WYŚWIETLENIA

06 lipca 2025

WŁADYSŁAW IV I PLANY WIELKIEJ WOJNY Z IMPERIUM OSMAŃSKIM - Cz. I

CZYLI JAK TO KRÓL
RZECZYPOSPOLITEJ WŁADYSŁAW IV
PLANOWAŁ ODBUDOWAĆ DAWNE
CHRZEŚCIJAŃSKIE PAŃSTWO
W KONSTANTYNOPOLU


WŁADYSŁAW IV WAZA



Panowanie króla Władysława IV z dynastii Wazów (1632-1648) było jednym z najpłodniejszych, choć często pomijanych lub zapomnianych okresów w dziejach dawnego Królestwa Polskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. W roku 1632 (30 kwietnia) zmarł król Zygmunt III Waza. Jego prawie 45-letnie panowanie, to okres częstych wojen i najazdów, a mimo to w roku jego śmierci Rzeczpospolita wciąż była pierwszą potęgą w Europie Środkowo-Wschodniej. Sejm który zebrał się 24 września 1632 r. (pod laską Jakuba Sobieskiego), wybrał nowym królem (8 listopada) 37-letniego księcia Władysława, syna zmarłego władcy. 13 listopada nowy król zaprzysiągł artykuły henrykowskie i pacta conventa (czyli tzw.: konstytucje spisane dla polskiego króla, który zaprzysięgając je, zobowiązywał się do ich przestrzegania i realizacji. Nigdzie indziej w ówczesnej Europie czegoś takiego nie było), a oficjalna koronacja miała miejsce 6 lutego 1633 r. (tuż po złożeniu ciała zmarłego króla w podziemiach Katedry krakowskiej na Wawelu - 4 lutego). W tym czasie przez Rzeczpospolitą przechodziła fala dość ożywionych sporów religijnych (Polska była o tyle inna od reszty Europy, w której szalały krwawe religijne wojny, że tutaj spory toczono w sposób pokojowy, na sejmach i sejmikach ziemskich, a nie orężnie, przelewając krew bratnią. Piotr Skarga, jeden z najbardziej płodnych pisarzy polityczno-religijnych ówczesnej Europy, należący do zakonu jezuitów, tak pisał o innowiercach w Rzeczypospolitej: "To prawda, że złe heretyki, ale ludzie dobrzy, złe błędy, ale natury chwalebne, złe odszczepieństwo, ale krew miła". Zaś jedynym przykładem prześladowania religijnego w ówczesnej Polsce, było zamknięcie szkoły ariańskiej w Rakowie - jedynej takiej placówki w Europie w 1638 r. Powodem tego było znieważenie krzyża przez uczniów tamtejszej szkoły. Zresztą do walki z arianami nawoływali nie tylko katolicy, ale też i protestanci, którzy pod tym względem połączyli swe siły). 

Okres ten był bowiem niezwykle bogaty w najróżniejsze religijne i mistyczne prądy. Za panowania Władysława IV odbyły się też dwa duże synody ogólnopolskie, grupujące przedstawicieli różnych religii - w 1634 i 1643 r. Powstało szereg pism teologicznych, jak choćby "Harfa duchowa" - Marcina Laterny, "Żywoty świętych" - Piotra Skargi, "De optimo senatore" - Wawrzyńca Goślickiego (dzieło szczególnie popularne w Anglii w tym okresie), "Lyrica i Epigrammata" - Macieja Sarbiewskiego (bardzo popularne w Europie, zaczytywał się w nim sam papież Urban VIII) i wiele innych, w tym dzieła katolików: Jakuba Wujka, Stanisława Grodzickiego, Marcina Świąteckiego, Fryderyka Bartcza, Marcina Łaszcza, Benedykta Herbsta, Szymona Górskiego i Jana Cornatiusa (sam Piotr Skarga napisał 20 dzieł, w tym 10 dotyczących spraw religijnych i 10 tyczących polityki i ustroju), oraz protestantów: Fausta Socyna czy Grzegorza Pawła. Zresztą pisali nie tylko mężczyźni, również kobiety, jak choćby ksienia chełmińska - Magdalena Mortęska, która wydała przetłumaczone przykłady pism ascetycznych. Mistyka przeżywała swój rozkwit. Polskie misje katolickie docierały do Persji, Chin, Japonii i Indii, a niektórzy muzułmanie przechodzili też na wiarę Chrystusową, jak choćby ojciec Nahajus, muzułmański Tatar z Chanatu Nogajskiego, schwytany w jednej z bitew, przyjął chrzest i stał się kaznodzieją.

Czasy panowania Władysława IV, to również okres wielu konwersji religijnych. Do najsławniejszych należały konwersja Katarzyny Myszkowskiej-Bużeńskiej, za młodu wychowywanej w surowej dyscyplinie religii kalwińskiej, po latach przeszła na katolicyzm i urządzała w swym pałacu dysputy z kaznodziejami kalwińskimi, a tych których nie udało jej się przekonać do swoich racji, kazała służbie... szczuć psami (pod koniec życia przeniosła się do klasztoru karmelitanek, gdzie na własne życzenie wykonywała same najcięższe prace, łącznie z myciem podłóg). Lew Sapieha przeszedł z kalwinizmu na katolicyzm pod wpływem... pijaństwa, mianowicie kompani upili go prawie do nieprzytomności, a potem zaciągnęli na nabożeństwo i do Komunii Świętej - odtąd stał się przykładnym katolikiem (🤭). Katarzyna z Gostomskich Sieniawska, która wyszła za mąż za protestanta - Prokopa Sieniawskiego (lubiącego popisywać się swą siłą), namówiła go do przejścia na katolicyzm (Prokop tak lubił się popisywać, że kiedyś złapał za koła królewską karocę, która zjeżdżała z góry. Nie udało mu się jej utrzymać i zleciał z dół zabijając się na miejscu, przez co jego małżonka, Katarzyna stała się właścicielką ogromnej magnackiej fortuny. Do końca życia nie wyszła już za mąż, a wszelkich zalotników przepędzała natychmiast, gdy tylko zaproponowali jej ożenek - kazała uzbrajać służbę i hajduków a nawet sama chwytała za broń i przepędzała zalotników. Jeden taki, który zajechał do niej z orszakiem 500 ludzi pragnąc prosić o rękę, nie zdążył nawet zjeść obiadu, gdy rozsierdzona Katarzyna chwyciła za broń, przez okna wołając uzbrojoną służbę).




Niektórzy twierdzili (jak choćby Zygmunt Krasiński), że to, iż w Rzeczpospolitej nie było nigdy wojen religijnych, to raczej dowód naszej słabości a nie siły, gdyż: "Że wojen u nas religijnych nie było, to tylko dowód, że nikt w nic nie wierzył mocno. O to, w co ludzie wierzą, biją się. Wojna jest znakiem życia (...) Cała Polska to raz protestancka, to znów socyniańska, to znów Rzymską apostolską bywała". No cóż, pod pewnymi względami można by się z tym zgodzić, gdyż wydaje się że sprawy wiary w Rzeczypospolitej (pomimo niektórych fanatycznych jednostek), były raczej powierzchowne, braliśmy wszystko i we wszystko wierzyliśmy. U nas znalazły swe miejsce cztery zwalczające się szkoły mistyki chrześcijańskiej: hiszpańska, francuska, włoska i Filotea (św. Franciszka Salezego). Szkoła hiszpańska odznaczała się pesymizmem i surowością wobec natury ludzkiej (co uwidoczniło się w hiszpańskim malarstwie i sztuce tego okresu). Szkoła francuska na odwrót, była jasna i pogodna, cechowało ją otwarcie na człowieka, podkreślała też człowieczeństwo Jezusa Chrystusa (z niej wyszedł kult Serca Jezusowego). Skupmy się na tych dwóch, gdyż to właśnie one zyskały najwięcej posłuchu wśród wiernych w Polsce i na Litwie. Szkołę hiszpańską reprezentowali jezuici, benedyktyni (i benedyktynki) oraz karmelici bosi, a do najważniejszych propagatorów szkoły w Rzeczypospolitej należały m.in.: Magdalena Mortęska (wymieniona wyżej), Teresa Marchocka (kolejna autorka biografii mistycznej), Konstancja Kalinowska, ojciec Cyprian Godecki, Zofia Maciejowska, ojciec Fenicki (Fenicjusz) i ojciec Chomętowski. Do szkoły francuskiej zaś należały takie postaci jak: Drużbicki (który rozpowszechnił kult Serca Jezusowego na 30 lat przed św. Małgorzatą Marią Alacoque), Łęczycki i Pawłowski, oni to byli głównymi mistykami szkoły francuskiej w Rzeczpospolitej Obojga Narodów czasów panowania króla Władysława IV Wazy.

Można by się na temat wiary rozpisywać jeszcze długo, ale przejdźmy teraz do kwestii polityki, gdyż to ona stała głównie za królewskimi planami wojny z Imperium Osmańskim. Ostatnia wojna z Turkami wybuchła w 1633 r. (niedługo po wstąpieniu na tron Władysława IV) i zakończyła się szybkim zwycięstwem Rzeczypospolitej (rozbicie w pierwszej bitwie pod Sasowym Rogiem 4 lipca 1633 r. sił namiestnika Sylistrii Mehmeda Abazy paszy przez hetmana Stanisława Koniecpolskiego, oraz w drugiej bitwie 22 października pod Kamieńcem Podolskim, niecałe 12 tys. Polaków pobiło ponad 45 tys. siły turecko-tatarsko-wołoskie, za co sułtan Murad IV skazał Mehmeda Abazy paszę na śmierć. Mimo to sułtan planował dalszą wojnę, żądając zburzenia pogranicznych twierdz i poskromienia Kozaków, rozwiązania ich rejestru, oraz zapłaty haraczu. Posłowie tureccy przynieśli jednak sułtanowi odpowiedź strony polskiej: "Atakujcie, jeśli macie odwagę, my jesteśmy gotowi". Przy południowej granicy zgromadzono ogromną 50-tysięczną armię, plus 12-tysięcy Kozaków (sejm uchwalił podatki na wojsko) i to pomimo jednocześnie wówczas prowadzonej wojny z Moskwą (równie zwycięskiej wojny - co należy podkreślić), sułtan chciał właśnie wykorzystać okazję, gdy król przebywał z głównym wojskiem na wschodnich rubieżach państwa, pod Smoleńskiem i wówczas zaatakować całą swą siłą. Jednak gdy otrzymał informacje o rosyjskiej klęsce pod Smoleńskiem i kapitulacji całej armii moskiewskiej Michaiła Szejna, oraz o mobilizacji dużych sił na południowej granicy z Imperium Osmańskim, sułtan nie tylko że zrezygnował z wojny, ale wysłał swych posłów, którzy zaproponowali pokój (październik 1634 r.) na dogodnych dla Rzeczpospolitej warunkach (Turcy zobowiązywali się do usunięcia ze stepów nadczarnomorskich Tatarów, oraz przyznali Polsce prawo do obsadzania własnymi kandydatami tronów w Mołdawii i Wołoszczyźnie). Rzeczpospolita zyskała znów ogromną strefę wpływów na południu, dochodzącą do Dunaju. 




Pomimo jednak tej krótkiej wojny (oraz wojny z lat 1620-1621, również zwycięskiej dla Rzeczpospolitej, pomimo klęski w bitwie pod Cecorą w Mołdawii {wrzesień-październik 1620 r.} ostatecznie zwyciężono w bitwie pod Chocimiem {wrzesień-październik 1621 r.}, rozbijając prawie 150 000 armię sułtana Osmana II) i częstych najazdów tatarskich na wschodnie pograniczne ziemie Rzeczypospolitej, pomiędzy Polską a Turcją Osmańską panował niczym niezmącony pokój od prawie stu lat, czyli od 1533 r. gdy (prawdopodobnie pod wpływem polskiej branki z Rohatynia - Aleksandry Lisowskiej, znanej jako Roksolana/Hurrem), sułtan Sulejman Wspaniały zawarł z królem Zygmuntem I Jagiellonem "Pokój Wieczny" (zresztą ci monarchowie często do siebie pisywali listy, podobnie jak i Hurrem do Bony Sforzy i na odwrót). Król Władysław IV pragnął jednak wielkiej wojny z Turkami, której efektem będzie wyzwolenie Bałkanów i Grecji, oraz zdobycie Konstantynopola i utworzenie tam na powrót po prawie 200 latach, chrześcijańskiego państwa. Potęga Rzeczypospolitej była wówczas ogromna, zarówno militarna, polityczna jak i gospodarcza. Wystarczy tylko prześledzić sobie przepych, z jakim polscy magnaci wjeżdżali do obcych krajów, jak choćby poselstwo podskarbiego nadwornego koronnego Jerzego Ossolińskiego do Rzymu z 27 listopada 1633 r. (20 powozów, 10 wielbłądów, niezliczona ilość koni, gubiących złote podkowy, które zbierali mieszkańcy Wiecznego Miasta, oraz 300 bogatych, wykształconych i znających języki młodzieńców, jako eskorta poselstwa). Stefano della Belli pozostawił z tego wydarzenia sześć akwafort zatytułowanych: "Entrata di Roma dell'ambasciatore G. Ossoliński". Również niezwykle bogaty był wjazd wojewody poznańskiego Krzysztofa Opalińskiego do Paryża w 1645 r. Tenże rok, będzie właśnie początkiem dwuletnich planów wielkiej wojny z Imperium Osmańskim.






1645 r.
RZECZPOSPOLITA
Cz. I






Wspaniałe to były czasy, niczym niezmąconego pokoju, który utrzymywał się już (nie licząc krótkotrwałych powstań kozackich Sulimy - 1635 r., Pawluka - 1637 r. i Ostranicy - 1638 r.), od ponad dekady. W całej Europie wówczas szalał złowrogi Mars, toczyły się krwawe wojny religijne od Skandynawii, po Niemcy, Niderlandy, Francję, Anglię, Szkocję, Irlandię, Hiszpanię, Włochy - wszędzie była wojna. Ale... nie w Rzeczpospolitej, cieszącej się niespotykanie długim wówczas okresem pokoju. Totalnie zniszczone długą, prawie trzydziestoletnią wojną były kraje niemieckie, w Anglii szalała rewolucja anty-monarchiczna (w rzeczywistości jednak był to konflikt protestantów liberałów, uosabianych w formie zwolenników klasycznego anglikanizmu, a protestanckimi radykałami, czyli purytanami. O co poszedł konflikt - prócz samego faktu zmniejszenia władzy monarchy? O to, czy katolików na Wyspach należy wyrżnąć od razu, czy też pozwolić im żyć, ale jako ludzi drugiej kategorii. Radykałowie, którzy gromadzili się w świątyniach i słuchali kazań pastorów - którzy przypominali im każdego razu iż katolicy są pomiotem diabła i że wszyscy skończą w piekle. Ci ludzie, mocno wierzący - a to byli naprawdę mocno wierzący ludzie, wracali do domów i widzieli wokół siebie swych sąsiadów, którzy byli katolikami. Tyle się o nich nasłuchali, a ci żyli sobie obok - oczywiście odprawiając swój kult potajemnie. I nic się nie działo? Bóg nie pokarał ich za ich diabelskie knowania i herezje. To znaczy że my, jako wykonawcy woli bożej, musimy wziąć sprawy we własne ręce i... odesłać ich do piekła, gdzie i tak trafią. I oto właśnie również toczył się spór i cała ta rewolucja angielska lat 40-tych XVII wieku. Z czasem jednak radykałowie zaczęli przegrywać, a do głosu ponownie doszli liberałowie, czyli anglikanie, którzy opowiadali się "tylko" za prawnym, politycznym i finansowym upokorzeniem katolików. W 1660 r. monarchia angielska została odnowiona, a ci, którzy chcieli kontynuować dzieło Cromwella, po prostu wsiedli na okręty i udali się do Nowego Świata, tam budować swoje wymarzone Państwo Boże. I tak, mniej więcej od 1620 r. migracja awanturniczo-kolonizatorska, w tym w dużej mierze katolicka do Ameryki, zastąpiona została migracją religijną radykalnych protestantów - pielgrzymów, którzy potem zbudowali Stany Zjednoczone Ameryki Północnej).

Tak więc w Europie Zachodniej praktycznie wszędzie wówczas, w latach 40-tych XVII wieku, toczyły się wojny (głównie religijne). A w Rzeczpospolitej panował niczym niezmącony spokój. W 1634 r. zwycięstwem zakończyła się ostatnia wojna z Moskwą. Po krwawej lekcji chocimskiej w 1621 r. (w czasie której zatrzymano pochód potężnej armii osmańskiej), sławnej na całą Europę, Turcy siedzieli cicho i nawet krótkotrwała wojna roku 1633/34 r. nic tu nie zmieniła (Tatarzy złupiwszy Podole, weszli do Mołdawii, a w ślad za nimi podążył hetman Stanisław Koniecpolski, który rozbił ich w bitwie pod Sasowym Rogiem uwalniając cały jasyr. Po tej bitwie Osmanowie planowali inwazję turecko-tatarsko-wołoską na Rzeczpospolitą, ale wybił im to z głowy znów Koniecpolski, znosząc 55 000 armię inwazyjną pod Paniowcami. Ale nie koniec było na tym, w kwietniu 1634 r. z nową inwazją gotował się sam sułtan Murad IV, pragnący wykorzystać fakt, iż Rzeczpospolita była wówczas zaangażowana w wojnę z Moskwą. Ale w Adrianopolu, gdzie przebywał, gromadząc armię, doszła go wieść o klęsce Rosji i kapitulacji armii moskiewskiej Michaiła Szeina pod Smoleńskiem. Sułtan zmienił więc plany i wysłał swego posła Szahina Agę do Warszawy, aby wynegocjować rozejm. Tam, podczas sejmu szlachta uchwaliła nowe podatki na wojnę z Turkami, a Koniecpolski ściągnął wojska ze wschodu nad Dniestr. Król Władysław był usatysfakcjonowany takim obrotem sprawy, bowiem pragnął wielkiej wojny z Osmanami, która zakończy się nie tylko zajęciem Konstantynopola, ale nawet... dojściem do granic Persji. Ale w październiku 1634 r. Murad IV zaproponował niezwykle dogodne warunki pokoju, co jak pisze Paweł Piasecki - biskup kamieniecki - król z ciężkim sercem musiał przystać na pokój, bowiem sułtan deklarował usunięcie Tatarów z Budziaku i trzymanie ich w ryzach, jeśli idzie o napady rabunkowe których dokonywali). Zaś w 1635 r. Szwedzi w rozejmie w Sztumskiej Wsi, oddali wszystkie dotąd kontrolowane przez nich porty w Prusach, oraz zaprzysięgli przestrzegać wolności religijnej (szczególnie odnośnie katolików) w Inflantach.

Był to niezwykle płodny okres, ludność dotąd wytrzebionych przez Tatarów regionów południowo-wschodnich, ponownie odżyła, rozwijała się gospodarka i przemysł. Co roku Wisłą do portu w Gdańsku (a dalej do portów Europy), płynęło zboże za trzy miliony talarów na 5 000 statków. Bito nowe drogi, stawiano mosty, ale przede wszystkim rosły nowe zamki i magnackie oraz szlacheckie rezydencje. Pod Iwaniskami Krzysztof Ossoliński (brat Jerzego, który w 1633 r. odbył ową sławną podróż poselską do Rzymu), wzniósł sobie niesamowity zamek, który nazwał Krzyżtopór (były w nim cztery wieże, dwanaście obszernych komnat i 365 okien). Stanisław Lubomirski - wojewoda krakowski, wzbogacony odkrytą kopalnią soli w Swierczy pod Wieliczką, stawiał sobie pałace w Wiśniczu, Łańcucie i Podolińcu, a poza tym ufundował dwadzieścia nowych kościołów. Pojawiło się mnóstwo nowych zamków, a stare rozbudowywano i upiększano (było ich tyle, że w zasadzie trudno zliczyć), rozkwitały też wielkie rezydencje pałacowe, jak Niepołomice, Kolbuszowa, Lewartów, Czemierniki, Międzyrzecz, Brok, Siemiatycze czy Kruszyna. Pięknie rozwijały się miasta (szczególnie w Małopolsce i Wielkopolsce, gdyż tam uciekali protestanci, prześladowani przez katolickiego cesarza ze Śląska i Czech). Radziwiłłowie do Miru (na Litwie) ściągnęli Włochów i stworzyli im tam "krainę włoską pośród Sarmacyi". Nowo wystawione zamki i pałace były upiększane w taki sposób, iż (jak piszą w swych relacjach Francuzi - hrabia d'Avaux i Laboureur czy Włoch Marescotti, szczególnie ten ostatni pisał tak: "Takiego przepychu, jaki panował u polskich panów nie widziano nigdzie. Cudzoziemiec sądził się przeniesionym we śnie do cudownych pałaców") budziły powszechny podziw i zazdrość. 


PORÓWNANIE POSIADŁOŚCI POLSKICH MAGNATÓW (PO LEWEJ) - WIŚNIOWIECKICH, ZASŁAWSKICH I MONASTERU PIECZERSKIEGO, ORAZ WŁOSKICH KSIĘSTW MEDIOLANU, PARMY I FERRARY



Szlachta też żyła jak we śnie, pomnażając bogactwo i zapełniając swe skrzynie srebrem, złotem, diamentami, sobolami, srebrnymi beczkami na wino o złotych obręczach, pachnące zdroje wodne, stawiane przy pałacach, niesamowite dzieła sztuki wykonane ze złota, srebra, kości słoniowej czy bursztynu (głównie przeznaczone na podarki dla odwiedzających szlachcica gości - gdyż w dawnej Polsce panował zwyczaj nie tyle przynoszenia prezentów do gospodarza, ale właśnie, bycia obdarowywanym przez niego, gdy przychodziło się na organizowane przyjęcie czy bal - stąd potem wzięło się powiedzenie: 'zastaw się a postaw się"). Z reguły (w miarę majętni szlachcice, bowiem byli i tacy, którzy żadnego majątku nie posiadali), zatrudniali do 200 służby (z reguły zaś służby w bogatych domach było ponad 500 a nawet więcej). Byli więc służący do posług domowych, do oporządzania stajni, do rozwożenia listów i co ciekawe, wszyscy ci, którzy służyli w domach majętnych szlachciców... sami też byli szlachcicami (tylko mniej zamożnymi). Szlachty w Rzeczpospolitej było z 10 % całego społeczeństwa, co było niezwykle dobrym wynikiem jeśli idzie o ludzi uczestniczących w życiu politycznym kraju (we Francji cała szlachta stanowiła zaledwie 1 % społeczeństwa, a w Wielkiej Brytanii jeszcze w XIX wieku szlachta i ludność posiadająca prawa wyborcze stanowiła ok. 4 % ludności kraju). A każdy szlachcic, choćby nie posiadał domu (czy nawet butów), ale miałby herb, mógł uczestniczyć w sejmikach lokalnych i sejmach krajowych, decydując tak o wyborze nowego króla, jak i o innych niezwykle istotnych dla kraju sprawach (potem zostało to doprowadzone do absurdu w taki sposób, że ci, którzy byli na usługach magnatów, głosowali tak, jak życzyli sobie tego ich patroni i ostatecznie w Konstytucji 3 Maja 1791 r. odebrano prawa wyborcze szlachcie gołocie - nie posiadającej żadnego majątku). W Rzeczpospolitej król był bowiem jedynie "Pierwszym wśród Równych" i nie mógł niekiedy nawet odebrać urzędu najbardziej krytykującego jego politykę magnata czy szlachcica, który występował w roli opozycjonisty do planów królewskich. Wszędzie indziej ktoś taki najpewniej położyłby głowę pod katowskim toporem, a w Rzeczpospolitej król nie mógł go nawet urzędu pozbawić. 

Króla można było też co prawda upominać, ale nie znaczy to, że król był nie szanowany. Był przede wszystkim rozdawcą dóbr i zaszczytów, dlatego wielu wolało nie wychylać się w zbytnich antykrólewskich głosach, licząc na jakąś intratną synekurę do objęcia, a poza tym król był Ojcem, a Ojczyzna-Rzeczpospolita Matką i tak jak w 1605 r. na Sejmie rzekł hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski: "W innych narodach pany swe kozikami kolą, a u nas z łaski Bożej nigdy nic takiego przeciw panu nie było zamyślone", zaś hetman wielki koronny Jan Zamojski (będący wówczas w opozycji do króla Zygmunta III - ojca Władysława IV), rzekł: "Miłujemy i Ojczyznę, i pany swe miłujemy" i tam gdzie na monarchów urządzają zamachy (jak choćby spisek prochowy Guya Fawkesa na króla Jakuba I w Anglii (1605 r.) czy zamach Francoisa Ravaillaca na króla Henryka IV we Francji (1610 r.), czy wreszcie egzekucja króla Anglii Karola I w 1649 r., w Rzeczypospolitej król był miłowany i szanowany (choć często krytykowany, a niekiedy nawet obrażany paszkwilami politycznymi). Oczywiście przesadzał Andrzej Łubieniecki, pisząc w 1616 r. w swej "Polon eutychia" o monarsze, że: "taką miłość ma u poddanych i tak im ufa, że głowę swoją na każdego łonie (może) położyć, a jednym uchyleniem czapki może 100 000 wojska w Polszcze i na Litwie zebrać". Wcale nie było ani tak łatwo, ani tak fajnie, szlachta piętrzyła przed królami na sejmach najrozmaitsze trudności (opiszę je właśnie na przykładzie planów wojennych Władysława IV przeciwko Osmańskiej Turcji) i często monarcha musiał się uciekać do podstępu, gdyż oficjalnie nie mógł niczego załatwić. Musiał zbudować własne stronnictwo (głównie rozdając urzędy i dobra), ale należy pamiętać że ci, którzy tych dóbr nie otrzymali, często czuli się pokrzywdzeni i... się obrażali. Natomiast bywało i tak, że ci, którzy dostali, chcieli też coś dla swych krewnych lub synów, a gdy tego nie otrzymali... też się obrażali. Tak więc pozycja króla w Rzeczypospolitej, pomimo wszystko była raczej dosyć trudna a nawet męcząca (np. Jan II Kazimierz, brat Władysława IV, panujący w latach 1648-1668, ostatecznie zrezygnował z tronu i wyjechał do Francji). 

Jeśli idzie o gospodarkę kraju, to również w tym czasie ona wprost rozkwitała. Szlachta pomnożyła sobie majątków na Ukrainie, Wołyniu, Podolu, a nawet na Zaporożu się rozsiadła. Zboże z tych folwarków było transportowane na zachód kraju (lub, jeśli było to zboże małopolskie, wielkopolskie czy mazowieckie to bezpośrednio do rzecznych portów zbożowych) i dalej płynęło Wisłą do portu w Gdańsku (głównie, ale były też porty zastępcze w Elblągu i Braniewie), a stamtąd na okrętach kupieckich już bezpośrednio do Europy Zachodniej (gdy polski poseł Paweł Działyński w 1597 r. zagroził holenderskim stanom wstrzymaniem dostaw polskiego zboża, jeśli nie zakończą oni wojny z Hiszpanią, w kraju wybuchł prawdziwy popłoch, gdyż realnie oznaczałoby to... klęskę głodu. Polska żywiła wówczas całą Europę i trzymała wszystkich za gardła... a raczej za brzuchy 😉). Poza tym silnie rozwinął się przemysł (głównie hutniczy i tekstylny) oraz kopalnie (soli, miedzi, ołowiu, srebra). Nie było lepszych i dostojniejszych czasów niż lata panowania królów Zygmunta III, a już szczególnie jego syna - Władysława IV (pomijając oczywiście lata rządów Kazimierza III Wielkiego, Władysława II Jagiełły i Kazimierza IV Jagiellończyka 🤔). Wspaniale rozwinęła się Warszawa (realnie stolica Polski od 1596 r. a oficjalnie od 1611 r. chociaż tak naprawdę do końca istnienia Wielkiej Rzeczpospolitej stolicą nadal pozostawał Kraków) i składała się teraz z kilku dzielnic: Starego Miasta, Nowego Miasta, Przedmieścia (ze wspaniale rozbudowaną ulicą Krakowskie Przedmieście, która już wówczas stała się reprezentacyjną ulicą Warszawy (stały tam prawie same pałace szlachty magnackiej, wraz z niesamowitym pałacem Kazanowskich, Koniecpolskich - który dziś pełni funkcję Pałacu Prezydenckiego, Radziejowskich, Denhofów, był tam też Pałac Prymasowski), oraz kilka kościołów (Bernardynów, Bernardynek, Karmelitów, Wizytek i Karmelitanek). Wspaniale rozwinęła się ulica Miodowa, przy której stanął szereg mniejszych dworów szlacheckich, oraz Pałac Biskupów Krakowskich i Kościół Pijarów. Arsenał powstał przy ulicy Długiej, zaś pałace Ossolińskich, Daniłowiczów i Dwór Gdański w innych częściach miasta. Zaś w 1643 r. naprzeciwko Zamku Królewskiego na Starym Mieście król Władysław IV ufundował pomnik na cześć swego ojca - była to stojąca po dziś dzień Kolumna Zygmunta III Wazy. W 1621 r. miasto zostało ogrodzone wałami zygmuntowskimi. Poza tym dołączono do miasta część prawobrzeżną, czyli Pragę, na której istniały już trzy kościoły. Całe miasto jednak zajmowało niewielki (w porównaniu z dzisiejszym) obszar miejski, tak gdzieś do Muranowa i Alei Jerozolimskich, a poza tym było znacznie mniejsze od Krakowa (Warszawa tak naprawdę w dużej mierze - poza Starym Miastem - posiadała wiele cech dużej wsi).




Szlachta żyła niczym wielcy, udzielni książęta, a każdy wyjazd jakiegoś wielkiego pana (choćby tylko na polowanie, lub w odwiedziny), był wyjątkowym wydarzeniem i obejmował ogromną liczbę ludzi stanowiących poczty nadworne i hajduków. Szczególnie wzajemne odwiedziny były bardzo dostojne, pokazowe i niezwykle majętne (gospodarz obdarowywał przybyłych gości podarkami i to nie były podarki błahe, z reguły złoto, srebro, wykwintne arcydzieła, lub chociażby... konie). Dostojność było widać w gestach, ubiorach a nawet w... uczesaniu (choć czesano i ubierano się inaczej niż na zachodzie Europy), a przyjęcia były tak ludne, że częstokroć kosztowały majątek (zresztą podczas uczty należało do tradycji aby po wypiciu napitku, gdy już nie chciało się więcej pić alkoholu, z szacunku dla gospodarza rozbić szkło o... własną głowę, lub ewentualnie o podłogę, dlatego też po zakończonej uczcie, straty w szklanych pucharach były dla gospodarza dość spore). Stoły przystrajano obrusami (często sprowadzanymi na zamówienie z zagranicy), na talerzach kładziono serwety (przed posiłkiem), oraz łyżkę (noże goście przynosili sobie sami). Przed posiłkiem służba obchodziła wszystkich z miednicą pełną wody i kubkiem do polewania, aby obmyć ręce, następnie przynoszono ręcznik do ich wytarcia.




Potem zaczynała się uczta, na stołach lądowały najróżniejsze dania mięsne (w tym kuropatwy, dziczyzna etc.), często i gęsto zaprawiane szafranem, sokiem wiśniowym, śliwkami lub miodem. Pojawiały się pasztety, galarety, kapusta, kluski, ryby pianki i marcepany. Na końcu podawano torty i baby. Ale najważniejszy był wypitek. Do obiadu zawsze podawano piwo (lub ewentualnie gorzałkę - a trzeba pamiętać że pierwszą wódkę - napitek zwany gorzałką - stworzyli Polacy, było to coś około 1412-1415 roku, zaś w czasach o których piszę, były już także wódki smakowe, którymi - jak głosiła PRL-owska propaganda - "panowie rozpijali chłopów, ale zdrowy trzon chłopstwa nie dawał się rozpijać" 😂), po posiłku, służba przynosiła wino. Zarówno podczas posiłku jak i po jego zakończeniu biesiadnicy kolejno wznosili toasty, najpierw za zdrowie gospodarza i jego rodziny a następnie poszczególnych gości. Do obiadu przygrywała kapela, ale tańce odbywały się dopiero po zakończeniu pierwszej części posiłku (czyli obiadu głównego). Gdy już się mocno ściemniło (a często już nad ranem), podchmieleni biesiadnicy wracali do swych domów, obdarowani prezentami przez gospodarza




Szlachta żyła jak w bajce (oczywiście nie wszyscy szlachcice opływali w takie dostatki, było wiele szlachty uboższej, zagrodowej i gołoty, którą nie stać było na takie kosztowne przyjęcia), a ponieważ pełną dekadę nie było wojny (nie licząc powstań kozackich i najazdów tatarskich), szlachta zaczęła się wzajemnie ze sobą spierać i kłócić. Prócz opisanych wyżej przyjęć i spotkań, wiele było wzajemnych zajazdów i napadów na sąsiednie zamki oraz pałace. Szlachta wzajemnie paliła sobie chutory, tylko po to aby pognębić sąsiada z którym weszło się w spór (często sądowy). I tak Ossolińscy nie znosili Kazanowskich (i vice versa), podobnie Wiśniowieccy i Gębiccy mieli zatargi ze sławnym magnackim rodem Ossolińskich, Wiśniowieccy zajeżdżali też Koniecpolskich i Kazanowskich, a ci Kalinowskich. Na Litwie zaś Radziwiłłowie bili się z Sapiehami, a na Pomorzu Działyńscy z Wejherami. Na sejmach i sejmikach często dochodziło do zwad i wówczas aby je rozstrzygnąć urządzano pojedynki (niekiedy kończyły się one śmiercią jednego z owych raptusów). Za dobrze było, wielki zbytek, wielkie bogactwo i wielka władza (do dziś przetrwało hasło z tamtych lat: "Pan na zagrodzie, równy wojewodzie", które odnosiło się do niepodzielnej władzy, jaką na swoich włościach sprawował dany szlachcic, iż nawet król nie mógł się w nie wtrącać), spowodowały że w serca wlała się gnuśność. Na sejmach radzono głównie o tym jak nie dopuścić do podejmowanych prób wzmocnienia władzy królewskiej, motywując to zamachem na "przywileje narodowe". Plany wojenne były torpedowane w zarodku, bo po co się pchać na wojnę, jak jest miło i przyjemnie - nikt nam nie zagraża, a jeśli by nawet tak było, to (jak motywowano) szlachta sama obroni swój kraj. Król miał związane ręce, bowiem panowie szlachta decydowali nawet o jego własnym skarbie (i przyznawali każdej nowej królowej-małżonce odrębną pensję). Naród decydował o wszystkim, król był jedynie wykonawcą (oraz rozdawcą dóbr) i pełnił rolę głowy państwa w kontaktach międzynarodowych - ale poza tym jego prerogatywy polityczne były niewielkie. 


"BYŁA DEMOKRACJA, WIĘC KAŻDY MÓGŁ PIĆ, 
ILE CHCIAŁ. 
O PODATKACH DECYDOWALI SOBIE SAMI, WIĘC ICH NIE PŁACILI. 
A W DODATKU MOGLI SOBIE WYBRAĆ KRÓLA NAJGORSZEGO Z MOŻLIWYCH"
🥳





PRZEJDŹMY JEDNAK DO WYDARZEŃ DZIEJĄCYCH SIĘ W RZECZPOSPOLITEJ W TYMŻE 1645 r.


CDN.

DROGA PRZEZ KORYTARZ - Cz. I

CZYLI PLAN ROZWIĄZANIA PROBLEMU DOSTĘPU NIEMIEC DO PRUS WSCHODNICH PRZEZ POLSKIE POMORZE




Jak doszło do sytuacji w wyniku której wybuchła II Wojna Światowa, która rozpoczęła się z pozoru błahego powodu odmowy polskiej strony budowy przez Niemcy eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej do Prus Wschodnich przez fragment polskiego Pomorza - czyli dostępu Polski do Bałtyku, naszego morskiego "okna na świat"? Oczywiście większość powodów przez które potem wybuchają wielkie wojny, to z reguły są błahostki, które łatwo można by było rozwiązać, gdyby po obu stronach były tylko dobre chęci. Jednak z tym projektem jest drobna różnica, bowiem projekt budowy eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej przez Pomorze do Prus Wschodnich i do Niemiec, nie był projektem niemieckim, a... polskim, który to potem Hitler odświeżył i dodając do nich kilka innych punktów jak podpisanie wzajemnego układu o nieagresji na 25 lat, budowy podobnej eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej z Polski do Gdyni - głównego portu morskiego II Rzeczpospolitej, oraz wejście Polski do paktu antykominternowskiego, wymierzonego w sowiecką Rosję - wszystko to razem wzięte nieco zmieniło ów pierwotny projekt i spowodowało, że w konsekwencji strona polska musiała go odrzucić, jako że realnie Polska zostałaby w nim sprowadzona do roli satelity Niemiec, a to w głowach ludzi którzy własną krwią i własnym czynem odbudowali niepodległą Polskę, było nie do pomyślenia. 

Hitler jednak parł do szybkiej wojny, zdając sobie doskonale sprawę że taka musi wybuchnąć albo w 1938, albo w 1939, a najpóźniej w 1940 r., ponieważ każdy kolejny rok powodowałby wzmocnienie potencjałów państw takich jak Polska, Francja czy Wielka Brytania i zwycięstwo niemieckie z każdym kolejnym rokiem byłoby coraz mniej prawdopodobne. Strona polska oczywiście również myślała o tym, jak możliwie najlepiej rozwiązać problem Prus Wschodnich które stanowiły swoistą niemiecką esklawę, otoczoną od południa granicą z Polską, od wschodu z Litwą, od zachodu z Wolnym Miastem Gdańskiem, a od północy z Morzem Bałtyckim. Powstawały więc różne projekty począwszy już od lat 20-tych, gdyż było oczywistym że nie uporządkowanie spraw Prus Wschodnich może w przyszłości doprowadzić do wybuchu wojny polsko-niemieckiej, która również przerodzić się może w wojnę europejską, a także i światową. Na tych projektach więc pragnę się teraz skupić.



I
OKNO NA ŚWIAT




Polska nigdy nie miała wielkich tradycji morskich. Wyjąwszy pewien okres wczesnego średniowiecza kiedy to sami Pomorzanie grasowali na Bałtyku i zapuszczali się nawet na ziemie Wikingów grabiąc je i paląc (notabene Wikingowie wyprawiali się zarówno na Zachód, jak i na Wschód. Pustoszyli ziemie Anglii, Francji, Niemiec, Hiszpanii i Italii, a także Rusi i zapuszczali się Dnieprem nawet na Morze Czarne i pod Konstantynopol, natomiast nie atakowali ziem pomorskich, które były najbliżej nich samych, ziem którymi władało plemię Pomorzan. Natomiast można znaleźć informacje że Wikingowie obawiali się Pomorzan i ataków z ich strony - kiedyś jeszcze bardziej ten temat rozwinę). Natomiast zjednoczone państwo polskie, a szczególnie Rzeczpospolita Obojga Narodów nie miała tradycji morskich. Królowie najczęściej wynajmowali lokalnych kaprów, którzy mieli patrolować wybrzeże lub w przypadku wojny blokować dane porty (czy to moskiewskie czy duńskie czy też szwedzkie). Największe zaś zwycięstwo polskie z czasów świetności dawnej Rzeczypospolitej, odniesione zostało w bitwie morskiej ze Szwedami pod Oliwą (na północ od Gdańska) 28 listopada 1627 r. Zatopiono wówczas jeden szwedzki okręt, a jeden wzięto do niewoli, pozostałe zaś okręty zmuszono do rozproszenia się. Okrętami polskimi dowodził w tej bitwie holenderski admirał Arend Dickmann, który od 1608 r. mieszkał w Gdańsku i po jakimś czasie się spolszczył, wstępując jednocześnie na służbę do tworzącego flotę króla Zygmunta III Wazy. Zginął on w tej bitwie trafiony pociskiem (kulą armatnią która obcięła mu nogi i wykrwawił się), ale bitwa została wygrana (podobnie jak Nelson pod Trafalgarem). 


OKRĘTY Z CZASÓW RZECZPOSPOLITEJ OBOJGA NARODÓW 
(GŁÓWNIE) z XVII WIEKU 
(w TYM RÓWNIEŻ z BITWY pod OLIWĄ w 1627 r.)
w MUZEUM MARYNARKI WOJENNEJ w GDYNI
(ZDJĘCIA ZROBIONE OSOBIŚCIE)


ŚWIĘTY JERZY 



SMOK



WODNIK



Ale Rzeczpospolita Obojga Narodów mimo to nie była krajem morskim. Był to kraj uskrzydlonych jeźdźców, którzy najlepiej czuli się pod siodłem, a nie na okrętach, a owi uskrzydleni jeźdźcy byli nie do pokonania i mówiło się, że jeśli do trzeciego szeregu piechoty nie uda się zatrzymać polskich husarzy, to należy już żegnać się z życiem, bowiem ucieczka też jest niemożliwa.




Mimo jednak tak nielicznych i bladych morskich tradycji Rzeczypospolitej, z chwilą odrodzenia Państwa Polskiego - 11 listopada 1918 r. (tego dnia rozpoczęto rozbrajanie wojsk niemieckich w Warszawie, a rządząca dotychczas z niemieckiego nadania Rada Regencyjna przekazała Komendantowi Legionów Polskich Józefowi Piłsudskiemu dowództwo nad tworzącą się Armią Polską) już wówczas Naczelnik Państwa Józef Piłsudski w 291 rocznicę bitwy pod Oliwą powołał do życia Marynarkę Wojenną Rzeczpospolitej Polski. Odradzająca się Polska nie miała jeszcze swoich granic, nie miała nawet dostępu do morza, a już miała swoją morską siłę zbrojną (przynajmniej oficjalnie, co też nie było bez znaczenia). 28 czerwca 1919 r. w wyniku postanowień Traktatu Wersalskiego (również dzięki działalności takich ludzi jak Ignacy Jan Paderewski i Roman Dmowski), Polska uzyskała skąpy dostęp do morza (długość granicy 70 km.). Bez Gdańska (który zawsze był częścią dawnej Rzeczypospolitej, nawet gdy doszło do pierwszego rozbioru Polski w 1772 r. to Gdańsk dalej pozostał przy Rzeczypospolitej i wcale nie chciał przyłączyć się do Prus) który to stał się teraz Wolnym Miastem Gdańskiem. Gdańsk był bez wątpienia największym portem tego regionu i utrata Gdańska spowodowała, że pas morski który otrzymała Polska, pozbawiony był jakiegokolwiek dużego portu morskiego (reszta osad była po prostu zwykłymi nadmorskimi wioskami, takimi jak: Gdynia, Oksywie, Władysławowo czy Hel). Z końcem stycznia 1920 r. 2 Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich wyruszył aby przejąć w polskie ręce przyznany w Traktacie Wersalskim obszar Pomorza (który potem zostanie nazwany - głównie przez stronę niemiecką- niezbyt poprawnym określeniem "Korytarz"). 10 lutego 1920 r. gen. Józef Haller (pod którego to rozkazami służył mój pradziadek, o czym wspominałem) dokonał w Pucku oficjalnych zaślubin Polski z Morzem, wrzucając w fale Bałtyku pierścień (niektórzy twierdzili, że był to pierścień, który w 1647 r. podczas swej wizyty w Gdańsku królowa Ludwika Maria Gonzaga - żona króla Władysława IV - ofiarowała jednemu z rajców gdańskich). Polska odzyskała tym samym dostęp do morza, ale wciąż pozbawiona była swojego własnego portu, swego okna na świat.

W roku 1920 (a był to przecież rok ogromnego zagrożenia istnienia dopiero co odrodzonego kraju, gdyż w czerwcu i lipcu ruszyła wielka ofensywa bolszewicka na Zachód pod wodzą Michaiła Tuchaczewskiego i Siemiona Budionnego. To właśnie z tego powodu Polska musiała odwołać swój udział w Igrzyskach Olimpijskich w Antwerpii, a miała to być pierwsza olimpiada, w której polscy sportowcy mogli uczestniczyć z Orłem Białym na piersi i pod biało-czerwoną flagą. Trzeba było na to poczekać kolejne cztery lata) w Warszawie powstało I Polskie Towarzystwo Kąpieli Morskich SA, które planowało budowę nowoczesnego kąpieliska bałtyckiego. W tym samym roku inżynier Tadeusz Wenda (oddelegowany przez admirała Kazimierza Porębskiego, szefa Departamentu Spraw Morskich przy Ministerstwie Spraw Wojskowych) wskazał Gdynię, jako najdogodniejsze i najlepsze miejsce pod budowę portu wojennego, rybackiego i handlowego. Z końcem 1920 r. rusza budowa drewnianego Tymczasowego Portu Wojennego i Schroniska dla Rybaków. Gdynia (czyli niemieckie Gdingen) składała się przed 1920 r. z kilkunastu chałup rybackich, jednej gospody i jednego murowanego domu, zamieszkiwanego przez księdza z lokalnej parafii. Adolf Nowaczyński (publicysta i dramatopisarz) odwiedził tę wioskę w 1911 r. i tak o niej pisał: "Cichszej miejscowości chyba nie było wówczas na całej kuli ziemskiej. Po zoppockiej Sodomie odkryta Arkadia pasterska i patriarchalna". Odnotował wówczas trzy ulice (Johanniskrugstrasse, Altdorfstrasse i Kurhausallee) "ani kościoła, ani apteki, poczta ze szkołą razem". Poza tym trzy sklepy, dwie karczmy (Grzegorzewskiego i Skwiercza), mały tartak i cegielenka. Nad brzegiem morza zaś (na terenie dzisiejszego skweru Kościuszki) stał Kurhaus z fortepianem w paradnej sali. Tamta Gdynia liczyła ok. 900 mieszkańców i Nowaczyński określił ją mianem "letniska dla Polaków".

W 1921 r. Gdynię zamieszkiwało już 1300 osób, ale tempo prac budowlanych Portu Tymczasowego wciąż było bardzo wolne. 23 września 1922 r. Sejm przyjął ustawę o budowie portu morskiego w Gdyni, a inżynier Wenda kreślił śmiały projekt nowoczesnych głębokich kanałów i szerokich basenów portowych (oczywiście kraj który dopiero co wyszedł z pożogi I Wojny Światowej, kraj wówczas bardzo biedny, zniszczony dodatkowo inwazją sowiecką, nie był w stanie wysupłać takich pieniędzy, jakie były potrzebne na realizację projektów Wendy). Mimo to prace się rozpoczęły, a port uroczyście został otwarty 29 kwietnia 1923 r. i na tę uroczystość przyjechał prezydent Polski Stanisław Wojciechowski, premier gen. Władysław Sikorski i ksiądz prymas kardynał Edmund Dalbor. Wojciechowski w swej przemowie stwierdził: "Trzeba, aby cały naród polski zrozumiał, jakie znaczenie ma wolny dostęp do morza, zagwarantowany pełnym posiadaniem jego wybrzeża. Tutaj winni zwrócić swój wzrok i prężność gospodarczą Mazurzy i Małopolanie, nazbyt w przeszłości zapatrzeni ku wschodnim rubieżom i czarnoziemom podolskim, bo tutaj jest gwarancja wolnego oddechu dla piersi całego narodu". Wciąż jednak przed rozwojem miasta i portu stał brak pieniędzy. Niemcy również dążyli do storpedowania projektu budowy Gdyni. W swej prasie nazywali Gdynię "polskim zatorem" i pokazywali Polaków jako świnie, które uczą się pływać w morzu. W 1925 r. wybuchła wojna handlowa polsko-niemiecka, a Niemcy liczyli, że polska gospodarka szybko się załamie i będą mogli odzyskać nie tylko Pomorze, ale również Śląsk i Wielkopolskę (czyli Poznańskie). Tak się jednak nie stało, gdyż na początku 1926 r. wybuchł strajk górników i dokerów angielskich, a przed polskim węglem stanęły otworem rynki skandynawskie. Miasto też powoli zaczynało się rozwijać.




W marcu 1925 r. w Gdyni była już elektryczność (ludzie powitali ją symbolicznym pogrzebem naftowych lamp - nieco przedwczesnym, bowiem stacje transformatorowe dostosowane były zaledwie do potrzeb 4000 mieszkańców, a ludność miasta rosła w zastraszającym tempie). Słomiane dachy rybackich chat sąsiadowały teraz z pierwszymi kamienicami. Powstała ulica 10 lutego i inne, które istnieją do dzisiaj. 10 lutego 1926 r. Gdynia otrzymała prawa miejskie, a pod koniec tego roku miasto miało już 12 000 mieszkańców. W opracowanym w maju 1926 r. planie miasta, przewidywano iż ostatecznie zamieszka tutaj 60 000 mieszkańców, szybko jednak plany te uległy zmianie i w kolejnej korekcie mowa była o 120 000. Ulice wzorowano na zabudowie berlińskiej. Z końcem 1926 r. otwarto do użytku na Oksywiu okazałą siedzibę dowództwa Floty Marynarki Wojennej (choć flota wojenna jaką wówczas Polska dysponowała, była mała i nieliczna). Rok 1926 to również rok otwarcia dworca kolejowego w Gdyni, gdyńskiego kina "Czarodziejka", ale przede wszystkim kontynuowana była budowa Portu Wojennego oraz magazynów przy Nabrzeżu Pilotów i mostu przeładunkowego na Nabrzeżu Szwedzkim. W 1927 r. powstało Polsko-Skandynawskie Towarzystwo Transportowe Polskarob (Gdynianie tłumaczyli nazwę firmy na "Polska rób!"), na jej czele stanął Napoleon Korzon. To on właśnie - wraz ze swym zastępcą Janem Hołowińskim - wiele ryzykując, doprowadzili do nabycia wielu nowoczesnych, a jednocześnie pionierskich urządzeń przeładunkowych. W niemieckiej firmie Demag w Duisburgu kupili w 1927 r. dwa 7-tonowe żurawie (okazało się to strzałem w dziesiątkę, choć początkowo obawiali się że przez to splajtują). W roku następnym dyrektor Demagu zaproponował im kupno - skonstruowanej przez siebie - wywrotnicy, której nie było jeszcze nigdzie w Europie, ani na świecie, Gdynia byłaby więc pierwszym takim portem. Korzon się wahał i stwierdził: "Ja się na tym nie znam (był specjalistą od kolejnictwa) i nie mogę ryzykować". Dyrektor Demagu przekonał jednak Hołowińskiego i ostatecznie kupili ową wywrotnicę i... to był kolejny strzał w dziesiątkę, bo nikt inny nie miał czegoś takiego i do Gdyni zjeżdżały wycieczki z całej Europy żeby podziwiać owe dzieło.

Eugeniusz Kwiatkowski (minister przemysłu i handlu w latach 1926-1930, a od 1935 r. minister skarbu i wicepremier) w 1932 r. w opublikowanych przez siebie "Dysproporcjach. Rzeczy o Polsce przeszłej i obecnej" napisał: "Każdy metr Wybrzeża, każdy nowy dźwig, każdy skład towarowy, każda nowa placówka handlowa w Gdyni, każde ulepszenie komunikacji, każdy nowy okręt, każda nowa fabryka na wybrzeżu, każdy nowy bank, każda nowa więź cementująca Gdynię z Pomorzem, a całe województwo pomorskie z resztą państwa, to wielka zdobycz, to poważny aktyw naszego dorobku państwowego. Tu koncentruje się jedyna, praktyczna, akademia kupiecka Polski, tu stoi otworem droga najpewniejsza i najkrótsza dla wyrównania wartości człowieka w Polsce z wartością człowieka w Europie, tu zbiega się granica współpracy z narodami całego świata, tu wreszcie harmonizują się automatycznie wszystkie różnice poglądów, wszystkie starcia myśli i programów całej Polski". Budowa i rozbudowa miasta oraz portu w Gdyni spowodowała, że kilka tysięcy (a być może kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt) Polaków zamiast szukać szczęścia za granicą (w hutach Westfalii czy za oceanem), wyruszyło do Gdyni, aby tam budować siłę morską odrodzonego Państwa Polskiego. Wielu też w Gdyni poznało to, czego nie mieli u siebie, w swoich miejscowościach. Na przykład przeniesiony w grudniu 1928 r. z Bydgoszczy do Gdyni Kazimierz Niemkiewicz (który został zastępcą naczelnika Urzędu Pocztowo-Telegraficznego) był oczarowany budynkiem, jak i rodzajem pracy. Budynek posiadał automatyczną centralę telefoniczną i elektryczną rozdzielnię listów, wydzielone było też miejsce na pocztę i na urząd telegrafów, a dla pracowników są mieszkania służbowe w nowoczesnych blokach.


LINIA ŻEGLUGOWA GDYNIA AMERYKA
TRANSATLANTYK "PIŁSUDSKI"



W roku 1928 miasto było już prawdziwą metropolią (oczywiście nie przesadzajmy, nadal posiadało wiele z elementów rybackiej wioski, ale było ich już coraz mniej). Powstały szkoły, boiska sportowe, korty tenisowe, kryte pływalnie, kina dźwiękowe. Powstał szpital sióstr miłosierdzia na 40 łóżek (przy Placu Kaszubskim), gotowy był Bank Gospodarstwa Krajowego przy 10 lutego i siedziba Żeglugi Polskiej przy ul. Jerzego Waszyngtona. Tak się rozwijało miasto - o którego rozwoju i budowie opowiedzieć należało, gdyż bez tego nie poznalibyśmy kontekstu, oraz tego, o co chodziło w owych planach budowy eksterytorialnej autostrady i drogi kolejowej z Niemiec przez polskie Pomorze do Prus Wschodnich i dlaczego owe "okno na świat" jakim była Gdynia i dostęp do Bałtyku było tak ważne dla państwa polskiego. Ale o tym wszystkim w kolejnej części.
 



CDN.

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. I

CZYLI JAK TO WŁADZA  DODAJE SEKSAPILU " W NASZYCH SZCZĘŚLIWYCH CZASACH NIE POTRZEBA WCALE SPRZEDAJNYCH DZIEWCZYN, SKORO SPOTYKA SIĘ TYL...