała się więc bez walki w ręce berberyjskich korsarzy. Statek został odeskortowany do Tangeru, a potem cała załoga (pod kontrolą piratów) ruszyła w podróż do ówczesnej stolicy Sułtanatu Maroka - Meknes. Od początku było wiadome co piraci zamierzają zrobić z jeńcami - wszyscy mieli stać się własnością sułtana Abdullaha bin Ismaila as-Samina. Piratom zależało bowiem na godziwym zarobku, a najlepiej i najwięcej płacił właśnie sułtan (szczególnie za białe, chrześcijańskie kobiety). Claes nie wytrzymał jednak trudów podroży i warunków w jakich został umieszczony - wiek i choroby jakie mu doskwierały, spowodowały iż zmarł już w sześć tygodni po przybyciu do Meknes.

Maria została sama. Czekały ją dwie alternatywy - pierwsza niezbyt dla niej przyjemna to zostanie konkubiną sułtana i spędzenie reszty życia zamknięta w haremie władcy. Drugim wyjściem była próba ucieczki, ale nie było to wcale proste. Przede wszystkim dlatego, że gdyby nawet zbiegła ze swego więzienia (co prawda młode, białe kobiety o "świeżej skórze" - jak to wówczas określano, nie były związane ani przykute, gdyż obawiano się uszkodzić ich ciało, co natychmiast obniżyłoby ich cenę. Trzymane więc były razem w jednym dużym lochu) nie uciekłaby daleko, gdyż Meknes otaczała dokoła pustynia. Szybko więc padłaby ze zmęczenia i pragnienia. Było jeszcze trzecie wyjście z którego postanowiła skorzystać Maria - to wyjście to... czym prędzej znaleźć sobie nowego męża. Wybrała nawet odpowiedniego kandydata - był nim Piotr Janszoon - też Holender (pochodził z miasteczka Mademblik). Piotr również był niewolnikiem już od 12 lat (od chwili gdy jako młody wioślarz dostał się do pirackiej niewoli i został sprzedany jako własność sułtana w 1719 r.). Teraz Piotr był przywódcą wszystkich holenderskich niewolników, którzy byli własnością Abdullaha as-Samina - łącznie ok. 50 osób.




Tak więc Maria już nazajutrz po śmierci Claesa, zaproponowała Piotrowi ożenek. Dlaczego wybrała akurat Piotra? Dlatego że chciała być wolna, a rodzina Piotra przez te wszystkie lata zbierała pieniądze na jego uwolnienie. Sądziła że jako jego żona, również zostanie wykupiona. Piotr początkowo był przeciwny małżeństwu, ale szybko dał się przekonać (jakich Maria użyła ku temu sposobów - o tym niestety nie pisze). Był wszakże jeden ważny problem natury religijnej. Maria była katoliczką a Piotr protestantem. Jednak i tutaj Maria wykazała się sprytem i przebiegłością - obiecała Piotrowi że gdy tylko się pobiorą i wrócą do Holandii - ona przejdzie na protestantyzm, tymczasem aby małżeństwo było ważne, musiał udzielić go jakiś kapłan. Tak się złożyło że do Meknes przybyła grupa ojców franciszkanów, którzy doglądali chrześcijańskich niewolników z zamiarem ich wykupienia. Maria uprosiła jednego z nich, by jej i Piotrowi dał ślub w obrządku katolickim (Piotra oczywiście przekonała obietnicą swej konwersji na protestantyzm zaraz po powrocie do Holandii). Już w tydzień po śmierci Claesa, Maria była żoną Piotra. Ale mimo dopełnienia wszelkich religijnych formalności, małżeństwo nie było ważne, gdyż zarówno ona jak i on byli niewolnikami. Niewolnicy zaś nie mogli pobierać się i płodzić dzieci bez zgody swego właściciela - w tym przypadku sułtana Abdullaha.

Oczywiście sułtan unieważnił związek (którego w jego oczach w ogóle nie było). Ożenek bez zgody pana (a szczególnie ożenek w obrządku chrześcijańskim) był w krajach muzułmańskich surowo karany, jednak sułtan postanowił obejrzeć sobie kobietę, nim skaże ją za karę na tortury. Maria już wiedziała (zresztą jak pisze, wszyscy dokoła jej to uświadamiali) że jej jedyną szansą jest spodobać się władcy, tak, by on "ją polubił". Gdy przestąpiła drzwi wiodące do haremu władcy, jej oczom ukazał się przedziwny widok, jak sama pisze: "W sali u stóp sułtana leżało na poduszkach i matach z pięćdziesiąt kobiet. Jedna piękniejsza od drugiej (...) Ubrane były jak boginie, nadzwyczaj oszałamiająco. Każda miała przy sobie jakiś instrument, na którym grała i śpiewała". Jak dalej opowiada, widać było również hierarchię wśród samych kobiet. Najbliżej sułtana siedziały na barwnych krzesłach cztery jego główne żony: "Lśniły złotem, srebrem i pięknymi perłami. Nosiły również niezwykle cenne złote korony, które dodatkowo ozdobione zostały szlachetnymi kamieniami. Miały również złote pierścienie na każdym z palców".




Następnie Maria spojrzała na samego sułtana, który leżał rozciągnięty pomiędzy swymi żonami. Głowę miał na kolanach jednej a stopy na kolanach drugiej. Dodatkowo dwie pozostałe żony, jedna z jednej, a druga z drugiej strony: "Pieściły go" - jak dodaje Maria. Sułtan, gdy ją ujrzał, kazał jej wziąć do ręki cytrę i zagrać coś dla niego u jego stóp. Muzyka zapewne mu się spodobała, gdyż od razu postanowił uczynić z Marii swą konkubinę, lecz nakazał jej jednocześnie, by czym prędzej przeszła na islam. Maria... odmówiła. Ani sułtan, ani nikt z jego otoczenia nie był przyzwyczajony do otwartego sprzeciwu, a tym bardziej wypowiedzianego z ust kobiety. Nim sam władca zdążył ochłonąć po owej kategorycznej odmowie wypełnienia jego woli, jedna z żon podeszła do Marii i wyprowadziła ją z sali. Jak pisze Maria: "Żona ta, zajmowała się wynajdywaniem, kupowaniem i przygotowywaniem młodych dziewic dla sułtana, gdyż ten żądał nowej dziewicy w każdy piątek". Następnie żona ta zwołała inne nowe dziewczęta, które niedawno stały się własnością sułtana i wszystkim zakomunikowała że jeśli któraś z nich odmówi konwersji na islam, jej skóra będzie nacinana i zrywana płatami po kawałku. I jeśli nadal któraś nie zgodzi się na zmianę wyznania - już okaleczone miejsca będą dodatkowo przypalane, tak, by pozostawić bolesne i hańbiące blizny.

Pięć obecnych wraz z nią kobiet zgodziło się na zmianę wyznania, lecz Maria... ponownie odmówiła. Wówczas: "Zaczęła (owa żona), mnie bić i pluć na mnie", w tym momencie Maria uciekła się do ostateczności i stwierdziła ze jest już w ciąży i prosiła by tamta, jako kobieta, ulitowała się nad nią i jej nienarodzonym dzieckiem. Sułtańska małżonka przestała ją bić, a nawet obiecała że wstawi się za nią u sułtana. To oczywiście był blef, Maria nie była w ciąży, jednak postanowiła spróbować czy w ten sposób uda jej się coś wywalczyć i przetrwać. Nie była już dziewicą, więc jej wartość w oczach sułtana spadła. Przez kolejnych kilka tygodni sułtan próbował ją przekonać do konwersji na islam - bez skutku. Wreszcie zgodził się na jej małżeństwo z Piotrem Janszoonem. Związek został więc uznany za ważny przez samego sułtana, a Piotr stał się jednym z ulubionych niewolników sułtana i został nawet mianowany przez niego - przywódcą wszystkich niewolników. Pozycja Piotra brała się również z tego, że jako dawny przemytnik, potrafił wszystko "załatwić". Szczególnie pożądliwym towarem był alkohol (którego oficjalnie muzułmanom zabraniała spożywać ich religia). On, jako niewolnik i chrześcijanin, mógł więc bez przeszkód załatwiać alkohol dla sułtana, a w zamian ten obdarował go pokaźną willą z ogrodem i niewielką służbą. Maria, jako żona Piotra - żyła odtąd bardzo wygodnie, a para doczekała się... ośmiorga dzieci.




Jednak nadal byli niewolnikami i ich dalszy los zależał od kaprysu władcy. O tym jak ulotne mogą być pomyślne chwile, przekonali się Piotr i Maria w 1734 r. W sierpniu tego roku sułtan Abdullah został zrzucony z tronu i uwięziony przez swego brata Alego. Szansą pary na przetrwanie było podporządkować się nowemu władcy (pomimo tego, że wszystko zawdzięczali Abdullahowi). Tak też uczynił Piotr, który obiecał zdobyć z okazji objęcia tronu przez nowego sułtana (oczywiście nieoficjalnie) jeszcze większej niż dotychczas ilości alkoholu. Udało mu się to, gdyż nowy władca nic nie zmienił w dotychczasowym życiu pary. Niezwykła pozycja jaką posiadali Piotr i Maria w Sułtanacie Maroka (jeśli chodzi o chrześcijan) nie była tylko jego udziałem. Owszem, alkohol lał się w pałacu niczym woda, ale swe przetrwanie para zawdzięczała również Marii, która zaprzyjaźniła się z matką Alego - dostojną Halimą (w przeszłości również chrześcijańską niewolnicą, sprzedaną ojcu Alego i Abdullaha - Ismailowi ibn Sharifowi - jednemu z największych władców w historii Maroka, który przyjaźnił się z królem Francji Ludwikiem XIV - a który to uczynił ją jedną ze swych żon).

Tak więc pozycja Piotra i Marii w najmniejszym stopniu nie ucierpiała na zmianie panującego, a wręcz jeszcze wzrosła. Maria opisuje jak nowy sułtan Ali wezwał/zaprosił do swego pałacu Piotra, a następnie do sali weszły dwie młode dziewczyny, ubrane w mocno haftowane stroje. Sułtan powiedział: "Pokażę ci je", a następnie nakazał im rozpiąć górę sukni tak, by odsłoniły piersi. Następnie polecił im rozpuścić włosy, które były związane, a gdy to uczyniły długość ich kruczoczarnych loków sięgała prawie do bioder. Ponieważ Piotr nie przejawiał zainteresowania, sułtan powiedział: "Pokażę ci całą resztę", po czym nakazał by dziewczyny zrzuciły suknie i stanęły zupełnie nago. Następnie zapytał: "Czyż nie są piękne? Pochodzą z Italii, weź je sobie - są twoje!", ponoć Piotr nie chciał przyjmować "podarku", ale odmowa mogłaby obrazić władcę - wziął je więc na służące dla Marii.




A tymczasem Maria postanowiła dopomóc ciężkiemu położeniu (głównie chrześcijańskich) niewolników, którzy zostali zmuszeni do pracy ponad siły w kamieniołomach lub kopalniach, a ich jedyną racją żywnościową była kromka suchego chleba i łyk śmierdzącej wody dziennie. Najpierw zaczęła donosić im potajemnie żywność i alkohol, ale gdy wydało się że ktoś rozpija niewolników, całe podejrzenie mogłoby paść na Piotra, zaprzestała więc dostarczania alkoholu i odtąd (przez swe służące) przekazywała niewolnikom tylko jedzenie (jako ciekawostkę napiszę jeszcze że z opisu Marii wynika, iż sułtan wprowadził w haremie nową modę, która polegała na kolorowych, jednobarwnych strojach, noszonych przez cały tydzień przez sułtańskie konkubiny. Odtąd przez tydzień dziewczyny - które wylosowały z puli zieloną wstążkę - miały nosić zielone suknie i zwane były odtąd "Panią Zieleń", te które wylosowały niebieską - zwane były "Panią Błękit", a te które czerwoną - "Panią Czerwień" itd. Kobiety nosiły swe jednokolorowe suknie przez tydzień, do następnego losowania - oczywiście nie oznacza to, że przez tydzień chodziły w jednym i tym samym).




Pozycja, jaką osiągnęli Maria i Piotr, była w świecie muzułmańskim niezwykła i raczej niespotykana, jeśli chodzi o chrześcijan. Chrześcijańscy niewolnicy (mężczyźni) z reguły trafiali do kamieniołomów lub kopalni (ewentualnie na galery), gdzie pracując ponad siły, często zapadali na przeróżne choroby i szybko umierali (tym bardziej że muzułmanie nie dbali o tego typu niewolników, dając im częstokroć wodę lub żywność nie nadające się już do spożycia). Młodych, białych, chrześcijańskich chłopców - przeznaczano (po kastracji) na eunuchów w haremie sułtana, lub prywatnych, domowych haremach wielmożów. Zaś największy popyt był na młode, białe kobiety z Europy. Jeśli zaś dziewczyna nadal była dziewicą - jej cena wzrastała co najmniej dwukrotnie. Oczywiście nie wszystkie kobiety były przeznaczane do haremów, część kierowano do zwykłych prac domowych lub publicznych (w Maroku to właśnie niewolnice obsługiwały łaźnie miejskie, przynosząc z tego niekiedy znaczny dochód ich muzułmańskim panom).

Ale nie wszyscy niewolnicy musieli cierpieć zniewagi, bicie, wyczerpującą pracę ponad siły, czy tortury. Byli też tacy, którzy jak Piotr Janszoon - należeli do ulubieńców swych właścicieli. Wielu z nich nie tylko mogło posiadać własny majątek i niewolników, ale także pobierać dla siebie procent z transakcji przeprowadzanych w imieniu swych panów. Był tylko jeden warunek, za to niezwykle ważny - każdy niewolnik, który chciał polepszyć swój los, musiał przyjąć islam. To był warunek konieczny - niepodlegający dyskusji. Przypadek Piotra i Marii był więc wyjątkowy również dlatego, że należeli oni do samego władcy państwa, a nie zwykłego wielmoży. Mimo to - "Przywódca Prawowiernych" (jakiego tytułu używali między innymi sułtani) zezwolił im na pozostanie przy wierze chrześcijańskiej. Bez wątpienia był to przypadek odosobniony i niespotykany.

Jak już wspomniałem, w samym haremie władcy też panowała ścisła hierarchia, której nie wolno było przekroczyć. Na samej górze były cztery żony władcy (a wśród nich ważniejsze były te, które urodziły synów). Te żony, które urodziły chłopców - były w zasadzie samodzielnymi władczyniami haremu, mogły swobodnie decydować (bez porozumienia z sułtanem) o życiu i śmierci każdej zamkniętej w nim kobiety. Poza tym miały pierwszeństwo w kontaktach z władcą (a wśród nich szczególnie ta - której syna sułtan wybrał na swego następcę). Żony które urodziły synów, nosiły przepięknie zdobione, wykładane złotem i drogimi kamieniami - korony, oraz miały prawo do noszenia sobolowego futra i własne, prywatne komnaty w haremie, które niejednokrotnie same były małymi haremami. Poza tym łatwo było rozpoznać która żona jest tą pierwszą - gdyż to właśnie ona jako pierwsza, całowała dłoń władcy gdy przybywał do haremu (to też był przywilej). Żonom władcy podlegali również wszyscy haremowi eunuchowie (a to, że zostali oni pozbawieni męskości, nie oznaczało, że często nie dochodziło między nimi, a kobietami zamkniętymi w haremie do swoistych romansów. Wszystko oczywiście musiało pozostać w ścisłej tajemnicy, którą jednak w haremie rzadko kiedy można było utrzymać), włącznie z najważniejszym z nich, zwanym "Kyzłar Agasy" (naczelnik eunuchów). Te kobiety, którym udało się urodzić władcy syna i przekonać do ożenku - żyły niczym księżniczki z baśni z 1000 i jednej nocy, a wszystko w haremie podporządkowane było ich kaprysom.




Reszta kobiet musiała zadowolić się tytułem "Haseki Kadyn" (co znaczy - "Pani"). Gdy władca pojawiał się w haremie, każda "pani" musiała upaść do jego stóp, tak, by nie spojrzeć mu w oczy. Gdy któraś bez pozwolenia samego sułtana spojrzałaby na jego twarz, natychmiast zostałaby ukarana i poddana wymyślnym torturom (oczywiście nadzorczyniami kary byłyby żony władcy, które ściśle przestrzegały zasad panujących w haremie i surowo karały każdy przejaw niesubordynacji - a dodatkowo zazdrosne były o nowe dziewczęta, które mógłby wybrać sobie władca i spłodzić z nimi synów). Pozycja żon tym bardziej wzrastała, gdy to właśnie one decydowały która z haremowych dziewcząt odwiedzi sułtana danej nocy (były sporządzane prawdziwe grafiki i tylko dobra wola sułtańskiej małżonki mogła zdecydować o częstotliwości wizyt. A trzeba tu od razu zaznaczyć, że te kobiety były zamknięte w haremie bez możliwości jakiegokolwiek innego kontaktu z mężczyzną - każda z nich też miała swoje potrzeby seksualne, a tylko sułtan mógł tym potrzebom zadośćuczynić i jeśli nie zażyczył sobie konkretnej dziewczyny, to o kolejności i częstotliwości spędzanych z nim nocy decydowały wybrane żony władcy).

Życie w haremie zaczynało się bardzo wcześnie. Po porannej toalecie przychodził czas na bardzo skromne śniadanie a potem na podział obowiązków. Żony dzieliły zadania pomiędzy dziewczęta i tak "Pani Szaty" nadzorowała niewolnice (dziewczyny te były własnością wszystkich kobiet haremu), które szyły nowe ubrania dla kobiet (ubrania dla samego władcy szyły osobiście jego żony). "Pani Kawy" - zajmowała się nadzorowaniem tych niewolnic, które zaopatrywały mieszkanki haremu w najróżniejsze napoje, szczególnie kawę. Były tez "Panie", które zajmowały się zaopatrywaniem kobiet w owoce i przysmaki oraz oczywiście śniadanie, obiad i kolację. Była "Pani" nadzorująca niewolnice zajmujące się haremowym ogrodem i wiele innych podobnych zadań. Żony rzadko kiedy przebywały w otoczeniu innych mieszkanek haremu, raczej korzystały z przywileju prywatności - zamknięte w swych apartamentach. A reszta dziewcząt wówczas spędzała czas same ze sobą. Był to jednak czas bardzo przyjemny - zajmowały się głównie upiększaniem własnego ciała, kąpielami, spacerami w ogrodzie, piknikami na trawie, grą na różnych instrumentach i tańcem. Obiad był zawsze w południe i był obfitszy niż śniadanie, a kolacje należały do bardzo wystawnych.

Były też indywidualne święta, wyznaczane przez sułtana lub jego małżonki. Okazją do świętowania było np. poznanie nowej faworyty władcy lub defloracja nowej dziewicy. To były takie małe święta w haremie, chociaż okazji do świętowania nigdy nie brakowało (kobiety ucztowały po prostu z nudów). W haremie nie brakowało też kosztowności, pereł, złota. Każda z dziewcząt otoczona była zewsząd całym tym przepychem (nawet buty były ozdabiane drogimi kamieniami). Niektóre dziewczęta wybierano na degustatorki sułtańskich potraw. Od tej chwili ich życie wisiało na bardzo cienkim włosku, wystarczyło bowiem by potrawa którą próbowały nim skosztował jej władca, była zatruta - dziewczyna częstokroć umierała w strasznych mękach, a wówczas po prostu... wybierano nową degustatorkę.

 


Kolejne lata, to okres dość burzliwy w dziejach Maroka. Już w 1736 r. uwięziony sułtan Abdullah Ismail as-Samin obalił swego przyrodniego brata Alego i ponownie objął tron (po półtorarocznej przerwie). Teraz to on uwięził Alego. Aby jednak ten nie próbował ponownie zdobyć tronu, kazał go oślepić i trzymać w zamkniętej celi (nie mógł go jednak zabić, gdyż Ali, tak jak i on sam byli braćmi pochodzącymi z jednego rodu. Gdyby kazał zamordować brata, oznaczałoby to iż nie ma szacunku do własnego rodu, gdyż przelanie krwi członka rodziny sułtańskiej - było równoznaczne z wystąpieniem przeciwko Allahowi. Gdyby go zamordował, ktoś inny mógłby zamordować jego samego). Mimo to Abdullahowi nie było dane panować w spokoju. Już bowiem w dwa miesiące po odzyskaniu władzy, został... ponownie obalony i uwięziony. Tym razem przez kolejnego swego brata przyrodniego - Mohameda, który koronował się jako Mohamed II. Również i jego rządy były krótkie, w czerwcu 1738 r., (po prawie dwóch latach panowania) i ten władca został obalony przez kolejnego (czwartego już) brata przyrodniego - Al-Mustadiego. I jego rządy nie przetrwały długo, w lutym 1740 r. został obalony i uwięziony przez Abdullaha, który objął już tron po raz trzeci (1729 - 1736 - 1740).

Przez cały ten okres wewnętrznych zawirowań i politycznych niesnasek w łonie dynastii panującej, pozycja Piotra i Marii w żaden sposób nie uległa zmianie. W dużej mierze należy przypisać to umiejętnościom samej Marii, która zaprzyjaźniła się z wieloma kobietami z sułtańskiego haremu, a dzięki nim docierała do samego sułtana. Każdy kolejny władca potwierdzał pozycję jaką Piotr i Maria posiadali, a ponieważ on wciąż pośredniczył w handlu alkoholem - ich majątek wciąż rósł. Postanowili że jeśli zbiorą odpowiednią kwotę - wykupią się z niewoli i wrócą razem do Holandii. Niestety, żaden z kolejnych władców Maroka nie chciał się zgodzić na wyjazd Marii i Piotra z jego kraju (kto by ich wtedy zaopatrywał w alkohol 😉). Nie godzono się także na wykup ich przez państwo holenderskie. Przez siedem lat Maria próbowała przekonać kolejnych władców by pozwolili jej z mężem odpłynąć do Holandii - wszystko daremnie. Nie pomagały ani wstawiennictwo sułtańskich matek, ani innych faworyt sułtańskiego haremu - Abdullah nie chciał się zgodzić na wyjazd kogoś, kto zapewniał mu stały napływ alkoholu do pałacu (a jako muzułmanin nie mógł tego alkoholu kupić oficjalnie).


Oto jak Maria opisuje jedną ze swoich wizyt w haremie sułtańskim w Meknes:

"Przechodząc pomiędzy rzędami eunuchów, minęliśmy wejście do haremu, prowadzące do wielkiej sali. Na środku dziedzińca, prowadził ciąg płytkich podłużnych basenów, połączonych ze sobą wąskimi kanałami, przez które woda sączyła się do znajdującego się w centralnym punkcie sali srebrzystego basenu. Na kamiennej ławce wokół basenu siedziała piękna, młoda i bezwstydnie naga biała kobieta, której włosami zajmowała się inna, czarna kobieta, ubrana w kolorowy strój afrykański. W centrum basenu była fontanna, z której tryskała woda, a dwie nagie dziewczyny pluskały się w niej, skrzecząc jak podekscytowane dzieci. Z każdej strony sala była otoczona kolumnadą piętrzących się łuków, wokół których siedziały kobiety różnych narodowości i koloru skóry. Pomiędzy kolumnadami były drzwi, prowadzące do mniejszych sal. Nim weszłam do jednej z nich, zatrzymał mnie eunuch, o skórze ciemnej niczym heban. Wskazując na bicz, przywieszony do pasa, kazał mi zaczekać. On tymczasem poszedł do komnaty Safiy, jednej z ulubionych żon sułtana, z pytaniem czy zechce mnie dziś przyjąć".
  
Safira przyjęła wówczas Marię, ale niewiele z tego wynikło. Przez siedem lat Maria starała się uzyskać sułtańską zgodę na wyjazd z Piotrem z Maroka - bezskutecznie. Jednak w 1743 r. (po dwunastu latach spędzonych w niewoli przez Marię i 24 spędzonych w niewoli przez Piotra Janszoona) sułtan wreszcie dał się przekonać. Co zaważyło na jego decyzji? Prawdopodobnie pieniądze, które za ową dwójkę i innych holenderskich niewolników miało zapłacić państwo holenderskie. Sułtan Abdullah, wciąż zagrożony kolejnymi przewrotami pałacowymi i niesnaskami rodzinnymi, potrzebował pieniędzy, by opłacić nimi swych zwolenników i wierne mu wojsko. Transakcja została więc zawarta - Maria, Piotr i dwójka ich dzieci (z ośmiorga które się im urodziły w Maroku - sześcioro zmarło w młodym wieku, nim cała rodzina uzyskała wolność), wrócili do Holandii w lecie 1743 r. Zamieszkali w rodzinnym domu Piotra w miejscowości Medemblik. Jednak osiadłe życie bardzo nudziło Piotra. Pragnął ponownie wypłynąć na morze, do odległych krain (a poza tym kończyły się pieniądze, które Piotr zbił na handlu alkoholem w Maroku). Aby więc dopomóc rodzinie (i własnej pogoni za przygodą) w 1745 r. zaciągnął się Piotr na jeden z okrętów handlowych, płynących do Indii. Nie jest wiadome z czego przez ten czas utrzymywała się Maria, ale najprawdopodobniej z tych oszczędności, które jej jeszcze pozostały.

Gdy i one zaczeły się kończyć, Maria postanowiła... napisać książkę i opisać w niej wszystkie swoje przygody, które przeżyła u boku Piotra w sułtańskim Meknes w Maroku. Książka ukazała się w 1748 r. i natychmiast stała się prawdziwym bestsellerem w Holandii, a wkrótce w całej chrześcijańskiej Europie. (czytano ją także na królewskich dworach). Popularność tej książki brała się stąd, iż ludzi byli ciekawi, jak to się stało że chrześcijańska kobieta, która trafiła do haremu, nie tylko wytrwała w swej wierze, ale zbiła tam majątek, a w konsekwencji została uwolniona i wróciła do kraju. A jeszcze większą ciekawość budził fakt, iż zdecydowała się opisać swoje przygody (jej relacja jest jedyną tego typu relacją spisaną przez kobietę do XIX wieku). Dzięki popularności tej książki (i jej losów) - Maria znów stała się bogatą osobą, przeżyła jednak wówczas osobiste dramaty, jeden po drugim. W przeciągu kilku następnych miesięcy 1748-49 r. zmarło dwoje dzieci Marii i Piotra (te, z którymi wrócili z Maroka), a w 1750 r. Maria otrzymała wiadomość, że Piotr również zmarł gdzieś w Indiach. Ponownie była sama. Miała już 46 lat i straciła wszystkich swych bliskich - męża, z którym przeżyli tyle wspólnych przygód w marokańskiej niewoli i ośmioro dzieci. Nic już jej nie trzymało w Holandii.

W marcu 1751 r. wypłynęła (na jednym z okrętów) do Południowej Afryki (wówczas holenderskiej kolonii ze stolicą w Kapsztadzie) zwanej wówczas Kolonią Przylądkową. Nie wiadomo jakie były jej dalsze losy w tym kraju (najprawdopodobniej zmarła lub zginęła tam niedługo po swym przyjeździe, gdyż nie ma jakiejkolwiek dalszej informacji na jej temat).

Tymczasem sułtan Abdullah w 1747 r... ponownie został obalony, przez Al-Mosadiego i po raz czwarty powrócił do władzy w październiku 1748 r. już na stałe (wcześniej oślepiając Al-Mosadiego i innych swych braci). W 1757 r. po jego śmierci, na tron Maroka wstąpił jego najstarszy syn (ze związku z Safiyą) - Mohamed III.




Tak kończą się losy kobiety, dzięki której opowieściom Zachód poznał tajemnice sułtańskich haremów i dzięki nim ukształtował sobie wizerunek orientalnego władcy, jego haremu i zamkniętych w nim kobiet na długie lata (powielane potem przez kino i film).

WALKIRIA - CZYLI DLACZEGO HITLER ZDOBYŁ WŁADZĘ W NIEMCZECH? - Cz. II

CZYLI CO SPOWODOWAŁO ŻE REPUBLIKA WEIMARSKA ZMIENIŁA SIĘ W III RZESZĘ? PLANY I MARZENIA  Cz. I " GDY WYBUCHNIE WOJNA, NIE DA SIĘ PRZEWI...