WYŚWIETLENIA

13 czerwca 2025

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. V

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"




Nim przejdziemy dalej, do kwestii rodzinnych, a nawet uczuciowych dawnych przedstawicieli naszej elity, musimy sobie na początku wyjaśnić jaki był krąg wyobrażeń narodowościowych i państwowych szkacheckiej braci, czyli czy uważali się za Koroniarzy, Litwinów a może Rzeczpospolitan czy za Polaków? Oczywiście odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem byłoby bardzo trudno, jako że dzieje Rzeczypospolitej można podzielić na co najmniej trzy okresy. Po zawarciu pierwszej Unii Korony Królestwa Polskiego z Wielkim Księstwem Litewskim w Krewie w roku 1395 i okres ten trwał do zawarcia Unii Lubelskiej w 1569 r. Drugi zaś okres to czasy od Unii Lubelskiej do roku 1648 i wybuchu powstania Chmielnickiego, a następnie wojen z Moskwą, Szwecją, Tatarami i Siedmiogrodem. Trzeci zaś okres, to czas po zawarciu pokoju z Moskwą w roku 1667, który to trwał do końca istnienia tamtej Rzeczpospolitej, czyli do 1795.

Okres pierwszy był oczywiście czasem w którym zarówno Polacy z Królestwa, Litwini z Wielkiego Księstwa jak również Rusini z ziem zajętych przez wielkich kniaziów litewskich (ale pamiętający tradycję Księstwa Kijowskiego czy Halicko-Włodzimierskiego), żyli w dwóch państwach, które spajała jedynie osoba monarchy, lub też więzy dynastyczne (gdy np. w Koronie panował brat władcy, który rządził Litwą). Oczywiście już wówczas następowała powolna unifikacja elit, na zasadzie przyjęcia do grona szlachty polskiej bojarów litewsko-ruskich (zaczęło się to w Horodle w roku 1413). Było to tzw.: "podzielenie się wolnością", czyli tym co szlachta polska miała najcenniejszego i co zdołała sobie wywalczyć w dziesięcioletnich zmaganiach z monarchami. Ale realna różnica polityczna pomiędzy Koroną, a Wielkim Księstwem była oczywista i nie podlegająca dyskusji. Unia personalna nie powodowała również tego, że wojny toczone przez jedno państwo były automatycznie wojnami drugiego, tak nie było, choć mogło tak być (jak w przypadku Wielkiej Wojny z Zakonem Krzyżackim w latach 1409-1411). Przykładem niech będzie chociażby Wojna Trzynastoletnia z Zakonem Krzyżackim z lat 1454-1466 którą prowadziła tylko Korona Królestwa Polskiego, natomiast Litwa pozostała całkowicie neutralna. Podobnie było z wojnami toczonymi przez Wielkie Księstwo na Wschodzie, z Tatarami czy z Moskwą. Wojny te realnie nie dotyczyły Korony, działy się bowiem gdzieś daleko, daleko na Wschodzie i dopiero klęski Litwy w tych wojnach zmusiły króla Zygmunta I Jagiellończyka do większego zaangażowania w tę kwestię Koroniarzy (wojna z Moskwą w latach 1507-1508 była tak naprawdę pierwszą wojną toczoną przez Koronę i Litwę jednocześnie, chodź nie na takich samych zasadach). Te wojny mimo wszystko jednak polegały na tym, że Koroniarze (czyli Polacy) organizowali kontyngenty militarnego wsparcia dla Litwinów (czyli wysyłano wybrane wojska), ale Korona jako państwo realnie nie brała w nich udziału.




Unia Lubelska 1569 r. wiele w tym temacie zmieniła, bowiem włączenie do Korony ogromnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego (czyli Wołynia i Ukrainy) spowodowało, że Królestwo Polskie zyskało teraz wspólną granicę zarówno z Chanatem Krymskim jak i z Moskwą. Ale Litwini pozostali Litwinami a Koroniarze Koroniarzami. Jednak od tej daty już nie tylko osoba króla łączyła te dwa państwa, ale również wspólny Sejm, który wkrótce stanie się najważniejszym spoiwem łączącym Koronę i Wielkie Księstwo. Jednak różnice były oczywiste i trwałe, Litwini nie tylko nazywali się (w publicznych dokumentach lub zawieranych traktatach) Litwinami, ale mówili i pisali otwarcie o Wielkim Księstwie lub też o Rzeczpospolitej Litewskiej. W Koronie oczywiście tak samo nazywano kraj Królestwem Polskim, Koroną lub też Rzeczpospolitą Polską, a często po prostu Rzeczpospolitą i terminem tym obejmowano również Wielkie Księstwo (przy widocznej niechęci ze strony Litwinów). W ogóle był też w tym okresie silny patriotyzm lokalny, który dzielił lokalną szlachtę nie tylko pomiędzy Koroniarzy a Litwinów czy Rusinów, ale również pomiędzy Małopolan, Wielkopolan, Mazowszan, Prusaków z Pomorza, Rusinów z Rusi Czerwonej, Wołynia czy Ukrainy, a także pomiędzy Litwinów z Litwy właściwej, Żmudzi czy Polesia. Rzeczpospolita (czy to Korona czy też Litwa) była jakby nadbudową, natomiast przede wszystkim szlachta pozostawała wierna lokalnej ziemi, której to szlachecka społeczność na w sejmikach wybierała swych przedstawicieli na Sejm walny (i których mogła odwołać, jeśli nie reprezentowali oni interesów danej ziemi, województwa czy regionu). To wszystko skończyło się w okresie prawie dwudziestoletnich wojen i anarchii, jaka zapanowała w latach 1648-1667.




 Rzeczpospolita, która wyszła z tej pożogi po roku 1660 i ostatecznie w 1667, była już zupełnie innym krajem niż wcześniej - całkowicie innym. Żeby to sobie uświadomić, należy najpierw wziąć pod uwagę fakt, że wojny toczone z Kozakami Chmielnickiego i Tatarami od 1648 r. a następnie wojny z Moskwą od 1654 r a potem ze Szwecją od 1655 r i Siedmiogrodem od 1657 r. były katastrofą dla państwa, które musiało toczyć wojny na wszystkich frontach jednocześnie. Oczywiście już wcześniej zdarzało się że Rzeczpospolita toczyła wojny na dwóch, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, żeby agresor taki jak Moskwa, Szwecja, a także Kozacy, Siedmiogród również, o Tatarach nie wspominając (bo ci non stop atakowali) zajął praktycznie całe terytorium Rzeczpospolitej, a mimo to państwa te przegrały. To było niesamowite i to pokazywało czym była ówczesna Rzeczpospolita, jaką wówczas byliśmy potęgą. Bowiem kraj, którego szlachta bała się wystawić stałą armię (aby nie dać królom do ręki oręża, który mógłby zaprowadzić w państwie absolutyzm na wzór Europy Zachodniej) która w początkowym okresie Potopu przysięgała na wierność królowi szwedzkiemu, która została najechana przez potężne armie moskiewskie, szwedzkie (a na południowym-wschodzie grasowali Kozacy i Tatarzy) a mimo to kraj który został całkowicie podbity, zdołał wypędzić wszystkich agresorów ze swych ziem - wszystkich i przejść do ofensywy. Pokażcie mi drugi taki kraj w Europie, który zostałby zajęty przez kilka obcych państw, a mimo to przegoniłby ich i pokonał. To było niesamowite zwycięstwo, tym bardziej że kraj został całkowicie zniszczony i nie było możliwości zapłacić żołnierzom za ich poświęcenie. Rzeczpospolita wystawiła wtedy 70-tysięczną armię, która walczyła ZA DARMO z miłości do Ojczyzny. Nie było takiego przypadku ani wcześniej ani później na taką skalę w Rzeczpospolitej (choć zdarzały się przypadki że wojsko walczyło za darmo, uzyskując wcześniej obietnicę od hetmanów że pieniądze zostaną wypłacone po kampanii, a często hetmani zostawiali swoje majątki aby zapłacić żołnierzom żołd, bo szlachta oczywiście kręciła nosem dlaczego wojna tak długo trwa i po co nań wydawać tyle pieniędzy itd. itp.).

To czego szlachta - która zapomniała się w swym zaprzaństwie w roku 1655 - dokonała potem, zakrawa na niesamowite wręcz bohaterstwo niespotykane nigdzie indziej. W serialu "Czarne chmury" brandenburski poseł wypowiada takie właśnie słowa mówiąc o Rzeczpospolitej (która zdołała pokonać Szwecję, Moskwę, Tatarów i Kozaków, a także Węgrów z Siedmiogrodu choć kraj został całkowicie podbity, król musiał uciekać na Śląsk, a mimo to zwyciężyli) powiedział wówczas: "Rzeczpospolita nigdy nie zginie!". Wyrywano szwedom a potem moskalom w kolejnych bitwach ogromne tereny i parto na wschód, ale oczywiście wewnętrzne niepokoje również dały o sobie znać. Ostatecznie w roku 1667 zawarto rozejm z Moskwą, godząc się na oddanie Smoleńska, całej lewobrzeżnej Ukrainy i Kijowa (ale tylko na dwa lata, choć Moskwa już tego miasta nie oddała). Jednak ta te 20 lat wojen i anarchii całkowicie odmieniło mentalnie społeczeństwo Rzeczpospolitej. Szlachta poszczególnych ziem uświadomiła sobie teraz, że atak Tatarów na Podole czy Ruś Czerwoną ma takie samo znaczenie dla Litwy, jak dla Korony wojna z Moskwą na Wschodzie. Jeśli państwo - Rzeczpospolita - miało przetrwać, musiało stać się bardziej unitarne, bardziej zjednoczone, a co za tym idzie również bardziej... polskie. To właśnie po roku 1667 nastąpiła konsekwentna (choć podzielona na lata, a nawet dekady) polonizacja Litwy i Rusi. Szlachta litewska i ruska, która do tej pory uważała się za odrębną od szlachty polskiej i swą odrębnością się szczyciła, teraz otwarcie deklarowała swe przywiązanie do polskości. W roku 1696 na sejmie konwokacyjnym szlachta Wielkiego Księstwa stwierdziła oficjalnie co następuje: "Uważając żeśmy są połączeni świętym związkiem z Koroną Polską dekreta (...) po Polsku a nie po Rusku pisać (...) dekreta wszystkie Polskim językiem odtąd mają być wydawane". Deklarację tę potwierdził sejm w roku 1697 i od tego czasu wszystkie dekrety w Wielkim Księstwie Litewskim były pisane w języku polskim a nie ruskim (nie mylić z rosyjskim). Nastąpiła realna polonizacja Litwy, natomiast odrębność Wielkiego Księstwa od Korony całkowicie została zniesiona w Konstytucji 1791 r.




Oczywiście wiadomo że polonizacja Litwy była polonizacją elit, czyli szlachty (wcześniej tak dumnej ze swej litewskości i z tego, że pisała w języku innym niż polski, głównie ruskim). Dziś być może Litwini, Białorusini czy Ukraińcy mogą mieć do nas pretensje że zabraliśmy im elitę, ale czy to nasza wina że ich elity wolały się polonizować, niż pozostać w obrębie kultury litewsko-ruskiej? Zresztą ta polonizacja trwała już znacznie wcześniej, niż w drugiej połowie wieku XVII. Może o tym świadczyć chociażby relacja włoskiego podróżnika po Rzeczpospolitej - Claudio Rangoni który w swym dziele: "Relacja o Królestwie Polskim w 1604 roku" pisał tak: "Językiem litewskim mówią tylko wieśniacy i jest rzeczą osobliwą i jakoby śmieszną, aby go umiał szlachcic, jest to bowiem poniekąd język barbarzyński; między szlachtą zwykle nie używa się to mówienia innego języka niż polski". W tamtym czasie pisano jednak dokumenty jeszcze w języku ruskim w Wielkim Księstwie, aż do roku 1696, gdy nastąpiła całkowita polonizacja Wielkiego Księstwa w mowie i piśmie tamtejszej elity. Zaczęła się też zmieniać nazwa samego państwa i o ile jeszcze w 1710 r. pisano o Rzeczpospolitej Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego, o tyle już potem pisano po prostu o Rzeczpospolitej Polskiej, jako o państwie unitarnym, obejmującym i Koronę i Wielkie Księstwo. Tak oto dokonała się polonizacja Litwy i Rusi, polonizacja całkowicie dobrowolna - co należy podkreślić - nie wymuszona. I ta świadomość polskości wśród Litwinów i Rusinów (oczywiście mówimy tylko o szlachcie co bardzo ważne) przetrwała nawet rozbiory i żyła dalej pod jarzmem carów (przecież Piłsudski był Litwinem, nie Polakiem. Zresztą On sam zawsze podkreślał że jest "starym Litwinem" - starym nie ze względu na wiek, a ze względu na mentalność, tym samym odróżniał się od nacjonalistów litewskich, rządzących po 1918 r. "Republiką kowieńską". Mimo to zawsze dodawał: "Ale przecież tylko Polsce służę". Adam Mickiewicz - jeden z naszych największych narodowych wieszczy, również był Litwinem, Tadeusz Kościuszko - bohater walk o niepodległość Polski i USA realnie był Białorusinem. To znaczy oni urodzili się na Litwie czy na białej Rusi, ale byli Polakami, tak jak dzisiaj Amerykanin urodzony np. w Nowym Meksyku także pozostaje Amerykaninem).




Zresztą polonizacja nie dotyczyła tylko Wielkiego Księstwa i Ukrainy, ona wyszła daleko poza granice Rzeczpospolitej (o czym kiedyś już wspominałem). W latach 70-tych i 80-tych XVII stulecia, język polski był oficjalnym językiem moskiewskiego dworu. Nie tylko wszystkie dokumenty polityczne i administracyjne spisywane były w Rosji w języku polskim, ale również na dworze nie mówiono w innym języku niż język polski, a kto takiego języka nie znał, był uważany za niegodny bycia carskim dworakiem). Umowy jakie Carstwo Rosyjskie zawierało na Dalekim Wschodzie z Chinami, pisano zarówno w języku mandaryńskim jak i polskim. Umowy jakie w XVI wieku Rosja zawierała np. z Królestwem Anglii pisano w językach: włoskim, greckim i polskim. Ale - co ciekawe - polskość nie zatarła się nawet na ziemiach, które w roku 1667 zostały oddane w traktacie andruszowskim Moskwie. Gdy w roku 1794 po bitwie pod Maciejowicami przez miasto Czernichów (które w 1667 znalazło się w granicach Moskwy) przejeżdżał polski jeniec i poeta Julian Ursyn Niemcewicz, tak zanotował on swe wrażenia: "We dwa dni potem przybyliśmy do Czernichowa, miasta i prowincji równie jak i Kijów należących przed stem jeszcze laty do Polski. (...) Mieszkańcy pamiętają jeszcze dawnej ojczyzny swojej, przywiązani są do Polski. Po obiedzie przyszło kilku oficerów (rosyjskich) z przodków Polaków, z potężną tacą najpiękniejszych jabłek. Gdy się stróże nasze uchylili na chwilę, mówili do nas po polsku, wyrażając najtkliwsze politowanie nad losem naszym" i dalej Niemcewicz dodawał: "Nie zapomnę nigdy siedemdziesięcioletniego starca w polskim ubiorze: długo on stał z daleka i patrząc na nas łzy rzewne wylewał". Warto tutaj podkreślić że Czernichów był w granicach Rzeczypospolitej zaledwie 50 lat, a mimo to tak bardzo nasiąkł polskością, że nawet ponad stuletnia moskiewska okupacja tego miasta nie zabiła w nim polskiego ducha.


TAM WSZĘDZIE BYŁA... POLSKA



Jako ciekawostkę - już tak na marginesie - dodam że w roku 1969 (30 lat po tragicznym Wrześniu) pewien polski dziennikarz podróżował przez tereny naszych dawnych Kresów Wschodnich (wówczas należących do Związku Sowieckiego, a raczej do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej). Jechał na wozie zaprzężonym w konie który prowadził jeden z lokalnych chłopów, a ponieważ nudziło mu się w drodze, to wyjął harmonię i zaczął na niej wygrywać Mazurka Dąbrowskiego - czyli polski hymn narodowy. Nagle, ku jego zdziwieniu z okolicznych domostw zaczęli wychodzić ludzie i podchodzić do wozu którym jechał, zaskoczeni i zdziwieni graną przezeń melodią. Niektórzy płakali, a pewien mężczyzna na pytanie co go tak przywołało, odpowiedział: "Myślałem że nasza Polska wróciła".




CDN.

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. IV

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"




Kolejnym mocno eksponowanym wyznacznikiem polskiej szlachty, był honor. Oczywiście nie znaczyło to, że w Zachodniej Europie (bo przecież o Moskwie nie ma co nawet rozmawiać, skoro rosyjscy bojarzy byli tak naprawdę niewolnikami cara) że poczucie honoru tam nie obowiązywało, oczywiście obowiązywało. Tylko że poczucie honoru polskiego szlachcica było nieco inne, od honoru arystokraty z Francji, Anglii, Hiszpanii, Włoch czy krajów niemieckich. Na początku powiedzmy o tym co było wspólne, czyli oczywiście honor dotyczył zarówno męstwa (głównie na polu walki, ale również w życiu osobistym i społecznym), jak i prawdomówności i zacności. Szymon Starowolski (który sam nie był szlachcicem) (jako poseł króla Władysława IV) przed papieżem Urbanem VIII w Rzymie w 1632 r., tak oto określał cnoty polskiego szlachcica: "Pierwszą bowiem szlachcica zasadą jest uczciwość, nawet jeśli w zupełnym ubóstwie pozostaje. Zdradzić, przyrzeczenie złamać, fałszywie przysięgać, kłamać jest hańbą i niesławą". Oczywiście można by powiedzieć że zasady takie dotyczyły wszystkich dobrze urodzonych w całej Europie (teoretycznie również w Moskowi, w praktyce jednak moskiewski bojar był niewolnikiem cara, a nie panem własnego losu), ale były też i różnice. Najistotniejszą z nich był fakt, że szlachcic (powołując się na własne słowo honoru) jeśli tylko nie został złapany na gorącym uczynku, nie mógł zostać wtrącony do lochu, a o jego losie (gdy był podejrzany o jakieś przestępstwo) decydował sąd, a nie król czy urzędnik. Tak pisał o tym włoski kronikarz Ludwik Gonzaga, który w 1574 r. przybył do Rzeczpospolitej wraz z nowym królem, a francuskim królewiczem - Henrykiem de Valois (od razu tutaj należy dodać że Gonzaga był w szoku, że polski szlachcic nie może zostać wtrącony do lochu, tylko najpierw czeka go proces przed sądem aby można go było w ogóle uwięzić): "Możność czynienia złego jest w istocie w Polsce wielka, bo jak nadmieniłem, złoczyńca nie chwycony w 24 godzin po uczynku, nie może być więziony bez wyroku. Mimo to nie unika on kary. Jeżeli go bowiem zasądzą na śmierć, a on nie stanie, ogłaszają go za pozbawionego czci, rzecz do tego stopnia haniebna u tego narodu, że wolą raczej umrzeć, niż być skazanymi na infamię, ponieważ odbiera ona cześć całemu ich rodowi i czyni go niezdolnym do piastowania urzędu lub godności. To jest doskonały i jedyny środek, utrzymujący ich w posłuszeństwie".

Innym bardzo ważnym aspektem jest pracowitość szlachty. Oczywiście w naszej kulturze - zaczerpniętej częściowo z czasów PRL-u (czyli jak wiadomo szlachta rozpijała chłopów, ale zdrowy rdzeń chłopstwa nie dał się rozpijać 🤭 itd itp.) a częściowo z kultury potocznej, gdzie w zasadzie jako mem funkcjonuje hasło: "Szlachta nie pracuje!". Większego głupstwa nie można było wymyśleć, gdyż szlachta pracowała ciężko, na równi z innymi stanami (mieszczaństwem i chłopami). Tak o tym pisał w drugiej połowie XVIII wieku śląski lekarz - Johann Joseph Kausch: "Cała polska szlachta pracuje bez chwili wytchnienia, dlatego nie potrafi, jak się to dzieje w innych krajach, zwłaszcza u arystokratycznych posiadaczy, przespać w błogim spokoju większej części swego życia" i dalej: "Nie mogę tylko powstrzymać się od zrobienia uwagi, że polski szlachcic posiada znacznie więcej zmysłu kupieckiego i obrotności w najrozmaitszych interesach, niż szlachcic niemiecki. Przewagę tę uzyskał dzięki nabytemu przyzwyczajeniu do samodzielnego kierowania własnymi interesami, czego nie ma w zwyczaju rycerz niemiecki. (...) Ta ruchliwość, to nieustanne zatrudnienie wywiera bardzo różnorodny wpływ na ukształtowanie charakteru; stąd rodzą się nie tylko wspomniane wyżej zamiłowania kupieckie, ale także obrotność w załatwianiu różnych interesów, którą szlachcic polski posiada w znacznie wyższym stopniu niż jego niemiecki sąsiad. Interesy i zatrudnienia to najlepsze środki prowadzące do rozwoju geniuszu i zdolności umysłowych". Oczywiście należy tutaj wyjaśnić, że polski szlachcic - pod groźbą utraty szlachectwa - nie mógł zajmować się bankowością (tutaj niezwykle przydatni byli Żydzi), rzemiosłem i zwykłym handlem, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł sprzedawać wytwory własnej ziemi, własnej pracy lub też pracy cudzej. Dlatego też bardzo często szlachta zajmowała się osobiście handlem zbożem (Rzeczpospolita nazywana była w XVI i jeszcze w pierwszych dekadach wieku XVII "spichlerzem Europy"), handlem końmi czy handlem wołami. Kausch tak o tym pisał: "Czynią to nawet szlachcice bardzo bogaci, posiadający duże majątki. (...) Nawet bogaty Wielkopolanin znad śląskiej granicy nie wstydzi się pojechać na targ bydła do Wrocławia ze stu sztukami swoich tucznych wołów osobiście, aby nie dać się oszukać swoim ludziom". Oczywiście szlachta polska miała swoje wady, swoje przyzwyczajenia (jak choćby poobiednia drzemka), ale codzienne życie upływało jej na wytężonej, często ciężkiej pracy, dlatego uważam hasło "szlachta nie pracuje" za totalnie głupie.




Kolejnym aspektem niespotykanym nigdzie indziej poza Koroną Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwem Litewskim, była łatwość w zostaniu szlachcicem. Oczywiście najszybciej można było to osiągnąć na wojnie, dokonując jakiegoś bohaterskiego lub heroicznego czynu. 29 sierpnia 1579 r. podczas wojny polsko-moskiewskiej, w czasie oblężenia Połocka, niejaki Walenty Wąs (mieszczanin, syn lwowskiego kotlarza) podpalił trójkątny narożnik Wysokiego Zamku, dzięki czemu część muru się zawaliła, a następnego dnia moskiewska załoga twierdzy skapitulowała. Za ten czyn Walenty Wąs został nobilitowany przez Sejm i z dniem 1 stycznia 1580 r. mógł już korzystać z pełni szlacheckich praw i przywilejów (otrzymał również nowe nazwisko - Wąsowicz). Była to praktyka nader częsta (stąd w Rzeczpospolitej było tak dużo szlachty) i wielu, zarówno mieszczan jak i chłopów (bo i tacy byli nobilitowani), marzyło o tym, aby w sławie wojennej zyskać obywatelstwo, a co za tym idzie wolność i prawa. Oczywiście nie gwarantowało to jednocześnie majętności, ale gwarantowało chociażby wolność osobistą, a to bardzo dużo (o czym wspomniałem wyżej). Również zdarzało się że nie będący szlachtą przedstawiciele innych narodów (również tacy, którzy dopiero co przyjechali do Rzeczypospolitej i w jakiś sposób zdobyli poparcie kogoś możnego) uzyskiwali szlachectwo. Nie wszystkim się to podobało, twierdzono nawet że należy ukrócić zarówno honorowanie obcych tytułów w Rzeczpospolitej, jak i przyznawanie tytułów polskiej szlachty przedstawicielom innych państw, ale konsekwencji przy tym nie było. Jeden z dosyć ciekawych - choć anegdotycznych - przypadków uzyskania polskiego obywatelstwa przez obcy ród, było nobilitowanie do polskiego szlachectwa przedstawicieli przybyłego w 1518 r. z królową Boną Sforzą z Italii, włoskiego rodu Campo del Scipio, którzy zakupili majątek ziemski we wsi Bychawa. Nie wszystkim sąsiadom się to podobało i przez pewien czas krążył taki oto wierszyk: "Dwóch było Scypionów, wspólną mają sławę jeden zdobył Kartagio, a drugi Bychawę" 👍 (oczywiście odnosiło się to do postaci Publiusza Korneliusza Scypiona Młodszego, który w 146 r. p.n.e. zdobył Kartaginę i porównanie go ze współczesnym wówczas rodem Campo del Scipio).




Oczywiście sława wojenna nie była jedyną, dzięki której można było uzyskać szlachectwo w Rzeczpospolitej. Kolejną taką możliwością były osiągnięcia naukowe, a jednym z przedstawicieli świata nauki, który zdobył szlachectwo, był w 1588 r. Jan Lazarides (otrzymał nazwisko Januszowski), mieszczanin krakowski, właściciel drukarni i wydawca krakowski, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale nie tylko. Zdarzało się również że nobilitowani do szlachectwa byli chłopi (to było niemożliwe i niespotykane nigdzie indziej, może właśnie dlatego buntów chłopskich w Rzeczpospolitej nie było. Wyjątkiem było bardzo ograniczone zarówno terytorialnie jak i ilościowo powstanie Kostki-Napierskiego z 1651 r. o którym już pisałem. Największym zaś powstaniem chłopskim w dziejach polskich, była rabacja galicyjska, która wybuchła w 50 lat po ostatnim rozbiorze Rzeczpospolitej, czyli w roku 1846. Chłopi byli jednak do tego podburzani przez cesarskie władze austriackie, które dzięki tej chłopskiej rabacji zamierzały zlikwidować ewentualne kolejne polskie powstanie w Galicji. I rzeczywiście to się udało, chłopi mordowali szlachtę (tylko samych mężczyzn, kobiety i dzieci oszczędzano) gdyż za każdą przyniesioną głowę polskiego szlachcica, austriackie władze płaciły znaczne pieniądze. Rabacja 1846 r miała ogromny wpływ na osobowość i przekonania hrabiego Aleksandra Wielopolskiego, który uniknął tej masakry, potem przeprowadził się do Królestwa (czyli do privislenije) i do końca życia pozostał wiernym poddanym rosyjskiego cara (to właśnie jego polityka w Królestwie Polskim była jednym z powodów wybuchu Powstania Styczniowego w 1863 r.). Wielopolski uważał bowiem, że za to co uczynili Austriacy podburzając chłopów do tak okrutnych mordów na szlachcie, on nie może już pozostać w Galicji i być poddanym cesarza, dlatego też przeprowadził się do Królestwa i stał się poddanym cara (polityka, jak również przekonania Wielopolskiego stały zaś w kontrze działań Piłsudskiego, który odwrócił zupełnie wektory, uważając że skoro od 1867 r. w Galicji następowała coraz intensywniejsza polonizacja, łącznie z faktem że ta prowincja Cesarstwa Austriackiego realnie była prowincją polską, a Królestwo {czyli privislenije} było pod rosyjskim zaborem, gdzie język polski był zakazany nie tylko w szkołach i urzędach, ale również na ulicy {za mówienie po polsku na ulicy były kary, od finansowych po kary więzienia} to było jasne, że najpierw trzeba iść z Austro-Węgrami i Niemcami przeciwko Rosji, wypędzić Moskali z kraju, a potem zmienić front i... poprzeć Francję, Wielką Brytanią oraz USA {taki właśnie był plan Piłsudskiego już w lutym 1914 r. czyli jeszcze przed wybuchem I Wojny Światowej).


NAWIĄZANIA DO RABACJI GALICYJSKIEJ 
W SERIALU "1670"



Ale była jeszcze jedna nowinka w Rzeczpospolitej, związana z nobilitacją osób stojących niżej w hierarchii społecznej. A mianowicie jedynie w Polsce szlachcicem w wieku XVII czy XVIII mógł zostać czarnoskóry człowiek (czyli murzyn lub mulat). Oczywiście murzyni w Rzeczpospolitej (polskie słowo "murzyn" wywodzi się z łacińskiego "maurus" - czyli Maur) brali się głównie z wypraw handlowych lub ewentualnie kampanii wojennych (w formie jeńców). Trafiali oni potem w charakterze sług na dwory magnatów, gdzie bardzo często stawali się ulubieńcami swoich panów, a co za tym idzie zyskiwali nie tylko wolność, ale przede wszystkim szlachectwo (co było znów czymś wyjątkowym na skalę ogólnoeuropejską, bo nigdzie indziej w Europie czarnoskóry człowiek nie był uważany za człowieka. Co prawda papieże nawoływali do tego, żeby zarówno w indianach jak i w murzynach widzieć ludzi, ale jednak nikt z przedstawicieli kościoła nie stwierdził oficjalnie, że czarny człowiek może być równy białemu, bo to wręcz zakrawało na herezję. A w Polsce murzyni bywali szlachtą, jak choćby służący Aleksandra Fredry - kasztelana lwowskiego, który go wyzwolił i uzyskał dla niego nobilitację. Potem ów czarnoskóry szlachcic zamieszkał w Przemyślu, a następnie przeniósł się na wieś gdzie się ożenił i spłodził dzieci. Oczywiście będąc szlachcicem jeździł na sejmy w szlacheckim kontuszu i nigdy nie był uważany za gorszego od reszty "panów braci" ze względu na swój kolor skóry. Inny "Maur", służący biskupa krakowskiego - Aleksander Dynis, również został nobilitowany, potem osiadł na wsi i też założył rodzinę, jako polski czarnoskóry szlachcic. Takich przypadków było jeszcze kilka, ale należy tutaj podkreślić że w Rzeczpospolitej (czy też w Polsce, bo nazwa Rzeczpospolita jak i Korona były używane naprzemiennie) nigdy nie było rasizmu. Dowodem tego był bohater Polski i Wojny o Niepodległość Stanów Zjednoczonych - Tadeusz Kościuszko, który miał czarnoskórego ordynansa, a gdy po zwycięskiej wojnie Kongres USA przyznał mu obywatelstwo amerykańskie oraz ziemię i znaczne środki pod budowę domu, Kościuszko przeznaczył je na stworzenie szkoły dla wyzwolonych przez siebie czarnoskórych niewolników (tak, aby stali się pełnoprawnymi obywatelami nowego narodu - jak sam twierdził), po czym wrócił do Polski.


SPROFANOWANIE POMNIKA TADEUSZA KOŚCIUSZKI W WASZYNGTONIE PODCZAS ZAMIESZEK w 2020



Inną jeszcze specyfiką polskiej szlachty, była jej ciekawość świata i uczenia się wszelkich zasłyszanych lub widzianych nowinek. Tak pisał o tym biskup Walencji Jean de Montluc (który w 1574 r przybył wraz z Henrykiem de Valois do Polski): "Nie ulega bowiem wątpliwości, że nie ma na świecie narodu, który by potrafił w tak szybkim czasie przejąć dobre obyczaje i cnoty od innych narodów. Jak już wspomniałem, Polacy odznaczają się większą od innych ciekawością poznania innych krajów w nadziei, że jeśli umiejętnie kraje te będą zwiedzali, wówczas po powrocie lepiej będą widziani od innych i łatwiej będą mogli osiągnąć zaszczyty i dostojeństwa państwowe. Wystarczy im np. czteromiesięczny pobyt w Italii, by płynnie mówić po włosku i tak przystosować się ubiorem, sposobem życia i zachowaniem, jak gdyby urodzili się we Włoszech. Podobnie dzieje się, gdy przebywają w Hiszpanii czy Francji. Co się zaś tyczy Niemiec, to wprawdzie także szybko uczą się mowy niemieckiej, ale zachowują przy tym własny ubiór, sposób życia i obyczaje, i na tym właśnie polega różnica pomiędzy tymi dwoma narodami". Podróże do Italii, Austrii, krajów niemieckich, Francji czy (rzadziej) Hiszpanii, były naturalne w karierze każdego młodego szlachcica polskiego. Chodziło nie tylko o poznanie kultury i języka danego kraju, ale przede wszystkim o nawiązanie znajomości, które potem liczyłby się w dyplomacji. O zagranicznych wojażach synów szlacheckich z wybranych rodów, postaram się za jakiś czas jeszcze obszerniej napisać. Ale szlachcic polski odznaczał się jeszcze jedną rzeczą, a mianowicie ogromnym szacunkiem do kobiet, o czym też opowiem w kolejnej części.


"I to jest najlepszy dowód na to, że kobiety nie potrafią się przyjaźnić"
"Facet z facetem sobie po gębie dadzą i spokój i dalej kumple, a tu?"
"Źle dotykałaś mojej łechtaczki, nie możemy się przyjaźnić - udaję kobietę" 🤭
"Zbyt uczuciowe te baby są, ja mówię: brachu, rób z moją łechtaczką co ci się podoba, ważne żebyś wina polał" 😂
"A co to jest łechtaczka?" 🥳




CDN.

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. III

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"





"Szlachta jest wysoka i silna, z zadziwiającą zręcznością umie korzystać z szabli, zna na ogół nie tylko język ojczysty, jest hojna i mocno papieska. Kiedy jednak spojrzysz uważniej, okaże się, że jest zuchwała, dumna, nadęta, uparta i tak zazdrosna o swoją wolność, że często buntuje się przeciw królowi, choćby przy tym wszystko miało lec w gruzach. Do mnicha i klechy mają dużo zaufania. Polskich kupców jest mało, chłopi są mizerni i prawie niewolnicy" - oto opinia, jaką zapisał w połowie XVII wieku podróżujący wówczas po Rzeczpospolitej młody (zaledwie wówczas 14-letni) Georg Friedrich Freiherr zu Eulenburg. Też i inni zagraniczni podróżnicy mieli bardzo ciekawe opinie o polskiej szlachcie, które zamierzam tutaj również zaprezentować, jako swoistą ciekawostkę historyczno-obyczajową.






Polska szlachta - i powiedzmy to sobie otwarcie - była ewenementem całej Europie. Po pierwsze: szlachty w dawnym państwie polsko-litewskim (czyli Koronie Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwie Litewskim) było bardzo dużo, więcej niż we Francji, Anglii i Hiszpanii razem wziętych (co zresztą w roku 1573 odnotował francuski poeta i pisarz Jean Monluc). W tamtym czasie szlachty w Rzeczpospolitej było aż 8% wszystkich mieszkańców kraju i choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się to liczba niewielka, to musimy sobie uświadomić że w tym samym czasie szlachta we Francji liczyła nie więcej niż 1%, w Hiszpanii 2%, a w Anglii... ponad pół procenta. Dla przybysza z Zachodu przyjazd do naszego kraju i ujrzenie tak wielkiej liczby nobilitowanych do szlachectwa, był iście zaskakujący. Tym bardziej że polska szlachta (w tamtym czasie - bo to jest akurat istotne) praktycznie nie używała żadnych tytułów. Zauważył to, podróżujący po naszym kraju w roku 1630 inny Francuz - Guillaume de Beauplan, pisząc, że nie ma tutaj ani książąt, ani hrabiów, ani markizów, ani baronów. Cała szlachta zaś zwraca się do siebie jak do braci (słowami: "brateńki", albo "panowie bracia"), a tytuły byłyby przeszkodą w tej równości wszystkich możnych i dobrze urodzonych. Rzeczywistość jednak nie była tak kolorowa, jak ją przedstawiał Beauplan. Owszem, unikano używania tytułów (a nawet sejmy zakazywały przyjmowania jakichkolwiek zagranicznych nobilitacji i tytułów) właśnie dlatego, aby nie tworzyć sztucznych podziałów wśród - teoretycznie równej sobie - braci szlacheckiej. Chodziło o przekaz, który jasno dawał do zrozumienia że każdy szlachcic, nawet najuboższy, może piastować najwyższe urzędy w kraju. W rzeczywistości zaś było tak, że najbiedniejsza szlachta (zarówno ta zagrodowa, jak i szlachta "gołota" - czyli pozbawiona majątków ziemskich, a niekiedy nawet tak uboga, że nie stać jej było na dobry ubiór czy... buty) aby nie umrzeć z głodu, zaciągała się na służbę do magnatów (na Zachodzie oczywiście też istniała dysproporcja w majętności szlachty, ale tam nawet najbiedniejszy szlachcic mógł wstąpić do armii i robić karierę wojskową, w Rzeczpospolitej zaś nie było takiej możliwości, jako że nie było stałej armii). Zaciągając się na służbę do magnata, taki szlachcic był związany zarówno przysięgą wierności, jak również obowiązkiem, a przede wszystkim był to jego pracodawca, który dawał mu chleb, w zamian zaś wymagał chociażby tego, aby taki pozbawiony majątku ubogi szlachcic na sejmach głosował tak, jak życzył sobie tego jego patron (to właśnie powodowało później plagę wszelkich wet niezbędnych dla zreformowania Ojczyzny ustaw, w tym choćby powołaniu stałej armii).




Również zamiłowanie do cudzoziemskich tytułów często było silniejsze od solidarności szlacheckiej braci i wielu magnatów jak i zwykłych szlachciców takowe tytuły zaczęło przyjmować (Prusak Johann Joseph Kausch tak pisał o zamiłowaniu polskiej szlachty do tytułów w końcu XVIII wieku: "Każdy tytuł mający coś wspólnego z dworem, sądem, posiadaniem lub stopniem wojskowym, lub też odnoszący się do czegokolwiek innego, ma tu swoją wagę. Wszystkie tytuły można kupić, dlatego też zaczynają tracić coraz więcej na wartości"). Pierwotna forma demokracji szlacheckiej istniejąca w Rzeczpospolitej Obojga (Trojga) Narodów w XVI wieku, już w połowie wieku XVII (a prawdopodobnie wcześniej) zaczęła ewoluować ku oligarchii magnackiej. Pisał o tym pod koniec XVIII wieku jeszcze inny Francuz Jacques-Henri Bernardin de Saint Pierre: "Rząd polski skłania się ku arystokratyzmowi. Dwadzieścia rodzin, wśród których najważniejszymi są rody Lubomirskich, Jabłonowskich, Radziwiłłów, Ossolińskich oraz Czartoryskich, ubiega się o ster rządu. Sprzymierzają się z sobą, zagarniają władzę aż do chwili, gdy silniejsze stronnictwo nie odsunie ich od rządów. Wówczas wszystkie królewszczyzny, wszystkie godności przechodzą w inne ręce. Ten zamęt, to stałe zderzanie się różnych interesów rodzi prawdziwą anarchię. (...) magnaci (...) Dzielą między siebie stanowiska wojskowe, beneficja i najwyższe urzędy cywilne. Resztki zabierają ich słudzy, którzy rezerwują sobie podrzędniejsze stanowiska, miejsca w akademiach, wszystkie wreszcie owoce i zyski, jakie przynosi przemysł. Ci możni panowie ujarzmiają wolnego ducha narodu, zaszczepiając mu służalczość, bardziej godną pogardy aniżeli niewolnictwo". Także ustrój panujący w Rzeczpospolitej był dla wielu przybyszy z Zachodu ewenementem i swoistą ciekawostką. Po pierwsze dlatego że oficjalnie w Polsce panował król, a jednocześnie (choć istniała nazwa Korony Królestwa Polskiego), zastępczo nazywano kraj Rzeczpospolitą, czyli republiką. Gdzie tu sens, gdzie logika? Dla wielu podróżników z zagranicy było to całkowicie niezrozumiałe, dziwne i niepojęte, gdyż Nie potrafili oni sobie uświadomić faktu, że nazwa "Rzeczpospolita" odnosi się do panującej w kraju wolności szlacheckiej i demokratycznej (a potem oligarchicznej) formy rządów, zaś król pełni rolę swoistego "pierwszego senatora" - jakby powiedzieli o tym starożytni Rzymianie. "Król jest ojcem, a Rzeczpospolita matką" - jak mawiano w tym czasie.

Innym niezrozumiałym na Zachodzie aspektem polskiej szlachty, była jej... natura. Amerykański historyk egipskiego pochodzenia (koptyjskiego, czyli chrześcijanin) Raymond Ibrahim W swej książce: "Miecz i bułat. Czternaście wieków wojny pomiędzy islamem a zachodem", tak podsumował Polaków (głównie polską szlachtę) z czasów króla Jana III Sobieskiego i odsieczy wiedeńskiej z 1683 r.: "Od momentu utworzenia tej ostatniej Ligi Świętej przeciwko islamowi Polacy wydawali się dziką i nieprzewidywalną zbieraniną. W przeciwieństwie do Niemców - którzy pod względem etnicznym, językowym i kulturowym podobni byli do Austriaków - Polacy przypominali raczej Rusinów. Wydawali się pospolici i prymitywni, przynajmniej dla wyrafinowanego, noszącego pudrowane peruki wiedeńskiego dworu Leopolda. Byli jednak tęgimi wojownikami, a Rzeczpospolita Obojga Narodów należała wówczas do największych mocarstw Europy". Rzeczywiście, Polaków - w czasie tej bitwy pod Wiedniem - trudno było niekiedy odróżnić od Turków. To znaczy trudno by ich było odróżnić, gdyby jednak nie różnili się znacząco pewnymi istotnymi szczegółami, takimi jak choćby ubiór husarski i brak turbanów na głowach, oraz oczywiście bledszy niż turecki odcień skóry. Zarówno Austriacy jak i Niemcy, a także inni przedstawiciele narodów Europy Zachodniej (w tym Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, Włosi) nie znali zupełnie ani polskiego ubioru wojskowego, ani polskich symboli, ani też polskiej taktyki wojskowej, co powodowało że często dochodziło do pomyłek w tej kwestii. Pięknie wyjaśnia to pan w filmiku poniżej, który jasno deklaruje iż po zwycięstwie pod Wiedniem Austriacy podejmowali Polaków na wielkiej uczcie w Wiedniu i "zwyczaj był taki że najpierw wchodzili husarze, potem wchodziło dowództwo. Husarze ubrani byli w skóry lampartów, stąd dworacy cesarscy wzięli ich za jakiś niesamowitych notabli i usadzili ich na miejscach hetmańskich (...) I w tym momencie weszli hetmani oraz Jan III Sobieski w takich burkach i dworzanie usadzili ich niżej. Nie znali się na polskim obyczaju wojskowym, nie wiedzieli że co prawda towarzystwo chodzi w skórach, ale to, co wzięli za koce czyli burki kuligowskie były jeszcze droższe (...) Na to natychmiast zareagował książę Lotaryński, który w uroczystych słowach przeprosił za zaistniałą sytuację i powiedział: "Panowie lampartowie - niżej, panowie kilimkowi - wyżej" ☺️)




Notabene formacje husarskie (które pierwotnie były pochodzenia węgierskiego, a prawdopodobnie również serbskiego), stały się ostatecznie symbolem tamtej Rzeczpospolitej. Husaria była bowiem nie do skopiowania, choć próbowali to zrobić zarówno Francuzi jak i Moskale (w obu przypadkach im nie wyszło, zaś krótkotrwała husarska formacja moskiewska była parodią tego, co realnie stanowili sobą ich polscy odpowiednicy). Tam gdzie pojawiała się husaria, tam wróg przestawał nawet marzyć o zwycięstwie. W takich bitwach jak że Szwedami pod Kircholmem (1605 r.), z Moskalami i Szwedami pod Kłuszynem (1610 r.), czy pod Chocimiem (1621 r.), oddziały husarskie niszczyły znacznie liczniejsze od nich siły przeciwnika. Pod Chocimiem 7 września 1621 r. 600 husarzy natarło na 10 000 wojowników sułtana Osmana II (który osobiście obserwował bitwę). Szarża zakończyła się całkowitym zwycięstwem i zmuszeniem wroga do ucieczki. Widząc to sułtan Osman II rozpłakał się z żalu i bezsilności. Husaria to była elita elit staropolskiej wojskowości, a jej dewizą było hasło: "Miłość Ojczyzny najwyższym prawem". Nawet konie husarskie były specjalnie szkolone do walki i do tego stopnia, że również po śmierci husarza nadal atakowały szeregi wroga, kąsając i tratując boleśnie żołnierzy wrogich armii. Piszę to jako swoisty dodatek do tego tematu, jako że należy podkreślić iż na Zachodzie Ani też na Wschodzie niczego podobnego nie wymyślono, a husaria była niezwyciężoną formacją przez pierwsze 122 lata swego istnienia (od 1503 do 1625 roku).




Podróżników z Zachodu dziwiło w Rzeczpospolitej również wiele innych kwestii, jak choćby wyjątkowy ubiór polskiej szlachty (zbliżony do tureckiego), uczesanie (owe słynne "podgolone łby"), a także łatwość w przyswajaniu sobie i nauce języków obcych (łacinę znał w Rzeczpospolitej każdy szlachcic, spora część mieszczan i... wielu chłopów). O tym wszystkim (i wielu innych nieznanych ciekawostkach) jednak opowiem już w kolejnej części tej serii.


CDN.

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. II

 NIEZWYKŁE
(CHOĆ CZĘSTO ZAPOMNIANE)
PRZYGODY I EUROPEJSKIE WOJAŻE
POLAKÓW od XVI do XIX wieku





1633 r.
BAJECZNY WJAZD PODSKARBIEGO
NADWORNEGO KORONNEGO 
JERZEGO OSSOLIŃSKIEGO DO RZYMU





"ZATEM DOBRANOC KORONNI SYNOWIE,
ZACNYCH PRADZIADÓW ZACNI POTOMKOWIE,
A SŁUGI SWEGO NIE ZAPOMINAJCIE 
I DO RZYMU MI TO ŚWIADECTWO DAJCIE"

"O JEDNEJ KORTEZANCE PADEWSKIEJ, CO JĄ ZWANO SIGNORA DIAMANTE"
JAN KOCHANOWSKI



Wjazdy polskich magnatów i szlachciców do europejskich stolic zawsze były dość niezwykłe. Każda bowiem taka wyprawa stanowiła o splendorze króla i Rzeczypospolitej, zatem musiała być wyjątkowa. W latach 1605-1607 sporządzona została instrukcja poselska (rozbita na 27 rozdziałów) "Sposób odprawiania poselstw", która zalecała w jaki sposób należy się zachowywać na obcych dworach, udzielała rad i wskazówek (instrukcja była tak naprawdę zbiorem wcześniejszych polskich poselstw m.in.: Erazma Ciołka, Jana Ocieskiego, Stanisława Mińskiego czy Piotra Dunina Wolskiego). Mówiła również o tym, że w poselstwach do papieża należy przewodnictwo oddawać osobie świeckiej, a nie duchownej, gdyż ta ostatnia "mniej waży w antykamerze papieskiej". W Rzymie bowiem, duchowny z innego kraju: "jeśli nie jest asystent, siedzi gorzej niż u nas pleban". Radzono tam również aby w poselstwie uczestniczyli też obcokrajowcy naprzemiennie (np. majordom Polak, kapelan Włoch, ale medyk Polak), oraz jaką trasę należy obrać, aby jak najszybciej dotrzeć do celu. Instrukcja była jedynie uzupełnieniem tego, co praktykowano u nas od bardzo dawna, jeśli chodzi o misje dyplomatyczne, a mianowicie człowiek wysyłany w taką misję, musiał być odpowiednio zaznajomiony zarówno z krajem do którego przybywał w poselstwie, jak i (mniej więcej) z relacjami panującymi wśród króla i jego otoczenia (często przydatne w tej mierze bywały znajomości, zawierane podczas studiów na uniwersytetach). 

Polscy posłowie byli uważani w całej Europie za dobrze wykształconych, władających kilkoma językami, obytych w świecie i niezwykle uprzejmych oraz pełnych smaku i elegancji (w 1573 r. francuski poeta Jean Dorat był pod wielkim wrażeniem polskiego poselstwa, które w tymże roku odwiedziło Paryż, czego wyrazem były jego słowa, zawarte relacji z owego spotkania, które brzmiały: "My, Gallowie, dziwimy się, Polacy, waszym postaciom, waszej ogładzie, jakby półbogom") i nie zmieniło tego wizerunku nawet niefortunne poselstwo Pawła Działyńskiego do królowej Anglii - Elżbiety I w 1597 r. (o którym już wielokrotnie pisałem). Jednak poselstwo podskarbiego nadwornego koronnego - Jerzego Ossolińskiego, jakie wyruszyło z Krakowa (15 września 1633 r.) w podróż poselską do Rzymu, przyćmiło wszystkie poprzednie tego typu poselstwa. Wjazd do Rzymu (20 listopada) był bowiem doprawdy bajeczny i ukazywał ówczesną potęgę Rzeczypospolitej polsko-litewskiej (poseł wenecki pisał w roku 1646 iż: "Polacy byliby strasznymi światu, gdyby się nauczyli porządku i posłuszeństwa", po czym wyliczał zasługi Polaków w walkach w Europie Zachodniej, w tym m.in.: "Kosztowne zaciągi obróciła Francyja na swój pożytek, dwa tysiące czterysta samej piechoty polskiej, uzbrojonej w kosy, dopomogło w następnym roku do wzięcia Dunkierki"). Wjazd Ossolińskiego do Rzymu porównywano wówczas do... drugiej inwazji Hannibala, a to z tej przyczyny, iż w jego orszaku było aż 10 wielbłądów, które musiały przejść Alpy. Do tego przepiękne karoce, konie podkute złotymi podkowami (które specjalnie gubiły na ulicach Rzymu) i w ogóle niezwykłe bogactwo całego orszaku (nawet 30 służących Ossolińskiego jechało na koniach o turkusowych rzędach, a przyozdobieni byli w piękne szaty w atłasowych, błękitnych frezjach, do tego siodła na których jechali były wysadzane drogimi kamieniami). 

Cały orszak liczył 300 ludzi i koni, 10 wielbłądów, mnóstwo karoc i wozów obładowanych bogactwem, do tego wzięci w niewolę Turcy i Tatarzy w turbanach (którzy prowadzili owe wielbłądy), mający stanowić swoistą atrakcję dla papieża i ludu Rzymu, dlatego też wszystko to razem wzięte przypominało prawdziwą inwazję Hannibala na Rzym. Orszak wyjechawszy z Krakowa w dniu 15 września, kierował się powoli w kierunku cesarskiego Wiednia. Następnie skierowano się do Leoben, potem St. Veit i Villach). W początkach października przekroczono rzekę Gall, po czym wjechano do Tarvisio. Cała droga nie była łatwą, bowiem musiano pokonywać góry i przełęcze, a także drogi zarzucone odłamkami skalnymi (co było niezwykle trudne dla dużych i ociężałych karoc, a szczególnie wozów obładowanych najróżniejszymi kosztownościami), szczególnie pod Camporosso i Pontebba a także pod Venzone. Często dochodziło też do sytuacji, że z braku mostów na rzekach, musiano pokonywać je wpław (nad Piawą o mal nie doszło z tego powodu do tragedii, gdy jedna z karoc została zniesiona przez fale rzeczną i jedynie dzięki szybkiej reakcji hajduka Michała nie doszło do tragedii i uratowano siedzące w niej osoby). Pewien problem nastręczały postoje, choć starano się obozować głównie w klasztorach (przede wszystkim sam Ossoliński i niektórzy z panów szlachty jego orszaku), a reszta po prostu rozbijała obóz pod danym miastem lub szukała sobie kwater. 


JERZY OSSOLIŃSKI



W Trewiso po raz pierwszy powitano orszak Ossolińskiego fanfarami, mowami powitalnymi i oficjalnymi przyjęciami w pałacach wielmożów (podczas jednego z takich przyjęć, Ossoliński zainteresował się kształtem jednej z willi, którą kazał dokładnie zmierzyć). Dalsza podróż przebiegała pod znakiem przyjęć i zwiedzania poszczególnych miast włoskich (Padwa, Rovigo, gdzie odbyło się przyjęcie w pałacu Roncalli, Polesella i gościna u signora Grimani, Ferrara i wreszcie Bolonia). W Ferrarze władze miasta przywitały Polaków jeszcze nim ci ujrzeli bramy tego włoskiego miasta. Osobiście wyprawił się na ich przywitanie signor Domenico Danino, siostrzeniec kardynała Ferrary - Magalottiego. Po mieście oprowadzał ich książę Torquato. W Bolonii zaś powitał ich gubernator miasta signor Sant Mario, który oprowadził przybyszów po mieście (odegrano również komedię w palazzo Sforza. Potem zatrzymano się w Forli i Cesenie (w tym ostatnim mieście zorganizowano dla Polaków taką ucztę, że rano wszyscy biesiadnicy ledwie mogli ustać na nogach, mając tak potwornego kaca). W Rimini, w palazzo d'Arengo urządzono bal, połączony z tańcami (po raz pierwszy w swej podróży członkowie orszaku ujrzeli piękne włoskie damy, z którymi tańczono i konwersowano, choć ze względu na obecność mężów tych panien na sali, jakiekolwiek inne relacje, w tym dłuższe rozmowy były niemożliwe). Kolejne postoje to niekończące się przyjęcia, połączone (głównie z piciem ogromnych ilości wina) i zwiedzanie lokalnych miast. W Senigalli Ossoliński nocował w willi Włocha, który dumny był z tego, że lat temu kilka (1624 r.) widział przejazd polskiego królewicza Władysława (wówczas już króla Rzeczypospolitej), przez Senigallię do Rzymu.

Następnie odwiedzono Ankonę (gdzie podziwiano występ chóru mniszek z klasztoru brygidek), Loreto, Maceratę, Belforte, Muccię, Seravelle, Foligno i gdy opuszczano już Civita Castellana kolejnym etapem podróży był już bezpośrednio sam Rzym. Nim jednak orszak poselski Ossolińskiego wjechał do miasta, powitało go na jego rogatkach ok. stu karet, będących własnością poszczególnych posłów z najróżniejszych krajów, którzy witali go oficjalnie w imieniu swych monarchów i rządów. Ossoliński odpowiadał wszystkim w językach włoskim, hiszpańskim, francuskim, niemieckim, angielskim i jeszcze kilku innych. Pamiętny bajeczny wjazd polskiego orszaku do Rzymu, miał miejsce w kilka dni później. Tak oto ów wjazd widział anonimowy naoczny świadek, włoski pisarz który pozostawił własną relację z tego wydarzenia: "Z taką pompą prowadzono Jego Mości do pałacu, pod górę della Trinita dei Monti (...) Wszystkie drogi i ulice, przez które ta jazda poszła, były zagęszczone karetami i bardzo wielką ciżbą ludzi, że trudno się było przecisnąć, a sama sława narodu polskiego i posła takowego była nader wielka, przy takim porządku i dostatku, gdyż w strojach było widzieć okazałość wielką, w siedzeniu na koniach prawie żołnierską postać, w postępkach poważność i skromność, a we wszystkich innych obyczajach animusze prawie pańskie i wspaniałe we wszystkim, a na dostatek prawie nieporównaną ludzkość i grzeczność, przez co prawie zniewolili sobie wszystkich w tym mieście, które przyzywa jednym głosem, że pamiętnika nie masz, który by widział taką pompę. Gdy wjeżdżał Jego Mość pan poseł w swój pałac, ex castro S. Angeli wypuszczono wszystkie strzelbę na przywitanie Jego Mości i na oświadczenie wielkiej radości wszystkiego Rzymu z przyjazdu pana tak wielkiego".

Wjazd był doprawdy bajeczny i wyżej wymieniona relacja Rzymianina, który ją oglądał nie oddaje w pełni jej piękna i bogactwa. W naszej pamięci przetrwała jedynie opowieść, jak to konie z orszaku Ossolińskiego specjalnie gubiły złote podkowy, które potem ochoczo zbierali mieszkańcy Rzymu, ale był to jedynie fragment dziejących się wydarzeń (choć bez wątpienia najbardziej imponujący). Niesamowite wrażenie musieli budzić również przybrani za husarzy i przyozdobieni w piękne stroje z aksamitu i atłasu, ze sterczącymi za ich plecami (na husarski sposób) piórami (z tą jednak różnicą iż były to... pióra pawie) służący Jerzego Ossolińskiego. Końskie uzdy i siodła były przetykane złotem, srebrem i drogimi kamieniami, ale równie wielką ciekawość budzili Turcy i Tatarzy w turbanach, którzy jechali na wielbłądach. Cały orszak wyglądał niczym wyjęty z jakiegoś innego świata, ale oni stanowili dodatkowy element orientalizmu. Ossoliński wiózł również papieżowi Urbanowi VIII bogate dary, załadowane na wozach, wygłosił też na jego cześć sławną mowę pochwalną. Długo jeszcze w Rzymie wspominano tę polską ambasadę (Ossoliński jechał do Rzymu, aby objąć urząd polskiego posła przy Stolicy Apostolskiej), a papież dzięki uzyskanym darom, mógł sprawić mieszkańcom Rzymu nie lada przyjemność, doprowadzając by jednego dnia z miejskich fontann zamiast wody, płynęło wino.




Podobnie widok wziętych w niewolę (choć równie bogato przybranych) muzułmanów musiał przypominać mieszkańcom Rzymu i innych włoskich miast, że to właśnie Rzeczpospolita polsko-litewska stanowi największą i najpewniejszą zaporę przeciwko rozlewaniu się islamu na Europę i że to "Polska jest najsilniejszą fortecą całej Europy przeciwko ludom barbarzyńskim" ("Poloniae totus Europae adversus barbarorum nationum" - taki napis znalazł się na łuku triumfalnym w Paryżu w roku 1573). Pięćdziesiąt lat po owym świetnym poselstwie Jerzego Ossolińskiego do Rzymu, ponownie przekona się o tym cały świat, gdy husaria Rzeczypospolitej dosłownie zmiecie 300 000 tureckich i tatarskich wojsk, które obległy Wiedeń i już czuły się jego panami.




CDN.

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. I

 NIEZWYKŁE 
(CHOĆ CZĘSTO ZAPOMNIANE)
PRZYGODY I EUROPEJSKIE WOJAŻE
POLAKÓW od XVI do XIX wieku




Niezwykłe są doprawdy dzieje Polaków podróżujących (lub walczących) po Europie od XVI do XIX wieku. Podróż królewicza Władysława do Belgii (Niderlandów Hiszpańskich) i Italii w latach 1624-1625, uroczysty wjazd podkanclerzego Jerzego Ossolińskiego do Rzymu w 1633 r. (w czasie którego m.in.: konie gubiły złote podkowy, które zbierali mieszkańcy Wiecznego Miasta), podróże Polaków do Anglii i Francji w XVI i XVII wieku, oraz na dwór sułtana Imperium Osmańskiego, są już częściowo zapomniane, podobnie jak wyczyn młodego polskiego oficera - Frączewskiego, który w 1800 r. z szablą w zębach przepłynął z Geniu do Nicei, aby powiadomić Bonapartego o ciężkiej sytuacji oblężonych Francuzów w Genui (pierwotnie płynął łodzią w towarzystwie kilku wioślarzy, ale gdy zorientowano się że angielskie okręty blokady miasta są znacznie szybsze, rozebrał się, skoczył do wody, po czym... przypomniał sobie że zostawił szablę, więc wrócił się po nią i trzymając w zębach wpław dotarł do oddziałów gen. Sucheta pod Niceą). Niewiele też wiemy o przygodach polskich szlachcianek w wieku XVII i XVIII. W tym temacie postaram się rzucić na nie nieco światła. Zacznijmy teraz od zupełnie zapomnianej przygody, jaką doświadczył pewien polski szlachcic kresowy, urodzony w Barze (twierdza wzniesiona w XVI na polecenie królowej Bony Sforzy i nazwana tak na pamiątkę jej włoskich posiadłości księstw Bari i Rosano), na wschodnich ziemiach ówczesnej Rzeczypospolitej (dziś na Ukrainie), który dostał się do tureckiej niewoli w 1620 r. po klęsce w bitwie pod Cecorą, w czasie wyprawy hetmana Stanisława Żółkiewskiego na Mołdawię, a następnie przez kilka lat był niewolnikiem tureckiego wielmoży. W 1627 r. wzniecił udany bunt na pokładzie okrętu należącego do owego Turka i wyzwoliwszy 220 galerników pożeglował do Włoch, a następnie wrócił do Polski. Jego niezwykłe przygody stanowią bez wątpienia gotowy scenariusz filmu przygodowo-kostiumowo-historycznego



1627 r.
OPANOWANIE TURECKIEGO GALEASA
PRZEZ POLSKIEGO SZLACHCICA
MARKA JAKIMOWSKIEGO 
I UWOLNIENIE 220 NIEWOLNIKÓW
BĘDĄCYCH NA OKRĘCIE


"OPISANIE KRÓTKIE ZDOBYCIA GALERY PRZEDNIEJSZEJ ALEKSANDRYJSKIEJ W PORCIE U METALINY ZA SPRAWĄ DZIELNĄ I ODWAGĄ WIELKĄ KAPITANA MARKA JAKIMOWSKIEGO, KTÓRY BYŁ WIĘŹNIEM NA TEJŻE GALERZE, Z OSWOBODZENIEM 220 WIĘŹNIÓW CHRZEŚCIJAN

KRAKÓW 
1628 r.






Marek Jakimowski o którym będzie tutaj mowa, przyszedł na świat w mieście-twierdzy Bar na Podolu (rok jego narodzin pozostaje nieznany). Był kresowym szlachcicem, jakich wówczas było sporo. Cała jego historia tak naprawdę zaczyna się dopiero w roku 1620, wraz z wyprawą hetmana wielkiego koronnego Stanisława Żółkiewskiego na Mołdawię. 23 września 1617 r. w Buszy podpisany został traktat pokojowy Rzeczpospolitej z Turcją Osmańską. Został on podpisany, gdyż obie strony gotowały się do wojny wzajemnej (od lutego tego roku) i choć działania zbrojne nie nastąpiły (Turcy zgromadzili nad granicami 100 000 żołnierzy nie licząc ok. 30 000 Tatarów, zaś hetman Żółkiewski dysponował łącznie zaledwie... ok. 700 żołnierzami plus pocztami szlacheckimi Ostrogskich, Zasławskich, Daniłowskich, Krasickich, Radziwiłłów, Tyszkiewiczów, Zamojskich, Sieniawskich, Zbaraskich, Zebrzydowskich, Stadnickich i Sienińskich - łącznie może ok. 20 000 żołnierzy - prawdziwa liczba wojska nie została wymieniona przez hetmana w jego mowie na sejmie w lutym 1618 r.). Turecki wódz naczelny Iskander Pasza zagroził wojna, jeśli nie ustaną polskie próby mieszania się w sprawy Mołdawii (zależnej od Turcji) i jeśli Kozacy nie zaprzestaną swych łupieżczych wypraw na wybrzeża Morza Czarnego. Hetman Żółkiewski (zdając sobie sprawę z ogromnej dysproporcji sił, a należy też dodać że w tym czasie Rzeczpospolita prowadziła dodatkowo jeszcze dwie wojny, z Rosją, gdzie pod Moskwą walczył sam królewicz Władysław i ze Szwecją o Rygę i Inflanty), dał do zrozumienia że pragnie pokoju, ale jest również gotowy na wojnę ("Mężny wódz dał wszelako znać ostatniemu, że był gotów na oboje: do pokoju i do wojny" - Teodor Morawski). Iskander zapewniał że jeśli tylko Polacy zrezygnują z wypadów na Mołdawię i powstrzymają Kozaków, pokój stanie się faktem ("Na sto lat przysięgał zgodę Iskiender, byle przeklęci Kozacy dali pokój najazdom" - Teodor Morawski).


"KOZACY PISZĄ LIST DO SUŁTANA"

"Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaki z ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić (...) świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego, co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju zagięty. Świński ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa twoja mać.
O tak ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze. Nie będziesz ty nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie nas w dupę pocałować!"




Pokój został więc podpisany (Naim Effendi w swym "Rocznikach" napisał: "W tymże roku król Lehów, Rezygmun (Rex Sigismundus - czyli król Zygmunt III), przysłał posła do Drzwi Szczęśliwości, w celu stwierdzenia wzajemnej przyjaźni i odnowienia pokoju"), gdyż nie było sensu otwierać trzeciego frontu wojny i tworzyć kolejnego nieprzyjaciela, tym bardziej że Turcy wcale nie pragnęli walki. Hetman Żółkiewski zgodził się więc zrezygnować z wpływów w Mołdawii i powstrzymać Kozaków od ciągłych i nieustannych ataków na wybrzeża Morza Czarnego - 28 października 1617 r. zmusił ich do złożenia przysięgi na starej Olszance iż zaprzestaną najazdów (mieli poniszczyć swe czajki - czyli małe statki którymi dokonywali swych wypraw) oraz brania w niewolę ludności muzułmańskiej z atakowanych terenów, oraz że wiernie będą służyć Rzeczypospolitej nie łamiąc umów. W zamian za to co rok w Kijowie mieli odbierać 1000 złotych oraz na sejmie zostaną potwierdzone dotychczasowe przywileje kozackie. Wojnę wówczas zażegnano, ale należałoby nadmienić jak łupieżcze były wypady Kozaków na tereny należące do Imperium Osmańskiego (podobnie zresztą jak i Tatarów na ziemie Rzeczypospolitej). W sierpniu 1614 r. wyprawili się przeciwko Synopie (bogatemu miastu portowemu, zwanemu wówczas "Miastem kochanków"), które obrócili spalili doszczętnie, ludność uprowadzając w niewolę (wcześniej uwalniając niewolników chrześcijan, zmuszonych do przejścia na Islam). Większość tego jasyru nie udało się jednak Kozakom dowieźć do domu, gdyż pod Oczakowem dopadła ich flota turecka i zadała porażkę, a na lądzie pojawili się Tatarzy, którzy zmusili Kozaków do porzucenia prawie całego jasyru. Zdobytych jeńców kozackich wielki wezyr Nasuch Pasza odesłał do Synopy, gdzie pozostała przy życiu ludność spalonego miasta dokonała na nich samosądu.

Kozacy jednak nie poprzestali, w roku następnym (1615) wyprawili się (na 80 czajkach) ponownie na tereny tureckie i spalili dwa miasta Misewnę i Archioke ludność ich uprowadzając ze sobą w niewolę, po czym skierowali się na... Konstantynopol. Po raz pierwszy od 162 lat, czyli od zdobycia Konstantynopola przez sułtana Mehmeda II Zdobywcę, wroga flota pojawiła się naprzeciw murów tego potężnego miasta. W tym czasie sułtan Ahmed I był na polowaniu, powiadomiony o niebezpieczeństwie przez dowódcę garnizonu, szybko powrócił do pałacu, gdzie wraz z żoną - sułtanką Kosem obserwował płonące przedmieścia swej stolicy (w pewnym momencie musiano nawet ewakuować cały harem z obawy przed kozackim atakiem). Sułtan wysłał w pościg swą flotę, ale Kozacy pokonali ją i zmusili do ucieczki. Była to potworna kompromitacja Imperium Osmańskiego, gdyż po raz pierwszy od 1402 r. (klęski Turków w bitwie z Mongołami Timura pod Ankarą), turecki sułtan musiał uciekać nie tylko z pola bitwy, ale wręcz z własnego domu. Podobnie było w roku następnym (1616), gdy Kozacy nie tylko zdobyli i spalili potężną Kaffę oraz Trapezunt, ale ponownie wyprawili się na Konstantynopol (tym razem była to już tylko swoista demonstracja siły, gdyż nie podjęto ataku), w drodze powrotnej ponownie pokonując turecką flotę pościgową. Te ataki były nie do zniesienia i jednocześnie ukazywały słabość Turków w walce z tego typu atakami. Nic więc dziwnego że Iskander Pasza: "Na sto lat przysięgał zgodę byle przeklęci Kozacy dali pokój najazdom".




Jednak po zakończeniu wojny z Moskwą (3 stycznia 1619 r. podpisanie rozejmu w Dywilinie, dającego Rzeczpospolitej ogromne tereny na wschodzie, podchodzące praktycznie pod same miasto Moskwa, których administratorem z rozkazu króla Zygmunta, swego ojca, został książę Władysław) i zawarciu rozejmu ze Szwecją (1617 r. na zasadzie status quo ante), konflikt polsko-turecki wybuchł z nową siłą. 21 listopada 1619 r. polskie oddziały najemne (tzw.: Lisowczycy) rozbili pod Humennem wojska siedmiogrodzkie Gabora Bethlena (Siedmiogród i Transylwania były wówczas krainami lennymi Turcji Osmańskiej), dzięki czemu ocalili przed upadkiem oblężony Wiedeń (tzw.: Drugie Oblężenie Wiednia). Obrażony Gabor Bethlen, poskarżył się sułtanowi, który i tak był wściekły na złamanie rozejmu podpisanego w Buszy (we wrześniu 1619 r. Kozacy po raz kolejny wyprawili się na tureckie wybrzeże, zdobywając i paląc Warnę, oraz rozbijając w tamtejszej bitwie kilkaset janczarów). Gdy więc do Konstantynopola udał się polski poseł Hieronim Otwinowski, młody sułtan Osman II w mocnych słowach zelżył Otwinowskiego i zapowiedział iż nie odpuści tej zniewagi, rozpoczęły się więc przygotowania do wojny. Turcy zgromadzili ponad 40 000 wojska, natomiast po polskiej stronie łącznie było 8 400 żołnierzy, jako bazę wypadową obrano właśnie Bar, gdzie do wojsk koronnych dołączył z własnym pocztem ów Marek Jakimowski. 3 i 4 września 1620 r. wojsko Rzeczypospolitej przeprawiło się przez bród na granicznej rzece Dniestr i wkroczyło do Mołdawii. 

17 września doszło tam do wielkiej bitwy pod Cecorą, która zakończyła się porażką, ale hetman Stanisław Żółkiewski wyprowadził wojsko (wciąż walczące, choć otoczone) ku granicznej rzece, dopiero tutaj doszło do katastrofy, gdy poszczególne chorągwie, widząc granice, zaczęły opuszczać szeregi by na własną rękę przedostać się do kraju, tym samym powodując wyłomy w dotąd ściśle ze sobą zespolonych i broniących się liniach. Widząc nadciągającą katastrofę, hetman Żółkiewski zabił swego konia i nakazał oficerom ratować się, sam jednak postanowił zostać i walczyć do końca, mówiąc: "Jeśli będziem zwyciężeni, nie miedzy jeńcami lecz między poległymi mię szukajcie", dodał również że własnym ciałem pragnie zagrodzić nieprzyjaciołom drogę do Ojczyzny. Tak też się stało, w bitwie poległo prawie 2000 Polaków, w tym sam wódz naczelny hetman wielki koronny Stanisław Żółkiewski. Turcy przekroczyli wówczas graniczną rzekę Dniepr i dotarli aż do Lwowa, ale stamtąd zawrócili, uznali zapewne że ich siły nie są wystarczająco duże i że należy się wzmocnić przed kolejną inwazją. Natomiast w Rzeczpospolitej wiadomość o klęsce cecorskiej zrobiła ogromne wrażenie. To był wręcz kubeł zimnej wody, gdyż już dawno nie słyszano o takiej klęsce (Polacy w polu rozbijali siły nawet i dziesięciokrotnie liczniejsze od swoich własnych), to była prawdziwa katastrofa. 


"ŚMIERĆ HETMANA STANISŁAWA ŻÓŁKIEWSKIEGO 
POD CECORĄ"
7 Października 1620 r.



Pamiętam że również papież Jan Paweł II w swych pismach przywołał kiedyś takie porównanie - "rok 1620 był tym dla społeczeństwa polskiego co rok 1939" czyli innymi słowy (bez porównywania samego kontekstu), papież przywołał tutaj atmosferę, jaka panowała w Rzeczpospolitej po klęsce cecorskiej, porównując ją do tej, jaka nastąpiła po wspólnym niemiecko-sowieckim ataku na nasz kraj we wrześniu 1939 r. Cóż, pycha zawsze kroczy o krok przed upadkiem, i tak samo jak w 1939 r. byliśmy przekonani że jesteśmy niezwyciężeni (były też takie głosy: "Anglicy i Francuzi, po co nam oni, będą tylko przeszkadzać i trzeba się będzie z nimi dzielić zwycięstwem"), nie wzięto jednak pod uwagę faktu, że Hitler dogada się ze Stalinem (w polityce bowiem liczą się tylko interesy, ideologie jeśli temu przeszkadzają, są usuwane w cień) i razem uderzą na Polskę. Podobnie nie przewidziano że Turcy mogą pokonać nasze wojska w Mołdawii (zawsze przecież wygrywaliśmy z nimi w polu). Było więc ogólne zdziwienie przechodzące w przerażenie - co będzie dalej?

Sejm nadzwyczajny zebrał się jeszcze na początku listopada 1620 r. a szlachta nie miała żadnych oporów przed uchwaleniem nowych podatków na wojsko - należało bowiem bronić zagrożonego kraju. Należało czym prędzej zmyć hańbę klęski cecorskiej więc wystawiono (płacili wówczas wszyscy, szlachta, duchowieństwo przekazało kwotę 150 000 złotych, a także Żydzi - 70 000 złotych) nową armię w sile ok. 50 000 żołnierzy. Była to duża siła, ale w porównaniu z armią sułtana Osmana II, liczącą ponad... 300 000 ludzi (a są raporty że mogło ich być nawet i 400 000) była ona niewielka. Do tureckiej inwazji na Rzeczpospolitą doszło 2 września 1621 r. a celem ataku była obsadzona twierdza - Chocim. Wodzem naczelnym został mianowany hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz. Obrona Chocimia trwała do 9 października i zakończyła się zwycięstwem Rzeczypospolitej, sułtan odstąpił ponosząc ogromne straty (ok. 100 000 zabitych i ponad drugie tyle rannych), choć w polskim obozie w dniu podpisania rozejmu została... ostatnia beczka prochu. Hetman Chodkiewicz także zmarł podczas walk (24 września) ale zwycięstwem swym pomścił klęskę roku poprzedniego i opromienił Rzeczpospolitą kolejną chwałą (zwycięstwo pod Chocimiem obiło się szerokim echem w ówczesnym świecie, a kolejnie monarchowie z papieżem Grzegorzem XV słali listy gratulacyjne do króla Zygmunta III). Bitwa była wygrana, Turcja pokonana, a młody sułtan za tę klęskę został zrzucony z tronu, upokorzony i zamordowany 20 maja 1622 r. przez janczarów).




Tyle wydarzenia polityczne, a teraz powrócić należy do osoby owego Marka Jakimowskiego, który dostał się do tatarskiej niewoli właśnie po klęsce w bitwie cecorskiej. Następnie trafił do Oczakowa, gdzie został sprzedany na targu niewolników pewnemu majętnemu Turkowi z egipskiej Aleksandrii o imieniu Kassymbek. Był to niezwykle majętny człowiek, gubernator egipskiej Damietty i Rosetty, który wówczas nadzorował budowę twierdzy oczakowskiej nad Morzem Czarnym. Jakimowski przez siedem kolejnych lat służył jako niewolnik Kassymbeka (był galernikiem, ale Turek miał do niego zaufanie, więc nie skuwano go kajdanami). Po zakończeniu prac inżynieryjnych przy budowie twierdzy oczakowskiej w drugiej połowie 1627 r., Kassymbek planował wrócić do domu, do Aleksandrii. Okręt jego (potężny galeas liczył aż 220 niewolników-galerników, z czego większość pochodziła z ziem wschodnich Rzeczypospolitej - było tam jedynie trzech Greków, dwóch Anglików, jeden Włoch i kilku Turków zesłanych na galery), wypłynął w morze, ale nim dotarli do celu podróży, Kassymbek postanowił zatrzymać się w Konstantynopolu. Tam, po spotkaniu z sułtanem Muradem IV, zabrał ze sobą na swój okręt nowo mianowanego sędziego Aleksandrii Iusupha Kadego, który wraz z małżonką - Rahmet i sługami wybierał się właśnie do Egiptu aby objąć swój nowy urząd. Wyruszono więc w dalszą drogą i 12 listopada 1627 r. okręt Kassymbeka dotarł do portu w Mitylenie na greckiej wyspie Lesbos.

Tutaj zarówno Kassymbek jak i Iusuph Kadi wysiedli na ląd aby odpocząć i się zrelaksować ("aby sobie wytchnął" - "Opanowanie w roku 1627 przez Marka Jakimowskiego okrętu tureckiego" Bolesław Śląski 1927 r.). Wraz z nimi wysiadła prawie cała czeladź i aż siedemdziesięciu Turków z obstawy, na okręcie pozostało jeszcze osiemdziesięciu tureckich strażników, ale właśnie ten moment uznał Jakimowski za dogodny do zorganizowania ucieczki i zrzucenia niewoli. Przedstawił swój plan opanowania okrętu dwóm innym Polakom, również niewolnikom Kassymbeka - Stefanowi Satanowskiemu i Janowi Tulczyńskiemu, ale oni uznali go za szaleńca i odmówili udzielenia pomocy w jego (jak mniemali) samobójczej akcji. Nie zrażony tym, Jakimowski postanowił działać na własną rękę, a ponieważ mógł dowolnie poruszać się po okręcie (Kassymbek miał do niego zaufanie), zaczął działać nim wszyscy ponownie wrócą na okręt. Udał się więc do okrętowej kuchni, skąd zabrał trzy kije z tych, co kucharz gotował na ogień. został tam jednak przyuważony przez kucharza i musiał interweniować, zanim tamten podniesie alarm. Zdzielił go więc kijem tak, iż tamten stracił przytomność, następnie wyszedł z kuchni i dołączył do swych dwóch towarzyszy (Satanowskiego i Tulczyńskiego) którym wręczył kije. Być może właśnie wówczas dotarło do nich że to co uważali za szaleństwo może się udać. Razem skierowali się teraz w stronę okrętowego arsenału, aby zdobyć broń i rozdać ją pomiędzy zaokrętowanych niewolników - turecki strażnik, broniący arsenału, został zabity (Turcy nie spodziewali się ataku, więc jakoś szczególnie nie przedsięwzięli żadnych środków bezpieczeństwa). Gdy otworzyli arsenał, wyjęli i rozdali z niego broń pozostałym niewolnikom (wcześniej uwalniając większość z nich z kajdan, którymi byli przykuci). Tak wzmocnieni rzucili się teraz na niczego się nie spodziewających tureckich strażników.

Dowódcą galery był niejaki Mustafa (chrześcijanin urodzony w Neapolu, który przyjął islam i dzięki temu został wyzwolony przez Kassymbeka i mianowany dowódcą jego straży). Początkowo odgłosy walki nie zrobiły na nim wrażenia, gdyż uznał że oto doszło do kolejnej sprzeczki pomiędzy niewolnikami, które się już wcześniej zdarzały, jednak gdy ujrzał że ku niemu zmierza Jakimowski z jednym z towarzyszy, wyciągnął dwie szable (które nosił) i przystąpił z nimi do walki. Zakończyła się ona jego śmiercią (został trafiony szablą w między żebra i wrzucony przez Marka Jakimowskiego do wody), choć Jakimowski także był ranny. Po gwałtownej lecz szybkiej walce, okręt został opanowany przez niewolników, a tureccy strażnicy albo zostali zabici w walce (i wrzuceni do morza), albo też wrzuceni do morza na żywca. Następnie przecięto liny kotwic, które trzymały galerę w porcie i skierowano się na pełne morze. Port natychmiast został postawiony na równe nogi, oddano też do zbuntowanego okrętu kilka pocisków z dział portowych, ale tak nieskutecznie, że nawet go nie draśnięto. Widząc że jego okręt odpływa, Kassymbek w pogoni chciał wpław gonić buntowników ("wszedł do pasa w morze... targając sobie brodę" - "Opanowanie..."). Natychmiast wysłano pogoń, ale i ona nie przyniosła rezultatu i po całonocnym pościgu, okręty tureckie wróciły do portu z niczym (zawrócono gdyż zbliżała się burza, przez co bezpowrotnie stracono kontakt z uciekinierami, zaś burzę tę Jakimowski i jego towarzysze uznali za dar od Boga). 




Niewolnicy byli wreszcie wolni, zapanowała więc powszechna radość, ale teraz należało unikać jakichkolwiek wysp na Morzu Egejskim, gdyż można było się tam natknąć na jakiś turecki patrol morski, a tak duży okręt jak ten Kassymbeka, zapewne rzuciłby się w oczy. Byli niewolnicy szybko odkryli też, że na pokładzie wciąż znajdują się kobiety - Rahmet, żona sędziego Iusupha Kadego (który pozostał w Mitylenie wraz z Kassymbekiem) i cztery jej chrześcijańskie niewolnice: Anna, Katarzyna i dwie Małgorzaty, oraz piąta chrześcijanka również o imieniu Katarzyna, którą Iusuph Kadi zamierzał sprzedać w Aleksandrii. Załoga, jak to załoga, zamierzała odpokutować swoje zniewagi na owej Rahmet, zamierzając ją zgwałcić, ale przeciwko temu zaprotestował sam Jakimowski (którego wówczas obrano kapitanem statku), postanowiono więc sprzedać ją jako niewolnicę w jednym z chrześcijańskich portów, ale na to również nie zgodził się Jakimowski. Uznał że żona powinna wrócić do mężna, jako że nie jest tu niczemu winna, postanowiono więc wysadzić ją na najbliższej wyspie. Co zaś się tyczy owych chrześcijanek, to one zostały zgwałcone (Katarzynę, przeznaczoną do sprzedaży w Aleksandrii osobiście posiadł Jakimowski), nie wiadomo jednak czy doszło do zbiorowego gwałtu, bowiem wkrótce poszczególni galernicy uznali te kobiety za swoje żony (było ich zaledwie pięć, więc tylko pięciu mężczyzn mogło je poślubić) i tak też zaczęto je traktować (ślub postanowiono wziąć w pierwszym chrześcijańskim porcie, do którego dopłyną). Katarzynę za żonę wziął właśnie Marek Jakimowski. 

Przez kolejne dwa tygodnie zbuntowany okręt pływał po Morzu Egejskim, unikając tamtejszych wysp i portów. Gdy szczęśliwie przepłynięto Peloponez, zatrzymano się na małej wyspie Strofadzie (50 km. na południe od wyspy Zakintos), gdzie znajdował się jedynie klasztor. Mnisi początkowo przerazili się bandy oberwańców, stukających do klasztornej bramy, ale gdy przekonali się że nie mają złych zamiarów, wpuścili ich do środka. Galernicy wraz z okrętem, przejęli również duży majątek Kassymbeka i Iusupha Kadego i jego część ofiarowali klasztorowi jako jałmużnę za szczęśliwe ocalenie. Następnie odpłynięto w dalszą drogę. Przed nimi było teraz Morze Jońskie, droga ku wolności. Ominięto niebezpieczne przylądki półwyspu Kalabrii (Capo delle Colonne i Capo di Spartivento) i skierowano się ku Cieśninie Messyńskiej. Messyna, była pierwszym chrześcijańskim miastem do jakiego dotarli uciekinierzy, gdzie po wyjściu na ląd Marek Jakimowski powtórzył słowa z "Eneidy" Wergiliusza: "Już, już dosięgliśmy brzegów uciekającej Italii". W mieście tym spędzono pełny miesiąc, po czym na rozkaz hiszpańskiego wicekróla Neapolu, skierowali się do Palermo również na Sycylii. Tam w miejscowym kościele odbyła się szczególna uroczystość - jednoczesne zaślubiny pięciu par (w tym Katarzyny i Marka Jakimowskiego). W Palermo zwolniono również żonę Iusupha Kadego (nie wiadomo jednak co się z nią dalej stało, ciekawe też czy jeśli nawet dotarła do męża, to czy ten... chciał ją z powrotem. Dla muzułmanina bowiem jeśli jego żona choćby rozmawia z obcym mężczyzną, już zasługuje co najmniej na chłostę, a tutaj ona przebywała ze zbuntowanymi galernikami przez ponad dwa miesiące).

W Palermo nastąpiło realne rozwiązanie załogi, zaś Jakimowski i czterej jego kompani (z którymi wziął wspólny ślub) wraz z żonami oraz z trzydziestu załogi (która postanowiła pozostać przy Jakimowski), w początkach lutego 1628 r. wynajęli dwie nawy, na których dopłynęli do Neapolu. Po uroczystym powitaniu przez wicekróla Neapolu, wyruszyli następnie w drogę do Rzymu, do papieża, gdzie dotarli 16 lutego. Dnia następnego już mieli audiencję u papieża Urbana VIII u którego stóp złożyli pozostałe muzułmańskie trofea z okrętu Kassymbeka ("...chorągiew zacną i wielką z białego jedwabiu, na której pięknie nahaftowane były cztery miesiące tureckie, pełne charakterów arabskich (...) Oddali przy tym lampę albo latarnię wielką turecką, która była na galerze, z mosiądzu pozłoconego. Potem zawiesili wiele innych chorągwi po różnych kościołach w Rzymie"). Wszędzie byli witani i przyjmowani z otwartymi ramionami, a ich legenda wyprzedzała ich samych. Odwiedzili Szpital Słowiański w Rzymie (Collegium Illiricum) oraz byli zapraszani do pałaców możnych rzymskich rodów (szczególnie w pałacu rodu Barberinich zostali przyjęci jak triumfatorzy - chrześcijańscy triumfatorzy pokonujący muzułmanów), każdego dnia odwiedzali też kolejne rzymskie kościoły modląc się i ofiarowując jałmużnę. Z początkiem marca 1628 r. Jakimowski i jego towarzysze wyruszyli z Rzymu w dalszą drogę na północ. Na królewskich i książęcych dworach słyszano już o ich wyczynie który zaczął już żyć własnym życiem i ludzie opowiadali o nich wręcz niestworzone historie. Następnie przez Wiedeń dotarli 8 maja do Krakowa, gdzie u stóp grobu św. Stanisława na Wawelu złożyli wielką chorągiew muzułmańską z okrętu Kassymbeka. Marek Jakimowski w Palermo otrzymał tytuł cavaliere a Speron d'Oro (kawalera Złotej Ostrogi). Dalsze jego losy są nieznane, wiadomo tylko że wraz z żoną Katarzyną zamieszkał we Lwowie. To tyle tej niezwykle barwnej opowieści, która wystarczyłaby na za tekst dobrego filmu przygodowo-historycznego.


CDN.

HISTORIA ŻYCIA - WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. XX

II WIELKA KOLONIZACJA WSZECHŚWIATA
CZASY POKOJU (MIĘDZYWOJNIE)
"LUDZIE ANIOŁY"
TJEHOOBA, (TIAOOUBA, HOOVA)
CZYLI RODZINNY ŚWIAT JEZUSA CHRYSTUSA





PLANETA TJEHOOBA




FAUNA I FLORA PLANETY


Kim (i jacy) byli przedstawiciele zamieszkujący planetę, będącą rodzinnym domem Jezusa Chrystusa? Byli to dawni plejadiańscy koloniści, uratowani przez krążownik Pelegai, z zagłady swej rodzinnej planety - Syriusza B, który został zniszczony przez Reptilian podczas I Wielkiej Wojny Galaktycznej. Najpierw kilka informacji dotyczących samej planety. Panuje na niej o wiele mniejsza gęstość grawitacyjna, co oznacza że waga naszego ciała jest tam stosunkowo mniejsza, od naszej ziemskiej. Poza tym, dla człowieka, który by się tam dostał, poruszanie się po planecie stanowi pewne niebezpieczeństwo, gdyż przyzwyczajeni do pewnych ruchów ciała, jakich nauczyliśmy się przy naszej grawitacji, tam moglibyśmy (posługując się nimi), sami wyrządzić sobie krzywdę poprzez częste upadki i potłuczenia.

Człowiek przybyły na TJehoobę, musi też przyzwyczaić się do innej niedogodności. Mianowicie chodzi o możliwość krótkotrwałej utraty wzroku, która może być spowodowana odmienną kolorystyką (a raczej odmienną intensywnością) barw. Wszystkie kolory, występujące na tej planecie (jest ich znacznie więcej niż te znane na Ziemi), są niezwykle intensywne, mocne i bardzo niebezpieczne, mogą bowiem doprowadzić do krótkotrwałego oślepienia, lub utraty przytomności. Kolory na Tjehoobie wręcz "świecą" (nasze kolory wyglądają przy tamtych niczym zabrudzone błotem lub nieczystościami, po prostu "brudne"). Poruszanie się człowieka z Ziemi po tamtym świecie jest niemożliwe (przynajmniej, dopóki oczy nie przyzwyczają się do nowych barw, co może potrwać jakiś czas), bez specjalnych okularów, eliminujących intensywność barw dla ludzkiego oka.

Rok na TJehooba, trwa 333 dni, każdy po 26 kars. Jedna karsa składa się z 55 lors, lorsa z 70 kasji, a kasja odpowiada (mniej więcej) naszej sekundzie. Temperatura na planecie wynosi ok. 25 stopni Celsjusza i jest stała (nie ma tam zimy, ani mrozów). Powietrze jest niezwykle czyste, o delikatnym aromatycznym "smaku". Prawie cała planeta skąpana jest w zieleni i "zasiana" roślinnością. Dużo miejsca zajmują twarde i grube drzewa (niektóre dochodzące do 200/240 metrów wysokości). Pola pokryte są niezwykłym bogactwem najróżniejszych i najdziwniejszych kwiatów i roślin w najrozmaitszych kolorach, od najciemniejszych (np. czarne jak noc kwiaty), do najjaśniejszych (białych niczym śnieg). Kwiaty są w każdym ze znanych nam na Ziemi kolorach, a wiele jest też i takich, które mienią się barwami na naszej planecie nieistniejącymi (każdy odcień każdego koloru, występuje tu dodatkowo jeszcze oddzielnie, czyli np. czerwony odcień czerwonego w kolorze czerwonym, i inny kolor czerwony różniący się barwą od poprzedniego czerwonego itd.)

Rzeki mają tutaj kolor jasnozielony (jest to niezwykle intensywny kolor), ale już morza czy oceany są koloru błękitnego, niczym na Ziemi (barwa wody, ma związek z odbijanym podłożem, im bliższe jest ono brzegu - tym barwa bardziej zielonkawa, im dalsze bardziej błękitna - chennelingi nie wyjaśniają dokładnie, jaki jest tego powód). Wody są wszędzie kryształowo czyste, do tego stopnia że można dosięgnąć wzrokiem na samo dno nie tylko rzek, ale także mórz i oceanów. Widać wszystkie zwierzęta pływające w morzu, dokładnie, niczym na jakiejś podwodnej platformie, z tym że podwodny widok sięga zarówno wzdłuż, jak i wszerz. Wody planety są bardzo często oblężone przez tamtejszych "plażowiczów", którzy tłumnie spędzają dni nad rzekami, jeziorami lub oceanami. TJehoobanie kąpią się nago, bez ubrania i tak też plażują, niczym ziemscy nudyści.

Na planecie żyją najróżniejsze gatunki zwierząt, wśród nich olbrzymiej wielkości motyle o mieniących się różnorodną paletą barw skrzydłach (są to jedyne owady na planecie). Owady te wydają dźwięki, które dla ludzkiego ucha mogą brzmieć jak "delikatna muzyka", dla TJehooban są niesłyszalne, gdyż przyzwyczaili się do ich brzmienia i już ich nie odróżniają. Są tam ptaki różnej wielkości, kształtu i koloru, wody pełne są najróżniejszych ryb, niektórych nie znanych na Ziemi. W oceanach żyją delfiny (a przynajmniej zwierzęta z delfinami spokrewnione). Wszystkie zwierzęta na planecie, czy to owady, ptaki, czy ssaki są całkowicie niegroźne dla mieszkańców, a ci żyją z nimi w symbiozie, nie polując i nie jadając ich mięsa - na posiłek TJehoobanina składają się zupełnie inne produkty.


BUDYNKI


Mieszkańcy planety żyją w ciągłym kontakcie z naturą, dosłownie, choć nie oznacza to że mieszkają w szałasach na plaży, lub w lesie. Ich budynki są jednak wyjątkowe, przypominają bowiem...ogromne jajka. Po ulicach można poruszać się dowolnie - albo spacerując, albo używając specjalnych pojazdów (dwuosobowych platform), które poruszają się nie dotykając ziemi, lecz będąc lekko uniesione w powietrzu, albo też "latając", czyli używając specjalnych pasów, które umożliwiają wzbijanie się na dość dużą wysokość (przekraczającą wielkość najwyższych drzew na planecie - 240 metrów wysokości). Do pasa dołączony jest także "pilot", który podczas lotu należy trzymać w dłoni, by sterować urządzeniem. Wróćmy jednak do "jajek".

Domy, w których mieszkają TJehoobanie, przypominają z wyglądu zewnętrznego wielkie jajo, przekraczając jednak próg owego domu/jajka, wydaje się jakbyśmy wcale nie ruszali się znad polany, otaczającej dom, za to ściany budynku nagle...znikają. Wszystko co nas otacza dookoła to ta sama polana, na której przed chwilą byliśmy, ptaki śpiewają, dokoła krzątają się inni mieszkańcy planety, wydaje się, jakbyśmy w ogóle nie wchodzili do wnętrza żadnego budynku. Jedyną rzeczą, dzięki której możemy odróżnić że znajdujemy się w czyimś "jajku", jest podłoga, pokryta najczęściej, czymś na wzór dywanu. Na owym "dywanie" stoją zaś meble domowe, czyli krzesła, stoły, łóżka, wanny i inne elementy wystroju mieszkania. Owe domy są przeźroczyste od środka, czyli umożliwiają dokładną obserwację otoczenia na zewnątrz, ale od zewnątrz wyglądają jak wielkie, pionowo wystające do góry eliptyczne jaja.

Wejść do takiego budynku, można teoretycznie z każdej strony, choć oczywiście wejście oznaczone jest specjalnym znakiem. Dlaczego teoretycznie? Gdyż wchodząc do jajka nie od strony wejścia, można się natknąć np. na jakiś mebel, stojący przy ścianie i najnormalniej w świecie nabić sobie guza. Do budowy tych mieszkań, TJehoobanie wykorzystują pole elektro-eterycznych drgań jądra danego miejsca. Oznacza to iż tworzą specjalną aurę (pole siłowe), która jednak zabezpiecza ich nie tylko przed warunkami atmosferycznymi (deszczem, promieniami słońca), lecz także przed zwierzętami, by przypadkiem jakiś ptak nie wleciał im do domu. W tym domu są i mniejsze "jajeczka", które służą za pokoje, lub łazienkę.

W owych łazienkach woda leci, gdy położy się ręce (lub całe ciało), pod odpowiedni "kranik" (zupełnie jak i obecnie u nas są baterie bezdotykowe). Woda leci gdy trzyma się dłonie pod owym kranikiem, lub czymś na kształt prysznica w wannach, ale pobierana jest z innego źródła niż na Ziemi. A mianowicie TJehoobanie czerpią wodę...bezpośrednio z powietrza, które zostaje skroplone i zmienione w płyn, nie czerpie się wody ani ze studni, ani też z rzek. "Pokoje relaksacyjne", czyli te w których się wypoczywa, nie posiadają łóżek, a jedynie coś, co może przypominać materac. Z tym że ów materac spoczywa bezwiednie w powietrzu, nie dotykając ziemi.

W kuchni znajdują się "potrawy", czyli koncentraty o najróżniejszych smakach, mięsnych, owocowych, warzywnych, czy mlecznych . Jedyną różnicą jest chleb, który TJehooba spożywają - ów chleb to znana nam doskonale z przekazów biblijnych...manna, którą "Jahwe nakarmił" Hebrajczyków, wyprowadzonych pod wodzą Mojżesza z egipskiej niewoli.


KULTURA - SPOŁECZEŃSTWO - MODA


Jak wyglądają i jak żyją TJehoobanie? Przede wszystkim należy stwierdzić, iż są to istoty, które..."umierają na własne życzenie", a to oznacza, że z naszego ludzkiego punktu widzenia - mogą wydawać się nieśmiertelne. Dlaczego nieśmiertelne? Dlatego, że dzięki swej ogromnej wiedzy, zarówno technologicznej, medycznej jak również duchowej, wiek ich ciał może dochodzić do kilkuset tysięcy, a nawet w pewnych sytuacjach (dość rzadkich), kilku milionów naszych ziemskich lat. Mieszkańcy tych planet dodatkowo nigdy się nie starzeją, zawsze są młodzi i piękni (stąd wzięło się ich określenie - "Ludzie Anioły"). Nauczyli się bowiem nie tylko regenerować stare komórki swego ciała, ale także je odmładzać, używając do tego siły umysłu - czyli telepatii. Ich medycyna bierze się z ogromnej wiedzy, połączonej z potęgą ich umysłów.

A to oznacza, iż chcąc uzdrowić jakąkolwiek istotę, nie potrzebują do tego żadnych narzędzi medycznych, wystarczy...dotyk ich dłoni przyłożony do chorego i bolącego miejsca, by ból nie tylko ustąpił, ale by komórki się zregenerowały i odmłodziły. Potrafią także wskrzeszać zmarłych, choć tu też są pewne ograniczenia (chennelingi nie wyjaśniają jakie to są ograniczenia. Być może chodzi o czas, jaki upłynął od chwili śmierci danej osoby, którego nawet oni nie mogą cofnąć). To iż posiedli tak wielką wiedzę i żyją tak długo, wcale nie znaczy że są nieśmiertelni. Umierają jednak albo "na życzenie", czyli ze zmęczenia życiem, jak moglibyśmy to określić, albo...w wyniku zabójstwa, lub też samobójstwa (klasyczne samobójstwo, jakie znamy na Ziemi, nie występuje w ich cywilizacji - gdy pragną umrzeć, po prostu przestają odnawiać i regenerować swoje ciała).

TJehooba (zwani również: Tiaoouba czy Hoova - to oni byli zalożycielami religii żydowskiej, to oni wyprowadzili Żydów z niewoli egipskiej i to oni byli znani pod nazwą żydowskiego boga - JAHWE/HOOVA) - są dość wysocy, w porównaniu z Ziemianami - dochodzą do ponad 3 metrów wysokości. Mogą jednak "zmniejszyć" swe proporcje, dostosowując je do ciała ludzi. Ich ciała są tak samo podatne na wszelakie urazy, jak nasze, różnica polega jednak na tym, że oni błyskawicznie potrafią skutki tych urazów zneutralizować. Porozumiewają się między sobą na dwa sposoby - głównie telepatycznie, ale potrafią również posługiwać się mową werbalną. Oznacza to iż nie istnieją dla nich bariery językowe - bo nawet jeśli nie znają danego języka istot z którymi się komunikują, to używając telepatii "prześwietlają na wylot" myśli tej osoby (a telepatia jest niezależna od wszelakich barier językowych), dzięki temu błyskawicznie uczą się mowy werbalnej swego interlokutora (Czytają nasze myśli, jak otwartą księgę).

Przedstawiciele tych niezwykle rozwiniętych technologicznie i duchowo społeczeństw, rozmnażają się dokładnie tak samo jak ludzie, jedyna różnica polega na tym że świadomie kontrolują proces - od chwili poczęcia do narodzin. Są w większości długowłosi, o jasnych włosach (najczęściej, gdyż kolory ciemniejsze występują rzadziej), opadających na ramiona. Twarze mają przepiękne i całkowicie pozbawione zarostu (twarze męskie posiadają jednak delikatny i prawie niezauważalny - meszek). Piękno ich oblicza, sprawia że łatwo można pomylić mężczyzn z kobietami, gdyż twarze wszystkich mieszkańców (niezależnie od płci), są delikatne i przypominają kobiece oblicza. Ich prywatne ("domowe"), stroje, wyglądają jak delikatne tuniki. Sięgają one do ziemi i zakrywają całe ciało, wraz z ramionami (jedynie prócz twarzy). Praktycznie nie ma rozróżnienia na stroje "męskie i żeńskie" - wszyscy chodzą w podobnych sobie ubraniach.

Ubiory jednak bardzo starannie wybierają, gdyż muszą one odpowiadać kolorystyką do koloru aury każdego mieszkańca TJehooba. Wybór stroju jest bardzo ważny, gdyż niezgodny z kolorem aury - może oddziaływać negatywnie na samopoczucie (to samo, lecz w trochę innej formie występuje na Ziemi. Tu też ważne jest by dany strój był nie tylko odpowiednio dopasowany, ale także byśmy czuli się w nim dobrze. Jeśli strój jest niezgodny z naszą aurą - której w przeciwieństwie do TJehooba nie widzimy - wówczas mogą nas najść bóle głowy, zniechęcenie, migreny). Odpoczywają jednak wśród zieleni drzew, pól, łąk, lub na plażach - zupełnie nago, tak też pływają w rzekach, jeziorach i morzach. Noszą jeszcze jeden strój - ale tylko wówczas gdy są w "pracy". Tym strojem są kombinezony.


ZAJĘCIA


Głównym zajęciem TJehooba jest...pomaganie innym, w szczególności zaś istotom będącym na niższym stopniu rozwoju technologicznego i duchowego - m.in.: Ziemianom. Choć oni sami ponoć nie zawsze robią to chętnie, nie zawsze pragną wspomóc jakieś pozytywne ruchy, na innych planetach, wbrew tym negatywnym - np. wojennym. Ich filozofia opiera się bowiem na zasadzie iż: owszem pomagać od czasu do czasu mogą, jednak nie mogą (a wręcz jest to zabronione), świadomie kształtować rozwój danych społeczeństw, ludów, państw czy planet, nawet jeśli zaprowadziliby owe społeczeństwa na drogę pokoju i współpracy. Nie mogą tego czynić, gdyż każdy sam musi dojść do celu, owszem można pokazać mu drogę, ale on sam musi chcieć przez nią przejść (takie właśnie było też zadanie Jezusa Chrystusa - nauczyć Miłości i wzajemnego szacunku, otworzyć umysły i pokazać ludziom inną drogę, ale bez zmuszania ich do czegokolwiek, bez narzucania. Dlatego też Jezus nie czynił niczego, co mogło być odebrane jako godzenie w podstawy Judaizmu, wręcz przeciwnie przestrzegał świąt i zasad tej religii - swoją drogą stworzonej przez również przez TJehooba).

Być może właśnie tego typu podejście zaważyło za nieinterwencją w wojnie nuklearnej, jaka wybuchła na planecie Aremo. Cywilizacja Aremo dziś cofnęła się do czasów można by rzec "kamienia łupanego", choć niegdyś tamtejsze społeczeństwo osiągnęło rozwój o wiele większy od tego co dziś znamy na Ziemi. Do opisu tej planety powrócę raz jeszcze, jako że jej mieszkańcy założyli na Ziemi swe kolonie i byli twórcami jednej z największych ziemskich cywilizacji - Imperium Mu. Cywilizacja ta, osiągnęła większy rozwój niż Atlantydzi, z czasem jednak została pokonana i podbita przez Imperium Atlantydzkie. Jednak współplemieńcy kolonistów z Mu, którzy pozostali na ich rodzimej planecie - sprowadzili na siebie katastrofę. Planeta została zasiedlona przez kolonistów z Syriusza B i pełniła drugorzędne funkcje. Dzięki temu przetrwała wybuch I Wielkiej Wojny Galaktycznej i katastrofy, jaką było dla planety zniszczenie ich macierzystej planety Syriusza B, przez Gady.

Po katastrofie i zmianach w układzie Syriusza, mieszkańcy planety utracili kontakt z cywilizacjami Federacji. Ich rozwój następował więc od "początku", czyli z czasem zapomnieli o tym kim są i uznali że Aremo, jest ich światem od zawsze. Utracili/zapomnieli możliwości podróży międzygalaktycznych i budowali swoją cywilizację w odosobnieniu. Z czasem jednak, gdy pobudowali wielkie, gigantyczne metropolie a przeludnienie zaczęło zagrażać surowcom naturalnym planety, zaczęli ponownie "uczyć się podróży gwiezdnych". Zapędzali się w coraz odleglejsze zakątki Wszechświata, wreszcie dotarli również na Ziemię - którą w szybkim czasie skolonizowali (głównie nieistniejący obecnie kontynent Lamar, gdzie stworzyli cywilizację Mu). Ich cywilizacja była niezwykle pokojowa, choć rozwój technologiczny zaczął powodować coraz większą konkurencję, pomiędzy poszczególnymi regionami ("państwami"), na planecie.

Katastrofa nuklearna na Aremo, wybuchła stosunkowo niedawno (w porównaniu np. ze zniknięciem cywilizacji Mu na Ziemi), jakieś 150 ziemskich lat temu (czyli mniej więcej w połowie naszego XIX wieku). Oczywiście nie było zwycięzców tej rozpierduchy, przegrała każda ze stron konfliktu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Planeta została napromieniowana, co spowodowało m.in. wzrost temperatury. Obecnie najmniejsza temperatura na planecie dochodzi jedynie do 40 stopni Celsjusza. Ludzkość Aremo, musiała porzucić swe piękne, bogate i potężne miasta i przenieść się do lasów, lub w góry. Obecnie zamieszkują w szałasach, lub w jaskiniach i z myśliwych oraz panów planety, stali się zwierzyną łowną. Wzrost temperatury, stworzył bowiem wyśmienite warunki do rozwoju wszelakich insektów, a promieniowanie nuklearne, jeszcze ten proces przyspieszyło. Obecnie więc miasta na Aremo (jeśli nie zostały zniszczone w wyniku wojny atomowej), zasiedla...robactwo i to ogromne robactwo.

Karaluchy dochodzą do wysokości prawie metra i długości dwóch metrów, a są niezwykle agresywne i żywią się mięsem - głównie ludzkim mięsem, a ich liczba jest zatrważająca. Żyją w piwnicach i ciemnych pomieszczeniach miast-widm i atakują zarówno w dzień, jak i w nocy. Również mrówki, których wzrost dorównuje obecnie wzrostowi krowy - polują na ludzi, chwytając ich w żuchwy i przepoławiając. Są niezwykle szybkie i zwinne - w boju z ludźmi - niepokonane. Do tego dochodzą i inne owady. TJehooba nie mogła pozostawić tych ludzi samym sobie, gdyż jeśliby im nie pomogła - ludzkość na Aremo przestałaby istnieć. Pomaogła więc, ale tak samo jak wszędzie (tak samo jak i pomagali na Ziemi), poprzez "kontakt z nieba". Gdy pozostała przy życiu ludność Aremo, ukrywała się w swych szałasach, TJehooba niszczyli kolejne kolonie insektów (gdyż w przeciwnym razie szybko opanowałyby one całą planetę), za pomocą swych gwiazdolotów. Zdarza się też często, że dokarmiają tych ludzi zrzucając im...mannę (skąd my to znamy - hm?), ze swych statków, co dla tamtych (którzy coraz bardziej przypominają ludzi pierwotnych), wygląda jakby otrzymywali pomoc z niebios, od wielkich, nieznanych bogów.

Dlatego też głównym zajęciem TJehooba jest kontrola i ewentualna pomoc (niekiedy zdecydowane działanie - ale do tego dochodzi niezwykle rzadko, a jeśli już to tylko za pozwoleniem Federacji), mieszkańcom światów, stojących na niższym stopniu rozwoju duchowo-społeczno-technologicznego, oraz wykonywanie zadań, zleconych przez Federację Galaktyczną. Każdy gwiazdolot TJehooba, przesyła do bazy na swej planecie, dokładny raport (opis, zdjęcia, filmy), sytuacji na patrolowanym przez siebie odcinku. Dalej te dane wędrują do Rady Federacji Galaktycznej i tam zapadają decyzje ostateczne, co do losów danego świata. Jeśli gdziekolwiek, na jakiejkolwiek planecie pierwszej kategorii (czyli takiej jak Aremo, czy Ziemia), stworzona zostanie broń atomowa - taka planeta znajduje się pod szczególną obserwacją (podobnie jak kilkuletnie dzieci, które znajdą zapałki).


RZĄD


"Władza", rozumiana jako przywódcy państwowi, partyjni czy religijni - na TJehooba nie występują. TJehooba jest tak rozwiniętą cywilizacją, że nie potrzebuje żadnej władzy ni publicznej, ni religijnej. Nie oznacza to jednak że panuje tam całkowity bezrząd i sobiepaństwo. TJehooba posiadają przywódców, którzy są ich mistrzami duchowymi. Są to na wpół eteryczni Thaori - czyli właśnie przewodnicy, mistrzowie. Thaori posiadają kompletną wiedzę o sprawach duchowych i o życiu w naszym materialnym Wszechświecie. Jest ich siedmiu, a siódmy jest tym najważniejszym. To właśnie Thaori zadecydowali o wysłaniu na Ziemię Jezusa Chrystusa, "Posłańca Pokoju i Miłości". Wszyscy mieszkańcy planety, okazują im niezwykły szacunek i przywiązanie, ale nie są od nich zależni ani pod względem politycznym, ani też religijnym. Więcej informacji o Thaori niestety...brak.





CDN.

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. I

CZYLI JAK TO WŁADZA  DODAJE SEKSAPILU " W NASZYCH SZCZĘŚLIWYCH CZASACH NIE POTRZEBA WCALE SPRZEDAJNYCH DZIEWCZYN, SKORO SPOTYKA SIĘ TYL...