WYŚWIETLENIA

02 listopada 2025

BEZNADZIEJNOŚĆ I NADZIEJA GRECKIEJ RELIGII - Cz. I

"NAJLEPSZE DLA CZŁOWIEKA

BYŁOBY SIĘ NIE URODZIĆ"





Jaki jest sens życia człowieka według antycznych poetów greckich? Bardzo prosty - człowiek - czyli "stworzenie jednego dnia" (jak pisze Simonides), doświadcza w ciągu życia jedynie: "nędzy, żałoby i starości", po czym umiera i wszystko się kończy. Co prawda śmierć niczego nie rozwiązuje, bowiem cierpienie i rozpacz nie kończy się z chwilą utraty życia, ale i tak do pewnego stopnia jest lepsze niż życie tu, na Ziemi. Pewna matka prosiła boga Apollina, aby w nagrodę za jej pobożność, dał dwojgu jej dzieciom największy dar, jaki mógł zesłać bóg. Bóg wysłuchał jej modlitwy i dzieci... natychmiast umarły - ale umarły nie cierpiąc, stąd zarówno Sofokles, Teogonis jak i Pindar głosili, iż: "Najlepszym dla człowieka byłoby się nie urodzić, a jeśli to już się zdarzyło, to umrzeć tak szybko, jak to jest możliwe" (m.in.: "Edyp w Kolofonie" - Sofoklesa). Śmierć jednak nie jest żadnym wyjściem z sytuacji i realnie niczego nie rozwiązuje. Mało tego, po śmierci wcale nie ma żadnej "boskiej sprawiedliwości", żadnej nadziei na błogosławieństwo czy zbawienie ze względu na swą pobożność czy dobre uczynki człowieka, jakimi obdarzał innych ludzi za swego życia. Dostęp dusz na Pola Elizejskie (o Wyspach Błogosławionych nawet nie wspominając) był możliwy nie za swe dobre uczynki, a za... koniunkturalność, trzeba po prostu spełniać ofiary dla bogów (to jest nadrzędna i najważniejsza sprawa), nigdy też nie wolno obrażać bogów (myślą ani słowem). Bogowie bowiem nigdy nie uderzają w tych, którzy nie dopuścili się winy wobec nich, więc jest szansa że wiodąc życie zgodne z wyżej wymienionymi prawidłami, wejdzie się po śmierci do Elizjum, miast na szare, piaszczyste i monotonne Łąki Asfodeli, gdzie dusze błąkają się bez celu licząc na to, że żywi wesprą je ofiarami. Innymi słowy celem człowieka według poetów, którzy interpretują religię grecką, jest po prostu: "Żyj i pozwól żyć", kochaj życie, czerp z niego pełnymi garściami póki masz młodość, zdrowie, korzystaj z przyjemności ciała i ducha. Składaj ofiary bogom i nigdy ani myślą ani czynem w niczym im nie uchybiaj i oczywiście nie daj się opętać moirze.

Moira bowiem opętuje człowieka pychą i zuchwałością, przez co staje się on głuchy i ślepy na wszelkie argumenty boskie i ludzkie. Pycha ogarnia bowiem człowieka i niszczy go od środka, tak jak tego nieszczęsnego Tymoteusza, syna Konona, który miał wielkie szczęście i powodzenie w swych politycznych i wojskowych posunięciach. Ale gdy wdzięczni mu Ateńczycy przekazali mu w darze obraz, na którym Tymoteusz śpi, a Fortuna za niego łowi miasta do sieci, ten (wróciwszy z wygranej bitwy) i niezadowolony z owego obrazu i przedstawionej w nim własnej roli, wyraził się do współobywateli tymi oto słowy: "Ale w tej bitwie, Ateńczycy, Fortuna z pewnością nie ma żadnego udziału". Wkrótce potem szczęście go opuściło i popadł w taką niełaskę u ludu, że utracił cały swój majątek i został z Aten wygnany niczym pachołek. Tak właśnie dzieje się z ludźmi, którzy nie szanują bogów i którzy dają się omotać moirze, sądząc iż wszystkie zasługi są dziełem jedynie ich samych. Tak więc bogom należy się bezwzględny szacunek i posłuszeństwo, nie wolno ich nie tylko obrażać, ale zbrodnią jest także niewiara w nich. Każdy, komu udowodniono w antycznej Grecji "bezbożność" - ten umierał straszną śmiercią. Przekonała się o tym niejaka Fryne z beockich Tespiów. Ta, urodzona w 371 r. p.n.e. w ubogiej rodzinie dziewczyna, już jako dziecko znalazła się w Atenach, gdzie aby przeżyć, parała się zbieraniem i sprzedażą kaparów oraz ziół na Agorze lub na targu na Limnae, nieopodal Lenaionu i Dionysionu. Tam właśnie wypatrzył ją ów Praksyteles - ateński rzeźbiarz, który wziął ją do siebie i uczynił z niej swoją modelkę i kochankę. Fryne ponoć była prostą i cnotliwą dziewczyną, nosiła suknie zakrywające całe ciało i wstydziła się obnażyć. Lecz dla Praksytelesa stała się muzą i inspiracją do dalszej pracy. Jego dzieło "Afrodyta z Knidos" było zainspirowane właśnie Fryne, a bogini otrzymała jej twarz i ciało. Podobnie z obrazem: "Afrodyta wyłaniająca się z morskiej toni", gdzie Fryne (tak jak owa sławna Ursula Andress, która jako "dziewczyna Bonda" w filmie "Dr. No" z 1962 r. wyłoniła się z morza w samym bikini, czym sprowokowała modę właśnie na taki strój kąpielowy, bowiem wcześniej kobiety wstydziły się pokazać na plaży w tak skąpym "wdzianku"), została sportretowana zupełnie nago, jako bogini wyłaniająca się z morskiej piany.


AFRODYTA z KNIDOS 
PRAKSYTELESA 



Wkrótce Fryne stała się heterą dla tych, którzy potrafili dużo zapłacić za jej wdzięki. Hetery były luksusowymi damami do towarzystwa, zapewniającymi mężczyznom przyjemność nie tylko cielesną, ale przede wszystkim intelektualną (nie musiały to być dziewczyny wykształcone - jak choćby Leoncja, kochanka Epikura - wystarczyło jedynie mieć pewną ogólną wiedzę na temat różnych literackich i artystycznych kwestii, aby podjąć dyskusję. Ale przede wszystkim liczył się uśmiech, erotyka tańca i gra na instrumentach). Hetera bowiem (czyli "towarzyszka" - innymi słowy luksusowa prostytutka), miała dostarczać swym klientom przede wszystkim strawy duchowej, zwykły cielesny akt seksualny mogli oni dostać od przydrożnych "porne" ("kurwa"). Ale oczywiście nie jest prawdą, że skupiała się tylko i wyłącznie na tym. Ona była po prostu innego rodzaju prostytutką i do jej roli należało też zaspokojenie klientów w sposób seksualny (na greckich czarach i wazach z drugiej połowy VI, V i IV wieku p.n.e. są ukazane różne etapy miłosnych uniesień klientów z heterami, od delikatnych pieszczot i rozsuwania szaty "towarzyszki", przez seks grupowy aż do sadomasochistycznych, często brutalnych stosunków - hetery są w tych scenach pokazywane jako całkowita własność swoich klientów i mają służyć wyłącznie ich zadowoleniu - jak choćby: wykrzywiona twarz, postawa na czworaka z wypiętą pupą lecz twarz zawsze zwrócona w stronę klienta lub na klęczkach). Przeczy to powszechnie panującemu przekonaniu, że hetery były to kobiety wykształcone i cenione, bowiem te, którym udało się zbić ogromny majątek i go utrzymać - doprawdy były bardzo nieliczne - raczej były one traktowane jak co prawda luksusowe, ale jednak prostytutki i często sprowadzane (podczas stosunku) do podrzędnej roli o niewolniczym charakterze. Fryne zyskała wielką popularność wśród klientów, gdyż preferowała naturalizm i skromność. Ubierała się (jak poprzednio) w suknie zakrywające większość ciała, nie nosiła makijażu i chroniła swą skórę od promieni słonecznych, co powodowało że miała jasną cerę (niezwykle wówczas pożądaną). Być może przychylała się do opinii innej hetery, zamieszczonej we "Wspomnieniu o Sokratesie" Ksenofonta, w którym owa dama zwierza się drugiej w jaki sposób uwieść mężczyznę: "Najlepiej możesz zalotników zwabić przez cnotliwe zachowanie, później pozornie im ulegać, a potem znowu stać się nieprzystępną, aż zaczną cię mocno pożądać". Fryne w każdym razie dość szybko stała się najpopularniejszą ateńską heterą.


FRYNE na ŚWIĘCIE POSEJDONA w ELEUZIS 
(HENRYK SIEMIRADZKI)



Popularność szybko przerodziła się w zamożność, a piękna Fryne zakupiła wygodny dom w Atenach i pewną liczbę niewolników (często zdarzało się tak, że te z heter, które zdobyły majątek, zakupywały młode niewolnice i zamieniały je w prostytutki dla swych dawnych klientów, którzy je odwiedzali w domach - tak czyniła np. sławna Teodora, żyjąca w czasach Sokratesa, czy Nikarete - była niewolnica, która po wyzwoleniu sama skupowała niewolnice i przyuczała je do roli prostytutek dla gości odwiedzających ją w domu). Nago można ją było ujrzeć tylko raz w roku, podczas święta ku czci Posejdona w Eleusis, gdy zdejmowała szaty i wchodziła do wody. Lubiła się zresztą myć - pewnego razu w gronie innych kobiet-heter podczas sympozjonu (bowiem niekiedy hetery organizowały sympozjony w swoim, damskim gronie, gdzie piły wino i nie musiały krępować się męską obecnością), zaproponowała by każda z nich obmyła twarz wodą. Efekt tego był taki, że tamtym zszedł cały makijaż, co wyglądało nieestetycznie, natomiast ona wciąż była piękna. Dzięki swej urodzie i walorach ciała zbiła olbrzymi majątek. Zaoferowała nawet że odbuduje zniszczone przez Aleksandra Wielkiego mury Teb (zniszczenie miasta za próbę buntu miało miejsce w 335 r. p.n.e. na rok przed inwazją na Persję). Ale żądała by umieścić na bramie napis: "Zniszczone przez Aleksandra, odbudowane przez kurtyzanę Fryne". Władze Teb odmówiły jej tego. Jej sposób postępowania i pewność siebie, wkrótce zraziły doń Ateńczyków (nawet jej dawnych klientów). Była bowiem dumna i stawała się nieprzystępna. Wreszcie wytoczono jej sprawę o bluźnierstwo bogom oraz bezbożność. Jak już wspomniałem, było to bardzo poważne oskarżenie, które z reguły kończyło się wyrokiem śmierci. Fryne bronił sławny mówca Hypereides, a ona w tym czasie siedziała w swym domu i oczekiwała na wynik (kobiety nie miały prawa osobiście stawić się w sądzie, nawet we własnej sprawie). Proces jednak się toczył w niekorzystnym dla hetery kierunku a areopagici (sędziowie Areopagu) byli zdecydowani uznać ją winną i skazać na śmierć. Wówczas Hypereides, który nie miał już żadnych argumentów przemawiających na jej korzyść, polecił ją sprowadzić na Areopag, po czym publicznie obnażył, ukazując jej ciało i zwrócił się do sędziów tymi słowy: "Czy takie ciało zasługuje na śmierć?" Została uniewinniona, ale odebrano jej cały majątek. Tak więc przez swą pychę i ona utraciła przychylność bogów (jak twierdzili starożytni).




Także skoro bogowie wyznaczają człowiekowi los życia na tej pełnej cierpienia i trosk ziemi, ten powinien przyjąć to ze zrozumieniem i oddając cześć bogom, jednocześnie żyć pełnią życia i rozwijać swój umysł oraz ciało. Kanon greckiego piękna został wytworzony również pod wpływem świadomości ludzkiej niemocy w stosunku do woli bogów i tego, że tak naprawdę człowiek nie jest w stanie nic zmienić z własnej przyczyny a może tylko i wyłącznie uzyskać boże błogosławieństwo swymi czynami, mądrością lub... pięknem (przykład hetery Fryne). Bogów można było bowiem obrazić na wiele sposobów (tacy byli obrażalscy 🥴), więc gdy obraza była jawna (jak w przypadku chociażby ograbienia świątyni Apollina w Delfach przez wysłanego z armii Lucjusza Korneliusza Sulli, niejakiego - Kafisa z Focei, który płacząc na kolanach przepraszał za to świętokradztwo kapłanów świątyni (amfiktionów), a w liście do Sulli twierdził, że słyszał dźwięk liry Apolla, przez co nie może wykonać tego świętokradczego zadania. Sulla odpisał mu iż: "Muzyka jest symbolem radości, a nie smutku" i stwierdził że bóg z radością oddaje mu swoje skarby. Dopiero obawa przed karą za niewykonanie rozkazu i list Sulli zrobiły swoje, Kafis wypełnił zadanie ograbienia świątyni. Ciekawą kwestią jest również antyczne budownictwo. Zauważmy że jedynymi budowlami które przetrwały i zachowały się po dziś dzień, są głównie budynki świątyń. Co ciekawe starożytni budowali sobie wspaniałe pałace i domy, zaś do dnia dzisiejszego bardzo niewiele informacji o nich zostało, natomiast o kształcie greckich świątyń wiemy dziś bardzo dużo, właśnie ze względu na zachowane budynki. Należy bowiem pamiętać że od czasów starożytności, przez średniowiecze i aż do XIX wieku, jedynymi naprawdę trwałymi i mającymi przetrwać wieki budowlami, były budowle sakralne (od pięknie ozdobionych antycznych świątyń, po strzeliste katedry średniowiecza). Człowiek żył w zasadzie tak, aby nie obrazić bogów (boga) i większość jego życia była skierowana na kwestie religii i wiary. Dopiero w XIX wieku zaczęło się to powoli zmieniać (ale należy też pamiętać że wraz z tą zmianą, która służyć miała ludziom, pojawiły się też bardzo negatywne tendencje, których ani starożytność ani średniowiecze nie znały {w takiej formie, ponieważ ich odpowiedniki były tam wówczas również obecne}, czyli pojawienie się typowo antyludzkich i antyspołecznych systemów totalitarnych, takich jak marksizm, komunizm, nazizm a obecnie feminizm, genderyzm i ideologia lgbt - choć wszystkie one są zwykłymi bękartami marksizmu).



ORFIZM
CZYLI TAJEMNICA ZBAWIENIA
Cz. I




Było to na prawie trzynaście wieków przed narodzinami Jezusa Chrystusa w Betlejem, w czasie gdy bitny słowiańsko-aryjski lud Gorów/Dorów zmierzał ku południowym ziemiom Hellady, w czasie gdy na tron Egiptu wkraczał sławny faraon Ramzes II Wielki, w czasie gdy lud Apiru (pokryci piachem), zwany również Ibri (Hebrajczycy) cierpiał niewolę egipską i gdy żył ich prorok - Mojżesz, w czasie gdy na Bliskim Wschodzie wzrastała potęga zarówno Hetytów jak i Asyrii i wreszcie w czasie gdy Indie grzęzły w swym mrocznym okresie Kali-Yaga. W maleńkiej Tracji (która notabene jako ostatnia kraina ze wszystkich bałkańskich została wchłonięta do Imperium Rzymskiego, stało się to dopiero za rządów cesarza Klaudiusza w 46 r.), toczył się bezpardonowy konflikt pomiędzy kapłanami słońca i księżyca. Dominowali ci drudzy, którzy skupieni byli wokół świetnych orszaków bóstw żeńskich. Ale coraz silniej napierali kapłani solarni, ze swoim kosmogonicznym panteonem głównych męskich bogów. Nie była to tylko walka religijna, to była walka ideologiczna i światopoglądowa. Dominowali (jak wspomniałem) kapłani bóstw księżycowych, dla których w tym pasterskim i góralskim ludzie, drewniane świątynie wznoszono w lasach i dolinach, zaś kapłanki miały tam niezwykle silną, wręcz dominującą pozycję (np. kapłanki bogini Hekate władały całymi plemionami trackich: Pesalgów, Edonów, Trausów, Petów i Apsyntów). W swych świątyniach odprawiały one tajemne kulty i składały swej bogini ofiary. Pewien taki zwyczaj został opisany w hymnach orfickich, a polegał na lubieżnym tańcu kapłanek, odzianych w skromne szaty - tańczyły one wokół wizerunku swej bogini. Na owe misteria sprowadzani byli wybrani mężczyźni, którzy po ich obejrzeniu mieli przysiąc iż będą służyć bogini i jej kapłankom (tak zapewne zdobyły one władzę w owych plemionach). Po zakończeniu tańców, kapłanki rzucały się na mężczyznę, powalały go i żądały by przysiągł wierność bogini, po czym odbywały z nim stosunek seksualny. Jeśli ów mężczyzna odmówił, był składany w ofierze Hekate.

W ten sposób byli też zabijani uprowadzeni kapłani bóstw solarnych, których świątynie ulokowane były w górach lub na wyżynach. Kapłanki Hekate dominowały nad wieloma ludami Tracji, potrafiły też oswajać dzikie zwierzęta i wykorzystywać je do walki ze swymi przeciwnikami. Wówczas to zjawił się w Tracji pewien niezwykle przystojny młodzian o jasnych włosach. Żył on przez pewien czas wśród trackiego ludu a kapłanki Hekate pragnęły go pozyskać dla swych obrzędów. Jednak w jakiś czas potem ów młodzieniec znikł i uważano że zginął. On jednak opuścił Trację i udał się do Egiptu, gdzie zasięgnął rady tamtejszych kapłanów memfickich. Przeszedł misteria i po dwudziestu latach powrócił do Tracji pod imieniem - Orfeusz ("ten, który uzdrawia światłem". Orfeusz, Apoloniusz z Tyany, Budda, Chrystus, Sai Baba - to wszystko były potężne duchowe awatary najprawdopodobniej nie pochodzące z Ziemi, choć wszystkie tutaj fizycznie urodzone). Udał się do świątyni Dżeusa (potem starosłowiański trzon "" został zamieniony na "Z") na górze Kaukaion, gdzie tamtejsi kapłani powitali go z rozpostartymi ramionami. Ten swym śpiewem i naukami przyciągnął większość Traków do kultów solarnych (to właśnie Orfeuszowi przypisywali starożytni Grecy ustanowienie kultu Zeusa w Tracji i Apollina w Delfach). Jest on też uznawany za założyciela amfiktioni i kultów misteryjnych. Dzięki jego staraniom kult Hekate został zapomniany a kapłanki musiały opuścić Trację i przenieść się do Azji Mniejszej (tam coś było wiele żeńskich bóstw, począwszy od kultu Wielkiej Macierzy). Tyle mówi mit, choć nie jest on oczywiście pełny, ale nim do tego przejdę, kilka słów wyjaśnienia o początkach orfizmu. Otóż po raz pierwszy Orfeusz pojawia się w greckiej literaturze u Ibikosa z Region (żyjącego w VI wieku p.n.e.). Następnie wspomina o nim Pindar - twórca liryki chóralnej (również VI wiek p.n.e.). Następnie zaś Ajschylos (VI-V wiek p.n.e.) ubogaca jego wizerunek, jako przystojnego młodzieńca grającego na lirze w otoczeniu ptaków, dzikich zwierząt i trackich górali. Mimo iż jego postać pojawia się oficjalnie w Helladzie dopiero od VI wieku p.n.e., nie może ulegać wątpliwości iż był on czczony w Tracji znacznie wcześniej, jako lokalne bóstwo solarne, co najmniej od XIII wieku p.n.e.




Orfeusz jest też (co będę starał się pokazać) przedstawiany jako takie przeciwieństwo dotychczasowych, okrutnych bogów, jako ktoś, dzięki któremu człowiek może dostąpić zbawienia i wejść nie tylko do Elizjum, ale również na Wyspy Błogosławionych. Nim jednak do tego przejdę, kilka słów mitu na temat Orfeusza jaki również istniał w Grecji. Otóż był on ponoć synem boga Apollina i jego muzy - nimfy Kalliope (postać Orfeusza jest potem często łączona z kultem Apollina). Orfeusz był muzykiem - grał na kitarze, lirze i formindze, a poprzez swoje pieśni nauczał o naturze świata, roli bogów oraz celu życia człowieka i nadziei, jaką jest nieśmiertelna dusza. Pieśni orfickie były śpiewane potem w świątyniach Zeusa na górze Kaukaion, Apollina w Delfach i w świątyni Demeter w Eleuzis (a także zdaje się że w świątyniach Dionizosa), jedna z nich brzmiała następująco: "Zawrzyj się w głębi duszy własnej, aby wznieść się do Źródła wszechrzeczy, do wielkiej Trójcy, promieniejącej w Eterze niepokalanym. Niech ogień myśli twojej strawi twoje ciało, oderwij się od materii jak płomień oddziela się od drzewa przezeń spalonego. Wówczas duch twój wzleci do czystego eteru pra-przyczyn wiekuistych", inna zaś pieśń brzmi: "Wyjawię ci tajemnicę światów, duszę natury, istotę Boga. Oto główne arkana: Jedna istota króluje w głębinach niebios i w przepaściach Ziemi, Zeus gromowładny, Zeus nieuchwytny. W nim wszystko zawarte: rada głęboka, nienawiść potężna i miłość przesłodka (...) Tchnienie rzeczy, ogień nieposkromiony, pierwiastek męski i żeński, Król, Moc, Bóg, wielki Mistrz". Orfeusz był mężem Eurydyki, która zmarła, a on z żalu po niej udał się do Hadesu aby wyzwolić stamtąd ukochaną. Tam udało mu się przekonać pięknem swej muzyki zarówno Hadesa jak i jego małżonkę - Persefonę, by oddali mu żonę. Zgodzili się, ale postawili jeden warunek, Eurydyka będzie prowadzona z Hadesu za Orfeuszem przez Hermesa, ale jemu przez całą drogę aż do świata żywych, nie wolno się za nią obejrzeć. Niestety, miłość do kobiety była silniejsza i Orfeusz odwrócił głowę, co spowodowało że stracił swą małżonkę na zawsze. Teraz swą miłość do Eurydyki przykuł na miłość do Apollona - swego ojca, dla którego codziennie wyśpiewywał pieśń na górze Pangaios (w Tracji). Zazdrosny o to iż słońce Orfeusz utożsamia z Apollem a nie z nim, wysłał Dionizos okrutne menady, które go na tej górze rozszarpały a jego członki rozrzuciły na różne strony świata (głowa, która wciąż śpiewała - ciśnięta została aż do Hebronu). Potem muzy, wysłane przez Apollina, pozbierały wszystkie części jego ciała, złożyły w jedno i pochowały w masywie Olimpu na Leibethria. Tyle sam mit.

Lecz ów mit to jedno, a drugie to rozwój orfizmu, będącego uzupełnieniem i dopełnieniem religii greckiej. Rozwój kultu Orfeusza ma oczywiście związek z misteriami o których opowiem szerzej w kolejnej części, teraz chciałbym się skupić na samej koncepcji religijnej jaka głoszona była przez orpheotelestai (wtajemniczających w orfizm). Przede wszystkim orficy przykładali duże znaczenie do słowa pisanego, do ksiąg zwanych "pismami orfickimi" i "wierszami orfickimi". Jest to wykładnia orfizmu - poznanie ksiąg i zawartych w nich nauk. A owe nauki brzmiały następująco:
  1.  Dusza jest nieśmiertelna. Ukarana jednak za pierwotną zbrodnię wobec Boga, została dusza zamknięta w więzieniu, jakim jest ciało ("soma"). Innymi więc słowy, to nie życie jest prawdziwym stanem natury ludzkiej duszy a właśnie śmierć, która jest prawdziwym Życiem. Natomiast nasza egzystencja w ciele na Ziemi przypomina bardziej śmierć, gdyż jesteśmy zamknięci w ciasnej powłoce, niczym w grobie. Dusza ma do spełnienia na Ziemi pewien cel i jeśli się z niego nie wywiąże, zostanie osądzona i odpowiednio ukarana. Kara ta jednak nie jest nieskończona i po pewnym czasie dusza ponownie zjawia się na Ziemi w innym ciele (co znaczy że orfizm zakładał istnienie reinkarnacji). I tak się dzieje aż do osiągnięcia przez duszę ostatecznego Wyzwolenia i dostąpienia Wysp Błogosławionych.
  2. Wegetarianizm - orficy i pitagorejczycy wyznawali zasadę, iż ciało zwierzęcia również posiada duszę, która poprzez swą drogę także dąży do Wyzwolenia. Nie należy więc jeść mięsa które posiada duszę (orfik Empedokles twierdził że zabijając zwierzę, czuje się jakby zabijał kogoś sobie bardzo bliskiego). Orficy występowali również jako ci, którzy pragną przywrócić równowagę między ludźmi i bogami, zachwianą przez "grzech Prometeusza". Prometeusz bowiem, zabijając wołu i dzieląc mięso na ołtarzu ofiarnym na dwie części (część dla ludzi i dla bogów), dopuścił się grzechu (ofiarowując bogom gorszą część - pełną kości - przykrytą jednak tłuszczem), czym podzielił jednych i drugich, a bogowie przez to ukarali ludzi, zsyłając na nich wszelkie możliwe nieszczęścia zamknięte w puszce, którą otworzyła niejaka Pandora.
  3. Inicjacja jako droga ku zbawieniu i Wyzwoleniu duszy. Powstaje tutaj bardzo rozbudowana eschatologia i wiara w misteryjne (dostępne tylko nielicznym) zbawienie i nieśmiertelność duszy. O tym wszystkim jednak (orfickiej "Rapsodii", nowej eschatologii uzupełniającej grecką religijność i apollińskiej "ekstazie" - opowiem już w kolejnej części).



 CDN.

JAK OBCHODZONO ŚWIĘTO ZMARŁYCH...?

W ANTYCZNEJ GRECJI
i STAROŻYTNYM RZYMIE








Dziś Zaduszki - czyli klasyczne "Święto Zmarłych", zatem  postanowiłem podjąć temat różnych rodzajów obchodzenia Dnia Zmarłych wśród poszczególnych ludów i kultur, na których wyrosła klasyczna cywilizacja europejska (dlatego też nie włączyłem do tego "zestawu" religii egipskiej, indyjskiej i chińskiej, choć pewnie jeszcze opiszę kilka ciekawych zwyczajów tych kultur religijnych, jak choćby różne aspekty uprawiania jogi, czy też chińskie - taoistyczne - sposoby przedłużania życia). Jest kilka ciekawych, choć nie do końca znanych aspektów, związanych zarówno z obchodzonym (wczoraj i dziś) Świętem Zmarłych, jak i (głównie) amerykańską tradycją święta Halloween - które bez wątpienia swoje korzenie wyniosło z Antycznej Grecji (choć współcześnie owe święto jest już całkowicie skomercjalizowane i ten pierwotny - religijny - aspekt grecki, praktycznie popadł w zapomnienie). W kolejnych częściach (które zapewne powstawać będą właśnie w listopadzie, w okolicy dnia Wszystkich Świętych i Zaduszek) opiszę również słowiańską i celtycką tradycję dnia Święta Zmarłych. Teraz zaś przejdźmy zatem do sedna i odsuńmy pomrokę czasu, która często skrywa wiele tajemnic i jest w stanie narzucić nam niejasne lub wypaczone fragmenty dziejów.

Do takich wypaczonych dziejowych tradycji należy choćby fakt, że bożonarodzeniowa choinka wywodzi się z Niemiec i stamtąd przeszła najpierw na Europę, a następnie na cały Świat. Jest to nieprawda! Tak naprawdę bożonarodzeniowa choinka to zwyczaj SŁOWIAŃSKI, a nie niemiecki, szczególnie zaś lechicki (śląski), a nieporozumienie związane z przypisaniem tej tradycji Niemcom wzięło się stąd, że pierwsza udokumentowana w źródłach bożonarodzeniowa choinka została ubrana w grudniu 1611 r. na Zamku w Brzegu na Śląsku, a dokonała tego księżna Dorota Sybilla Hohenzollern - córka elektora brandenburskiego Jana Jerzego Hohenzollerna i żona księcia legnicko-brzeskiego Jana Chrystiana z rodu Piastów śląskich. To właśnie fakt, że Dorota Sybilla była "niemiecką księżniczką" stał się potem głównym powodem tego, że bożonarodzeniowa choinka zaczęła być tożsama z Niemcami, ale nikt nie patrzył już na takie detale, że książę Jan Chrystian nie tylko mówił po polsku, ale czuł się Polakiem i choć jego księstwo było dwujęzyczne polsko-niemieckie (Brzeg był w większości polski, Legnica w dużej części zniemczona) to również dążył do utrzymania wpływów Rzeczpospolitej na Śląsku, tym bardziej że ów 1611 r. był rokiem największej potęgi Polski w całych naszych dziejach, wówczas posiadaliśmy więcej ziem niż cała Rzesza Niemiecka, więcej niż Francja, Anglia, Szkocja i Irlandia razem wzięte; to w tym czasie polska załoga stała na Kremlu a po Moskwie jeździły husarskie patrole Żółkiewskiego; w tym to roku car Wasyl IV Szujski wraz z rodziną dostał się do niewoli i bił pokłon na Sejmie w Warszawie przed "majestatu polskiego tronem" (29 października 1611 r. - niedawno minęła 414 rocznica tego wydarzenia); to w tymże też roku elektor brandenburski - Jan Zygmunt Hohenzollern (wuj Doroty Sybilli) złożył hołd lenny z ofiarowanego jego przodkom przez polskich władców w 1525 r. księstwa pruskiego (dzisiejszego obwodu królewieckiego); to wówczas także padł (po dwuletnim oblężeniu) Smoleńsk, który ponownie wrócił w granice Rzeczpospolitej (Litwa utraciła go w 1514 r.). A pierwsza choinka została ubrana nie w niemieckojęzycznej Legnicy (gdzie księżna Dorota w 1610 r. poślubiła Jana Chrystiana) tylko w polskojęzycznym Brzegu, gdzie się przenieśli w parę miesięcy po swym ślubie.       

 
HOŁD MOSKWY NA SEJMIE WARSZAWSKIM 
29 Października 1611 r.
(HOŁD CARA IWANA IV SZUJSKIEGO I JEGO BRACI)
Obraz Jana Matejki









ANTESTERIE
ŚWIĘTO ZMARŁYCH 
ANTYCZNEJ GRECJI





"PRZEDWCZEŚNIE - W SIÓDMYM ROKU ŻYCIA - ODESZŁA DO KRAINY ŚMIERCI (ILEŻ LAT JESZCZE MOGŁA MIEĆ PRZED SOBĄ!) TA NIESZCZĘSNA DZIEWCZYNKA. TO DLATEGO, ŻE TAK BARDZO TĘSKNIŁA DO SWEGO MAŁEGO BRACISZKA, CO ŻYŁ DWADZIEŚCIA MIESIĘCY I ZABRAŁA GO STĄD ŚMIERĆ BEZLITOSNA. JAKŻE TY CIERPIAŁAŚ, GOŁĄBKO! NIE TY JEDNA. JAK ŁATWO LOS ZSYŁA NA LUDZI WSZELKIE NAJGORSZE ZŁO!"

TEOKRYT
(Antologia Palatyńska VII 662)



Święto Zmarłych w Antycznej Grecji przypadało w miesiącu antesterion (luty-marzec), gdy obchodzono święto ku czci zmartwychwstałego boga wina, dobrej zabawy i... śmierci, czyli Dionizosa (boga "dwukrotnie narodzonego" jak mawiano o nim w starożytności). Dokładnie zaś Święto Zmarłych obchodzono trzeciego dnia Antesteriów (czyli trzynastego dnia miesiąca antesterion, w przełożeniu na współczesny kalendarz, byłby to albo ostatni dzień lutego, albo pierwszy dzień marca). Dzień wcześniej (drugiego dnia Antesteriów) obchodzono święto zwane Chytroj (Garnki). Rozpoczynało się ono radosnym orszakiem, symbolizującym narodziny i przybycie Dionizosa (a jak wierzono, bóg ten miał wyłonić się z morza). Ów radosny orszak - złożony z mieszkańców miasta lub wioski - ciągnął za sobą czterokołowy wóz, na którym znajdowała się makieta okrętu (symbolizującego morze, z którego miał narodzić się bóg), na którym to w całej okazałości umieszczano posąg Dionizosa z winną latoroślą w ręku. Obok niego siedziało na tymże wozie dwóch nagich, grających na fletach mężczyzn, przebranych za satyrów. Za owym orszakiem podążali tancerze i tancerki, dalej szedł fletnista, za którym prowadzono byka przeznaczonego na ofiarę. Miasto tego dnia od samego rana było radosne, obsypane girlandami kwiatów, a pochód mieszkańców (którzy dołączali z tyłu do orszaku) zmierzał ku świątyni Dionizosa (w Atenach był to Limnajon). Tam już czekał na nich archont basileus (ateński urzędnik odpowiedzialny za sprawy kultowe) lub też (jeśli rzecz tyczyła się innego niż Ateny miasta) inny odpowiedni urzędnik miejski, w którego pieczy były kwestie religijne. Oczekiwał tam ze swą małżonką - basilinną ("królową") i jej czterema "damami dworu". Basilinna zajmowała miejsce na wozie obok posągu boga (wprowadzana nań przez swego męża) i była odtąd traktowana jako małżonka Dionizosa. Orszak ten zamieniał się teraz w małżeński korowód i zmierzał do Bukolejonu (starej rezydencji królów Aten, potem zajmowanej przez archonta basileusa). Tam właśnie dochodziło do hierogamii (świętych godów), podczas których bóg ukazywał się jako król i dochodziło do zbliżenia "boga" (w tej roli występował sam archont basileus) i basilinny.

Noc pomiędzy drugim a trzecim dniem Antesteriów, była jednak szczególnie niebezpieczna, gdyż (jak wierzono) wówczas do świata żywych przybywały dusze zmarłych, a wraz z nimi... nosiciele złych wpływów podziemnego świata Hadesa (czyli demony, zwane keres). Tej właśnie nocy zarówno dorośli jak i dzieci malowali sobie twarz na biało lub nacierali ją popiołem, co miało odstraszać owe demony (i co było swoistym poprzednikiem dzisiejszego Halloween). Trzeciego dnia święta Antesteriów modlono się za zmarłych, udawano się na cmentarze (które znajdowały się za murami miejskimi, najczęściej przy głównych drogach wiodących do miast) i przygotowywano dla zmarłych specjalną papkę (zwaną panspermia) - złożoną z kilku różnych ziaren - którą to zanoszono na groby i tam spożywano w gronie rodzinnym (ważne było aby spożyć owe danie przed zapadnięciem ciemności, gdyż jeśliby to się nie udało, zmarli bliscy mogliby nie być z tego zadowoleni i poczeliby nawiedzać żyjących). Gdy słońce chowało się już za horyzontem, wypowiadano słowa: "Precz keres, Antesteria skończone!" i rozchodzono się do domów. Wszystkie te formułki i praktyki były niezwykle istotne dla Greka, jako że utrzymanie równowagi pomiędzy światem żywych i umarłych należało do istotnych zasad greckiej religijności. Życie bowiem było dla Greków pasmem nieszczęść, a żyjący to jedynie (jak określił ich Symonides) "stworzenia jednego dnia (...) nie znające drogi, którą każdego powiedzie Bóg ku przeznaczeniu". Życie ludzkie pełne jest cierpienia (jak pisał Mimnermos z Kolofonu: "Nie ma człowieka, któremu Zeus nie zesłał tysiąca nieszczęść") i nietrwałe (Homer porównał człowieczy los do losu "nietrwałych liści") i śmierć jest w pewnym sensie wybawieniem od tych ciągłych trudów (Herodot opisuje, jak pewna matka modliła się do Apolla by w nagrodę za pobożność, dał jej dwojgu dzieciom największy dar, jaki bóg może zesłać na człowieka. Bóg miał wysłuchać jej próśb i jej dwoje dzieci zmarło w młodym wieku, ale bez cierpienia - gdyż o to właśnie prosiła) i w ogóle (jak pisali Sofokles, Pindar, Teognis) najlepszym wyjściem dla człowieka byłoby się po prostu nie narodzić. Ale w świadomości Starożytnych Greków śmierć człowieka wcale nie była końcem jego problemów i niczego tak naprawdę nie rozwiązywała. To nie ludzkie życie świadczyło bowiem o tym, gdzie dusza trafi po śmierci, ale pobożność i wierność bogom (dlatego Grecy tak bardzo bali się obrazić bogów, a wszelkie podejrzenia o bezbożność były karane śmiercią).




Dusze "zwykłych śmiertelników" trafiały bowiem po śmierci na jałowe i piaszczyste Łąki Asfodeli, gdzie cienie te błąkały się bez celu i bez sensu, z tą wszakże różnicą, że nie cierpiały fizycznego bólu (w Odysei Odys, przywołując ducha Achillesa, pyta go jak wyglądają Zaświaty, a ten odpowiada, że widząc te blade i błąkające się bez celu cienie, wolałby "będąc na ziemi służyć za parobka u biednego człowieka, który ledwo może się utrzymać, niż tu panować nad wszystkimi, co znikli ze świata" - pragnę jeszcze dodać, że Sokrates uznawał owe słowa Achillesa za bzdury i mocno z nimi polemizował). Co prawda dobre postepowanie nie gwarantowało pośmiertnego awansu (bo tutaj najważniejsze było przede wszystkim pokorne oddawanie czci bogom), ale życie niegodziwe i zbrodnicze było wstępem w czeluści Tartaru - najgłębiej położonego miejsca w Hadesie, gdzie dusze tam skierowanych (po przewiezieniu przez rzekę Styks przez Harona) cierpiały niewyobrażalne męki, a w roli oprawców występowały demony. Do Tartaru można było trafić nawet wówczas, gdy wiodło się życie uczciwe i spokojne, ale czymkolwiek obraziło się bogów i zmarło nie uzyskawszy przebaczenia (Ixion, Tantal czy Syzyf otrzymali swe kary tylko i wyłącznie za obrazę Zeusa) lub też przestało się w nich wierzyć (Kallimach w jednym ze swoich epigramów przytacza taki oto dialog poety, stojącego nad grobem swego przyjaciela Charidasa, i ten zapytuje: "Charidasie, co w dole? - Gęsty mrok - pada odpowiedź, - A wyjście? [Grecy wierzyli bowiem że istnieje możliwość wyjścia z Hadesu i powrotu do świata żywych, tylko należało przejść kilka pułapek, w tym drogę w pobliżu Tartaru gdzie przebywały demony, oraz przechytrzyć wielkiego psa o trzech głowach - Cerbera, który - jeśli to się nie powiodło - pożerał daną duszę i znikała ona na zawsze] - Kłamstwo - odpowiada Charidas, - A Hades? - Bajka, - Zginęliśmy zatem!"). Według Greków człowiek nie był tożsamy z bóstwem i dlatego to od woli bogów zależało, czy w ogóle zechcą wysłuchać jego modlitw, a zresztą los człowieka został już postanowiony przed jego narodzinami i determinuje je przeznaczenie (moira) lub los (aisa). Przeznaczenie czy Opatrzność (bogini Tyche) była uważana za jedną z największych bogiń, a na pewno za najpotężniejszą władczynię człowieczego losu (Menander pisał bowiem: "Przestańcie już rozmyślać! Nic bowiem nie znaczą wszelkie ludzkie zamysły wobec woli Tyche. Czy jest to boskie tchnienie, czy świadomy rozum - ona tu wszystkim rządzi, kieruje, rozstrzyga. Ludzka roztropność - czczy dym i próżne gadanie").




Pierwszą zatem powinnością człowieka - jeśli pragnie zasłużyć na uznanie bogów (głównie Zeusa i Tyche) jest więc poczucie sprawiedliwości (którym Zeus obdarzył człowieka aby odróżnić go od zwierząt) i oddawanie czci bogom (głównie przez składanie im ofiar, jako że - jak już wspomniałem - modlitwy bez ofiar nie miały żadnego znaczenia w oczach bogów). Zeus (i inni bogowie) jest więc sprawiedliwy i nie karze nikogo bez powodu, a jeśli nawet czyni rzeczy niegodne bogów, to i tak nie zmienia to jego boskiej natury (choć już Bellerofont odważył się napisać, że "Jeśli bogowie czynią to, co brzydkie i niskie, to nie są już bogami" - była to więc klasyczna zemsta śmiertelnika nad bogami i jeśli ci mogli ukarać człowieka - lub po śmierci posłać go do Tartaru - gdy ten nie wypełniał ich woli, to również w oczach człowieka bóg postępujący niegodziwie przestawał być bogiem). Ideałem człowieka jest więc dążenie ku doskonałości (zarówno tu, na ziemi, jak i w oczach bogów) i wystrzeganie się pychy i zuchwałości, która jest nieodłączną towarzyszką duchowego rozwoju człowieka. Aby wstąpić po śmierci do Elizjum (na Pola Elizejskie), człowiek musi kierować się w życiu żarliwą wiarą w bogów, sprawiedliwością, oraz mądrością (aby uniknąć pokus pychy, które go z tej drogi sprowadzą). Ideałem jest życie pełnią życia (korzystanie z młodości, zdrowia i w ogóle przyjemności jakie daje życie) - tu i teraz (czyli w teraźniejszości) - ale w sposób szlachetny. Modlitwy są ważne, ale modlitwy bez ofiar nic nie znaczą, bowiem bogowie również muszą coś od człowieka dostać, aby cokolwiek zechcieć mu dać (coś za coś). Warto jednak się modlić i składać ofiary (bez żadnej gwarancji na to, że owe modlitwy zostaną wysłuchane), szczególnie do Zeusa, który posiada moc zmiany ludzkiego przeznaczenia (choć rzadko włącza się w kompetencje bogini Tyche). Radość życia w teraźniejszości ma jednak również być poddana prawom bogów i uzewnętrzniać się w szczęśliwości istnienia, które człowiek otrzymał od bogów. I tylko taka osoba, która spełnia wszystkie te kryteria, może po śmierci wejść do Elizjum - miejsca wiecznej radości, szczęścia i spełnienia - królestwa boga Kronosa (ojca Zeusa, Posejdona i Hadesa). Pewną drogę do Elizjum mieli tylko ludzie wtajemniczeni w kulty misteryjne (eleuzyńskie, orfickie, dionizyjskie). Znajdowała się tam - skąpana w cienistych topolach - Sadzawka Pamięci, z której pili ci wszyscy "błogosławieni" i dzięki temu pamiętali nie tylko swoje poprzednie życie, ale i... to wcześniejsze. Tak, bowiem w religii greckiej dopuszczano istnienie reinkarnacji, lecz mogli jej doświadczyć tylko ci, którzy trafili do Elizjum. Błąkający się po jałowych Polach Asfodeli (nie wspominając już o cierpiących w Tartarze) zapominali bowiem o swoim życiu - pijąc z Sadzawki Zapomnienia (stojącej wokół spowitych w półmroku cyprysów) i tylko ofiary i modlitwy żyjących były w stanie wyjednać u bogów (głównie zaś u Hadesa i Persefony) łaskę dla nich i umożliwienie im przejścia ku Elizjum (ale można to było uzyskać w skomplikowanym procesie religijnym, tylko poprzez łaskę okazaną przez Hedesa z Erebu - gdzie znajdował się jego pałac). Te dusze, które trzykrotnie po śmierci trafiły do Elizjum (co też świadczy o tym, jak silne było przekonanie w dewolucyjny charakter człowieka, który mógł spaść z wyżyn Elizjum nawet ku czeluściom Tartaru poprzez swoją pychę i zbytnią wiarę we własną doskonałość) mogły udać się na Wyspy Błogosławionych - a było to miejsce "o tysiąc razy wspanialsze" od Elizjum, gdzie ludzie praktycznie obcowali bezpośrednio z bogami jak równi sobie.




Prawo pogrzebowe, wprowadzone jeszcze przez Solona w Atenach (ok. 594 r. p.n.e.) - potem wiele innych polis je kopiowało - mówiło, iż nieboszczyka należy pogrzebać co najwyżej w trzech białych tkaninach, których cena nie może przewyższać 100 drachm. Do grobu nie można było wziąć więcej, niż tylko trzy chousy wina i jeden chous oliwy, a naczynia należało zabrać następnie do domu. Pogrzeby zawsze odbywały się nocą, aby imieniem śmierci nie skalać promieni słonecznych (w Rzymie było podobnie, ale tylko w czasach najdawniejszych, potem już z tego zrezygnowano). Zwłoki prowadzono przy dźwiękach żałobnych pieśni do znaku grobowego, wzniesionego za miastem (najczęściej gdzieś przy drodze, choć w zależności od zamożności rodziny, stawiano tam albo zwykłe kamienne pionowe płyty rzeźbione palmetą - motyw dekoracyjny w formie stylizowanego liścia - albo wznoszono kamienne sarkofagi ozdobione reliefami, albo też budowano sobie małe świątynie przyozdobione stelami zmarłych osób), tu chowano zmarłego, składając przy tym krwawą ofiarę z przepiórki, królika lub jagnięcia (w Atenach tego akurat nie praktykowano). W pogrzebie zmarłego mogli uczestniczyć nie tylko jego najbliżsi krewni, ale również przyjaciele i znajomi, ale tylko i wyłącznie mężczyźni. Kobiety uczestniczyły tylko jako najbliższa rodzina i nie mogły uczestniczyć w pogrzebach osób ze sobą nie spokrewnionych (chyba że skończyły już lat 60). Trumnę wynosili od domu do grobu męscy krewni zmarłego (Solon - aby ograniczyć publicznie okazywany zbytek przez Ateńczyków - zabronił wożenia trumny na wozie). Najczęstszym sposobem było chowanie ciała w całości, ale praktykowano też i kremację, a wówczas to zanoszono do grobu specjalne popielnice z prochami zmarłego. Ozdabianiem grobu zmarłego zajmowały się najczęściej kobiety z jego rodziny (bogaci ludzie mieli prawo grzebać bliskich w pobliżu swoich domostw, poza cmentarzami). Po pogrzebie męscy krewni zmarłego musieli się specjalnie oczyścić i obmyć przed powrotem do domu (kobiety nie musiały - zapewne Grecy, jako wybitni mizogini wychodzili z założenia, że i tak są "naturalnie" nieczyste i nic im już nie pomoże, zresztą pierwsze musiały opuścić cmentarz. Ale to była Grecja, "oni tam wszyscy popier...i na potęgę" - jak mawiał klasyk 🤭). 




Przy grobie nie można było zostawić żadnego naczynia, a szczególnie kubka (co oznacza że pijano tam wino ku czci zmarłego), nie wolno było też wylewać wody ani zanosić śmieci do znaku grobowego, a po powrocie do domu należało oczyścić wszystkie miejsca po zmarłym, zaś dopiero następnego dnia składano na domowym ołtarzu krwawą ofiarę bogom. Solon zabronił też 30-dniowej żałoby po zmarłym i dopuszczalne były tylko nabożeństwa żałobne w dniu trzecim, dziewiątym i po upływie roku od śmierci. Tak oto wyglądał Dzień Zmarłych w Antycznej Grecji.




PARENTALIA, FERALIA i LEMURALIA
CZYLI RZYMSKIE ŚWIĘTO ZMARŁYCH
(OBCHODZONE DWA RAZY w ROKU) 

E



"CZYŚ BOGACZ, PLEMIĘ INACHUSA STARE,
CZYŚ BIEDAK, WYSZŁY Z WARSTW NAJNIŻSZYCH ŁONA,
NIE MA RÓŻNICY: PÓJDZIESZ NA OFIARĘ... 
BEZLITOSNEGO PLUTONA"

HORACY
(ODY - II - 3)



Święto Zmarłych - czyli Parentalia - obchodzili Rzymianie w lutym, a dokładnie rozpoczynało się owe święto w idy lutego (które co miesiąc wypadały 13 dnia każdego miesiąca, prócz marca, maja, lipca i października gdy idy wypadały 15 dnia miesiąca; stąd też wiadomo, że zamordowany w idy marcowe Gajusz Juliusz Cezar zginął dnia 15 marca) i trwało przez kolejny tydzień. Tego dnia już od rana urzędnicy zdejmowali wszelkie insygnia a kapłani zamykali świątynie. Wygaszano też ognie przed ołtarzami i przez cały okres trwania święta nie zawierano małżeństw. Był to bowiem czas ponownego zbratania się żywych i umarłych, gdy Rzymianie całymi rodzinami udawali się na cmentarze, na groby swych bliskich (cmentarze zawsze znajdowały się poza murami miast, w przypadku Rzymu - gdzie Mury Serwiańskie praktycznie już nie istniały [poza niewielkim fragmentem przy drodze Alta Semita na Kwirynale do Via Tiburtina na Eskwilinie] przy końcu Republiki i na początku Cesarstwa, udawano się więc za rogatki miejskie, tam, gdzie przy drogach chowano zmarłych). W Parentalia na groby zanoszono najczęściej kwiaty, mleko i wino - był to pokarm ofiarowany zmarłym, aby ci nie mścili się i nie szkodzili żywym. Noc bowiem z 13 na 14 lutego była szczególnie niebezpieczna, bo wtedy właśnie zmarli zstępowali na ziemię aby pożywić się ofiarowanymi przez bliskich produktami, ale i tak ochronę przed zmarłymi (lub przed demonami) mogły zapewnić żyjącym przywiązanie (rozumiane również jako miłość i szacunek) ojcowsko-synowskie oraz małżeńskie (zgodnie z legendą o Caritas Romana, czyli poświęceniu kobiety o imieniu Pero, która własną piersią karmiła swego ojca - Cymona, po tym, jak został skazany na śmierć głodową), pobożność oraz sumienność obywatelska - to były bowiem cechy dobrego Rzymianina, ojca, syna i obywatela.

Luty był jednak dość niebezpiecznym miesiącem, ostatnim miesiącem przejścia, gdzie ustalone normy zostawały zawieszone (dzięki temu zmarli mogli powrócić do świata żywych). Był to też ostatni miesiąc roku w dawnym rzymskim kalendarzu (w idy marcowe, czyli 15 dnia tego miesiąca, rozpoczynał się Nowy Rok - czyli święto Anny Perenny). Zostało to zmienione dopiero w 154 r. p.n.e. i pierwszy Nowy Rok, który rozpoczął się w kalendy stycznia, to był 153 r. p.n.e. (od tego też czasu, aż po dziś dzień - wykluczając zmiany powstałe w średniowieczu - dzień 1 stycznia jest dniem rozpoczynającym każdy kolejny Nowy Rok). Nic też dziwnego że luty - miesiąc oczyszczenia - był również dniem Luperkaliów, obchodzonych zawsze 15 dnia tego miesiąca (Rzymianie powiedzieliby "na czternaście dni przed kalendami marca", lub też "dwa dni po idach lutego"). Luperkalia obchodzono jako dawne święto pasterskie (święto odganiania wilków) i "obsługiwali" je kapłani z palatyńskiego kolegium Luperków (dokładnie Luperci Quintiliani - wywodzący swą nazwę od starego latyńskiego rodu patrycjuszowskiego). Byli bowiem również Luperkowie Kwirynalscy, czyli sabińscy (Luperci Fabiani), ale już w czasach Republiki utrzymało się tylko święto latyńskie (Luperków Palatyńskich). Corocznie więc, zaraz po głównym dniu Święta Zmarłych (które realnie trwało jeszcze do 20 lutego) Luperkowie z Palatynu składali ofiarę z kozła i psa na ołtarzu leśnego czarta - Sylwana (mięsa tych zwierząt nie spożywano, był to bowiem jedynie symbol ochrony stad owiec przed drapieżnikami, a ofiara z psa miała symbolizować ochronę przed nieprzyjacielem, jako że pies był pomocnikiem człowieka w ochronie trzód). Sylwan - psotny duch i szkodnik (oraz wielki lubieżnik, który ponoć zapładniał w lesie samotne dziewczęta), dzięki tym ofiarom mógł być ubłagany i z napastnika stawał się obrońcą, chroniącym stada przed wilkami i innymi drapieżnikami. Wówczas zmieniał imię i z Sylwana psotnika, stawał się Faunusem ("sprzyjającym"), lub jeszcze ściślej - Luperkusem ("broniącym od wilków") i stąd właśnie wzięła się nazwa owego święta. Jak już wspomniałem, mięsa z ofiarowanych Sylwanowi/Faunusowi/Luperkusowi kozła i psa nie spożywano, a spalano, zaś skórę zrywano, krojono na cienkie pasy i rozdawano dwóm drużynom młodych mężczyzn (adeptów kolegium Luperków, ubranych w skóry złożonych w ofierze kóz i pomazanych krwią) którzy biegli dookoła Palatynu i przechodniom wymierzali ciosy owymi kawałkami zwierzęcej skóry (najczęściej kobietom i młodym dziewczętom). Tak jak Sylwan/Faunus był wielkim lubieżnikiem, tak też ciosy wymierzone przez owych młodzieńców, miały zapewnić kobietom płodność, dlatego też szczególnie one wystawiały się na owe razy. Cyceron nie przepadał za tym świętem, zaś o kolegium Luperków otwarcie pisał (np. w mowie obronnej Celiusa, gdyż jeden z Luperków, choć należał do jednej sodalicji z jego klientem, to jednak świadczył przeciw niemu, stąd zapewne Cyceron na tym jednym przykładzie wyrobił sobie negatywne zdanie o całym tym kolegium), iż są oni: "Towarzystwem dzikim i zupełnie pasterskim i chłopskim, założonym gdzieś w lasach jeszcze przed powstaniem człowieczeństwa i praw".

Gdy Święto Zmarłych (Parentalia) dobiegło końca zaczynały się Zaduszki (21 lutego, czyli w kalendarzu i słownictwie Starożytnych Rzymian "na osiem dni przed kalendami marca"). Było to święto Feraliów. Owidiusz w Eneidzie przypisuje założenie Feraliów Eneaszowi zbiegłemu z Troi, który na dworze króla Acesta na Sycylii odprawić miał po raz pierwszy igrzyska zaduszne na cześć swego zmarłego ojca - Anchizesa. Oczywiście był to jedynie wymysł poety, ale jego zapis pozostał w tradycji literatury. Był to dzień pamięci o zmarłych, składania ofiar i modłów w świątyniach (Owidiusz twierdził również, że pewnego razu zapomniano o Dniu Zadusznym i wówczas potworna dżuma nawiedziła miasto, a duchy zmarłych zstąpiły na ziemię i zaczęły trapić żyjących; Senat wówczas czym prędzej przywrócił zapomniany kult). Święto Feraliów było nieodłącznie związane z innym świętem, które następowało po nim - z Karystią (Caristia). To zaś święto, stało się świętem żyjących ("Oczy zwracamy ku tym, których oszczędził ich los" jak pisał Owidiusz), potem zaś zostało połączone z kultem cesarzy, a tak naprawdę było pochwałą nieśmiertelnej ludzkiej duszy. Święto Karystii (obchodzone 22 lutego) pierwotnie pochodzenia greckiego (bowiem przed pojawieniem się chrześcijaństwa, pierwotna, chłopska religia rzymska poddana została tylko jednej, za to totalnej reformie - hellenizacji), było po prostu "świętem Charyt" (bogiń świata podziemnego), choć Rzymianie boginki Charyty (Charistia - zaś stara pisownia łacińska to Caristia i stąd wzięła się nazwa tego święta) utożsamiali z boginiami wdzięku i stąd u nich stało się to świętem ludzi żyjących i tego, że ludzie posiadają nieśmiertelne dusze (Cyceron w Tuskulance pisał o tym święcie: "Ci ludzie, tak mądrzy [czyli dawni pontyfikowie] ani taką troską nie otaczaliby tych obrzędów, ani takich nie do odkupienia kar nie naznaczyliby za ich naruszenie, gdyby w ich umysłach nie tkwiło przekonanie; że śmierć nie jest to zagłada, która wszystko niszczy i unicestwia, lecz niby wędrówka i zmiana życia, która wybitnych mężów i niewiasty prowadzi do nieba, pozostałych zatrzymuje w trwałym pobycie na ziemi"). To święto stało w sprzeczności pierwotnym kultom italskim (szczególnie zaś latyńskim), które nie oddawały czci nieśmiertelnej duszy, twierdząc wprost że człowieczy Geniusz jest śmiertelny z natury i umiera wraz ze śmiercią człowieka, a co za tym idzie - nie można czcić tego, czego nie ma (co też nie znaczy że pontyfikowie - o których pisał Cyceron - zaprzeczali istnieniu nieśmiertelnej duszy, tyle tylko, że rzymskie obrzędy pogrzebowe nie wielbiły duszy, choć tradycja ludowa nakazywała wiarę w nieśmiertelną duszę i oddawanie jej czci - szczególnie na wsiach było to bardzo popularne, ale w mieście też, choć może nie tak bardzo rzucało się w oczy, jako że "religia elit" - w Grecji była to religia Homera, w Izraelu religia Tory zaś w Rzymie zatwierdzona przez kolegium Pontyfików zhellenizowana wersja pierwotnej religii rzymskiej - zdecydowanie zwalczała wiarę w kult duszy, choć nie zaprzeczała jej nieśmiertelności). Szybka jednak hellenizacja pierwotnej religii rzymskich rolników osiadłych na siedmiu wzgórzach, spowodowała wzrost obcych wpływów, dotąd niepraktykowanych (choć wydaje się że już pierwotna religia króla Numy Pompiliusza i Prawo XII Tablic z 449 r. p.n.e. zawierały w sobie wiele greckich naleciałości). Podczas tego święta składano ofiary z wina i chleba w przydomowych ołtarzykach na cześć Penatów, Larów i Manów (opiekuńczych duchów zmarłych członków rodziny) prosząc ich o wsparcie dla żyjących.




Lutowe Święto Zmarłych nie było jednak jedynym, obchodzonym w ciągu roku w rzymskim kalendarzu. Było jeszcze jedno Święto Zmarłych, obchodzone w maju (zaraz po Ludi Florales - święcie ku czci bogini kwiatów i płodności Floralii, które było czasem karnawału i trwało od 28 kwietnia do 3 maja), a zwało się Lemuralia (obchodzono je 9, 11 i 13 maja). Było to pierwotne, najdawniejsze rzymskie Święto Zmarłych z czasów, gdy nie znano jeszcze i nie obchodzono Parentaliów i Feraliów. Rozpoczynało się ono bladym świtem obmyciem dłoni w źródlanej wodzie i złożeniem ofiary z czarnej fasoli, którą brano do ust, wypluwano i rzucano za siebie (czynił to pater familias, czyli ojciec rodziny, wypowiadając dziesięciokrotnie przy tym te oto słowa: "Ofiarą tą odkupiam siebie i swych bliskich"), następnie znów umywał ręce w wodzie i dzwoniąc miedzianymi talerzami, nawoływał wszelkie duchy i upiory aby opuściły to domostwo (mówiąc: "Wynoście się, Many ojcowskie!"). Majowe święto Lemuralii było w późniejszym czasie mniej popularne w kręgach rzymskiej nobilitas, jako że uważano je za nieco prymitywne i wulgarne, ale nie ulega wątpliwości że czczone ono było praktycznie do końca istnienia religii rzymskiej - szczególnie wśród ludu, gdyż dotyczyło duchów opiekuńczych domostwa (Larów, Penatów i Manów), w które ludowa wiara była często znacznie silniejsza, niż oficjalny państwowy kult Jowisza, Junony, Apolla czy Plutona (nic dziwnego że gdy zatriumfowało chrześcijaństwo, pogrzebanie dawnych bogów przychodziło ludziom znacznie łatwiej, niż odrzucenie wsparcia czy też możliwości ponownego ujrzenia swych zmarłych bliskich. Np. po podboju plemienia Sasów (Saksów) w czasach Karola Wielkiego (koniec VIII wieku), następowała przymusowa chrystianizacja tego ludu i gdy dostojnicy Kościoła nakazywali obalenie dawnych bogów, nie było to jeszcze dla Sasów taką tragedią, jak uświadomienie sobie że nie ujrzą w Raju swych zmarłych wcześniej w pogaństwie bliskich. Pewien saski dostojnik zapytał się więc, czy jeśli przyjmie chrzest, to po śmierci spotka swych bliskich, którzy zmarli w pogaństwie, na co duchowny odpowiedział w całej swej bezdennej głupocie, że tamci już zostali potępieni, ale on ma szansę dostąpić zbawienia i dostać się do Raju, na co ów dostojnik odparł: "To ja wolę do przodków").

Jak jednak wyglądało życie po śmierci według Rzymian? Otóż wierzyli oni, że z chwilą śmierci ciała nieśmiertelna ludzka dusza opuszcza je, ale pozostaje w jego pobliżu - i to nie tylko do chwili pogrzebu, ale i później (dlatego też na groby przynoszono jedzenie, które co prawda spożywali żyjący, ale część tego oddawano zmarłym, tak, aby wyglądało to na wspólną wieczerzę żyjących i zmarłych) i nawet kremacja zwłok niczego tu nie zmieniała (tym bardziej że starano się aby pewna część ciała zmarłego nie została spalona i była pochowana obok jego prochów, np. palec). Wylewano więc na groby wino lub wodę, aby zmarły mógł się pożywić po śmierci, choć nie brakowało też i takich, którzy byli przeciwni tej tradycji (np. anonimowy wiersz wykuty na rzymskiej mogile skremowanego człowieka w języku greckim, mówił: "Daj mi żywemu co masz; gdyż popiół winem skrapiając, błoto zeń zrobisz, i już: zmarły nie będzie go pił"). Majętni ludzie stawiali swym bliskim prawdziwe świątynie grobowe (niektóre miały nawet ogrody, tak, aby zmarły mógł sobie pospacerować, będąc wciąż w pobliżu swego ciała), zaś ci ubożsi stawiali mniej wyrafinowane grobowce. Według Horacego na Eskwilinie był cmentarz dla niewolników. Za życia oczywiście byli oni pogardzani, wykorzystywani i nikt się nimi specjalnie nie przejmował, ale po śmierci ich dusze były równe duszom największych nobilów, dlatego też należało i im oddać cześć pośmiertną, której nigdy nie doczekali za życia. Zatem w dzielnicy Velabrum znajdowało się miejsce, gdzie kapłani specjalnie składali ofiary duszom niewolników, aby ci pozostawili w spokoju żyjących. Wszystkie dusze zwano Manes i na nagrobkach umieszczano słowa Di Manes (w czasach Republiki częściej stosowano skróty w formie D. M.) które znaczyły mniej więcej to samo, co dla nas słowa "Świętej Pamięci" albo "RiP". Stąd też wzięło się określenie opiekuńczych duchów Manów (które też dzieliły się na Lary i Penaty). Ale były też i dusze złe, błądzące dusze upiorów, zwanych Lemurami (to od tych dusz odpędzał się żyjący w święto Lemuralii). Były to dusze zmarłych, które nie odnalazły spokoju po fizycznej śmierci ciała. Istniało też pojęcie Larw, czyli diabłów (a raczej diablic) które po śmierci katowały te dusze, które popełniły wielkie zbrodnie i teraz musiały za nie odpokutować. Aby ułagodzić Larwy, składano ofiary bóstwu zwanemu Lawerna (była to bogini mroku, bóstwo opiekuńcze złodziei i przestępców). Nie miała owa bogini swej świątyni jak inni bogowie, ale poświęcono jej ołtarz na Awentynie (przy bramie, która również nosiła nazwę Porta Lavernalis) i gaj przy Porta Salaria.




Władcą podziemnego świata zmarłych był pierwotnie dla Rzymian Orcus, a nie Pluton (choć imię "Orcus" również jest pochodzenia greckiego i znaczy "Horkos", a tylko w łacińskiej transkrypcji brzmi właśnie tak). Był to potężny bóg śmierci, który rzadko przesiadywał w swym podziemnym królestwie, a raczej podróżował po świecie, chwytając dusze zmarłych w swe silne ramiona i uprowadzając je do królestwa śmierci (stąd często mawiano: "Silny jak Orcus" - aby podkreślić czyjąś siłę i muskulaturę), niektóre zaś dusze od razu pożerał (dlatego też Rzymianie mawiali, mając na myśli utratę bliskiej osoby: "Tylko aby mi jej Orcus nie odebrał"). Pamięć o tym demonie śmierci była tak silna, że po dziś dzień we Włoszech istnieje legenda o oblatującym świat na swych czarnych skrzydłach olbrzymie ludożercy, który zwie się "Orco"). Orcus był symbolem władcy świata podziemnego już od czasów religii króla Numy (czyli od najdawniejszych czasów królewskich), ale już wtedy pierwotna religia rzymska ulegała stopniowej, lecz konsekwentnej hellenizacji. Nawet wpływ religii Etrusków nie był tak silny na rzymskie kulty, jaką stała się religia Homera. Co prawda z czasem Orcus ustąpił (w królestwie zmarłych) miejsce Plutonowi (który był jedynie rzymskim odpowiednikiem greckiego Hadesa), choć pamięć ludowa o tym skrzydlatym olbrzymie pozostała. Należy jeszcze dodać, że Rzymianie nieśmiertelną duszę łączyli z ludzkim Geniuszem (który pierwotnie był śmiertelnym towarzyszem ludzkiego znoju, ale z czasem - mniej więcej od ok. II wieku p.n.e. - nabrał cech nieśmiertelności). Oczywiście istota Geniusza też miała swój grecki odpowiednik, choć była zdecydowanie inaczej interpretowana przez Rzymian (odpowiednikiem rzymskiego Geniusza był grecki Heros). Problem nastręczał jednak fakt, iż w greckich mitach religijnych nie było Herosa rodzaju żeńskiego (wszyscy Herosi to mężczyźni), co mogłoby zostać odebrane przez Rzymian jako przekonanie, iż Grecy twierdzili, że nieśmiertelną duszę posiadają jedynie mężczyźni (Grecy byli oczywiście wybitnie mizoginiczni, ale jednak pozostawiali kobietom prawo do posiadania nieśmiertelnej duszy, z tym że odpowiednikiem greckiego Herosa wśród kobiet była Hera - i nie była to owa bogini, małżonka Zeusa, a drzemiące w każdej kobiecie źródło jej nieśmiertelnego bytu). Rzymianie nie byli tak niechętni kobietom jak Grecy, dlatego też przyznając każdemu mężczyźnie nieśmiertelnego Geniusza, kobietom przypisywali nieśmiertelną Junonę (te różnice uwidaczniały się również w przysięgach składanych na Dioskurów, i tak mężczyźni przysięgali na Polluksa, a kobiety na Kastora).

Silna była wśród Rzymian wiara w upiory, wiedźmy i inne potwory, choć wychowankowie filozofii greckiej i ci, którzy byli zaznajomieni z greckimi kółkami filozoficzno-oświatowymi (jak np. sam Cyceron) zaprzeczali istnieniom tych widziadeł, a nawet je wyśmiewali (jak Horacy, pytając: "Senne widziadła, straszydła magiczne, moc wiedźm, cudowiska, nocne upiory, potwory tessalskie czyś zdolny wyśmiewać?"). Mimo to w moc złych duchów i wiedźm wierzyli nawet senatorowie (np. Kurion Starszy pewnego razu, przemawiając przed Senatem, stracił nagle wątek przygotowanej wcześniej mowy i uznał, że to sprawka pewnej kobiety, która posłużyła się przy tym czarami). Byli jednak wśród ludu i tacy (jak choćby przytoczony przez Plutarcha gospodarz pewnego nawiedzonego domu), którzy drwili sobie z wiary w wiedźmy, klątwy i potwory (ów człek wspomniany przez Plutarcha, wprost twierdził: "Nie boję się niczego, mam pokój ze zmarłymi"). Mimo to większość Rzymian starała się dmuchać na zimne i dodawała formułkę na płycie nagrobnej zmarłego członka rodziny: "Hic requiescit in pace" - czyli "Tutaj spoczywa w pokoju", albo "Hic qurescit in pace" - "Tutaj rośnie w pokoju"). Na stelach nagrobnych częściej jednak umieszczano napisy związane bezpośrednio ze zmarłym (lub z tym, co lubił robić za życia) i nie były to jakieś wyszukane i mądre frazy (np. "Tytus Lolliusz... pochowany jest przy drodze, żeby przechodnie mówili: Lolliuszu, witaj!", lub "Kto przeczyta, niech powie: Krocyno, niech ziemia ci będzie lekka!", lub "Argencjuszu, ty będziesz nam żył", lub "Witaj, Modiuszu, witaj, Gemino! - Przyjacielu, baw się, żartuj i przyjdź", lub "Zatrzymaj się przechodniu, i jeśli łaska, przeczytaj. Nie gniewaj się. Radzę tobie pić gorące wino. Umrzeć wypadnie", lub "Witaj, Charyzjuszu! - I ty, co to czytasz, bądź zdrów! Ja ze wszystkimi moimi obchodziłem się dobrze, a jeżeli kogo niechcący znieważyłem, wybaczcie. Co do reszty, to wiedzcie, przyjaciele: miałem trzy żony, żałobę po nich nosiłem, nie były jednak takie, jak ta, którą pojąwszy na czwarte życzenie zostawiam przy życiu" itp.).




Warto też przyjrzeć się temu, jak według Rzymian wyglądały Zaświaty - czyli Królestwo Zmarłych. Były tutaj dwie szkoły: ludowa i filozoficzno-poetycka. Pierwsza mówiła, że dusza po rozstaniu się z ciałem pozostawała przez jakiś czas w jego pobliżu (być może do chwili, aż ciało nie uległo rozkładowi - nie ma co do tego pewności), tak, jakby pilnowało swego ciała i tego, jak żyjący bliscy okazują mu cześć i pamięć. Potem dusza wyruszała w dalszą drogę do Królestwa Plutona, prowadzona tam przez Hermesa. Tam mijała Cerbera - trójgłowego psa, strzegącego bram podziemnego świata i docierała do jeziora Acheronckiego. Tam opłacała się (za pomocą obola, którego żyjący kładą do trumny zmarłego) przewoźnikowi - Charonowi (Haronowi?), aby przewiózł ją na swej łodzi przez ową rzekę i trafiała do Królestwa Plutona. U wrót owego królestwa odbywał się sąd nad duszą (sędziami byli Minos, Radamantys, Ajaksos - dokładnie tak samo, jak w mitach greckich), dalej to samo co w wierzeniach Greków, zapadała decyzja o skierowaniu duszy albo do Elizjum, albo na Łąki Asfodeli, albo też do Tartaru (czyli Raju, Czyśćca i Piekła). Teoretycznie były to wierzenia ludowe (plebejskie), ale z drugiej strony - jak dokładnie się przyjrzymy, to zauważymy że praktycznie w całości zostały one skopiowane od Greków i nie wszyscy Rzymianie je uznawali. Była jednak i druga (tzw.: poetycko-filozoficzna) szkoła interpretacji życia w Zaświatach, która (wydaje się) bardziej przemawiała do serca Rzymianina, niż greckie mity. Otóż, mówiła ona, że co prawda wszystkie dusze są nieśmiertelne, ale tylko dusze ludzi szlachetnych i mężnych są święte (tak np. twierdził Cyceron). Pojęcie Elizjum ustąpiło tutaj miejsca pojęciu "Eteru" ("Raju Niebieskiego"), a znajdowało się ono nie w podziemnym świecie Plutona, tylko pod chmurami, w Niebie - gdzie trafiały tylko dusze szlachetnych i mężnych osób. Cała reszta schodziła zaś ku czeluściom podziemnym, do Tartaru - gdzie odpokutowywała winy popełnione za życia. Tam, pod ziemią znajdował się też Czyściec, gdzie "dusze oczekujące" wiodły swój żywot (trafiały tam dusze samobójców, tych, którzy nie zostali odpowiednio pochowani, ofiary niespełnionej siły miłości, oraz polegli na wojnie - chyba, że były to dusze ludzi dzielnych i prawych). Wszyscy oni - aby mogli przejść dalej ku Niebu - oczekiwali na ofiary i modlitwy składane w ich imieniu przez bliskich żyjących i tylko wówczas mogli "awansować" z wrót tego podziemnego świata, ku boskim niebiosom.




Prawa XII Tablic (opracowane przez Komisję Duumwirów w 449 r. p.n.e., czyli w okresie gdy Rzym był małą, drewnianą i zapyziałą wioską wśród - greckich, etruskich a nawet sabińskich - miast Italii) znacznie ograniczyły koszty pogrzebu. Jak wiadomo, cmentarze były ulokowane poza murami miejskimi (oczywiście zdarzało się że miasto szybko się rozbudowywało i wówczas cmentarz znajdował się już w jego granicach, ale wówczas nie można było już na nim chować kolejnych zmarłych) i zmarłego chowano nocą, przy świetle pochodni (jednak tak było tylko w okresie królewskim i wczesnej Republiki), potem zaczęto odprawiać pogrzeby w biały dzień (stało się tak, ponieważ możni pragnęli pokazać się swym klientom i ludowi w biały dzień, gdy dokładnie widać było wszelki przepych i potęgę rodu zmarłego). Ciało zmarłego (zgodnie z Prawem XII Tablic) musiało zostać namaszczone (zabronione było tylko namaszczanie ciał niewolników i picia wina na ich grobach). Jeśli zmarłym był człek ubogi, rodzina po namaszczeniu wynosiła jego ciało na marach na cmentarz (za Republiki cmentarz dla "pospólstwa" był zaraz przed Bramą Eskwilińską, potem - I wiek p.n.e. - tereny te zostały wykupione przez Gajusza Cilniusza Mecenasa - przyjaciela Oktawiana Augusta Cezara - który usunął nagrobki i zaprojektował tam ogrody, które przeszły do historii jako "Horti Maecenatiani" - Ogrody Mecenasa). Pochówek (tak dziś, jak i w starożytności) nie był jednak tanią rzeczą, a biedacy nie zawsze mogli sobie na niego pozwolić (państwo jednak nie mogło dopuścić do sytuacji, aby ciała zmarłych plebejuszy grzebane były gdziekolwiek na własną rękę), dlatego też powstały specjalne towarzystwa (collegia tenuiorum) ubogich, które finansowały pochówek, wypłacając rodzinie zmarłego pewną sumę, wpływającą corocznie do wspólnej kasy z niewielkich składek). Pogrzeby ludzi majętnych były jednak bardzo widowiskowe (i często kończyły się igrzyskami munera - czyli walkami wynajętych gladiatorów, którzy toczyli boje nad grobem zmarłego) i dbano o odpowiednią oprawę pogrzebów. Najpierw więc zawiadamiano pogrzebnika ze Świątyni Wenery Libityny, który wciągał imię zmarłego na listę nieboszczyków. Odpowiednio opłacony pogrzebnik, dostarczał wszelkich sprzętów, niezbędnych przy pochówku (wóz, mary, pochodnie, grabarzy, niewolników którzy namaszczali ciało, płaczki itd.). Ciało od chwili śmierci przebywało w domu (już po namaszczeniu), wystawione na wysokim łożu w atrium na widok publiczny (dla przyjaciół, znajomych i klientów zmarłego), oczywiście mowa jest tu o ludziach zamożnych i wpływowych, gdyż biedaków wyprowadzano od razu na cmentarz. Trzeciego dnia po śmierci, odbywało się wyprowadzenie zwłok (zaraz po śmierci ciało rozbierano i namaszczano wonnymi olejkami oraz maśćmi i obwiązywano przepaskami. Modelowano też glinianą, gipsową lub woskową - w zależności od ceny - pośmiertną maskę zmarłego, którą potem przechowywano w domowym ołtarzyku rodu - czyli w armariach atrium. Ciało następnie ubierano w togę - jeśli był to mężczyzna wysokiego rodu - lub w suknię przetykaną złotem - jeśli kobieta - z tym że Prawo XII Tablic znacznie ograniczyło wystawność strojów osób składanych do grobu. W usta zmarłemu wkładano monetę - jako opłatę dla przewoźnika z Królestwa Plutona i pozostawiano na trzy dni w atrium domu. W wyjątkowych sytuacjach ciało leżało tam nawet do siedmiu dni).




W godzinach przedpołudniowych (gdy na ulicach było najwięcej ludzi) ciało wyprowadzano z domu, a krzykacz publiczny obwieszczał mieszkańcom kto zmarł i jakich czynów dokonał. Pochód otwierało dziesięciu muzykantów (na większą ich liczbę nie zezwalało Prawo XII Tablic), za nimi postępowały płaczki (ich liczba też była bardzo ograniczona, a w Dwunastu Tablicach otwarcie zapisano, że kobiety z rodziny zmarłego nie powinny rozdrapywać sobie policzków, tak jak czynią to zawodowe płaczki, a i te również nie powinny tego czynić zbyt otwarcie). Za płaczkami podążała trupa mimów - którzy recytowali ustępy z utworów tragicznych, bądź przedstawiali komiczne sceny (w zależności co bardziej wolał nieboszczyk). Następnie szli niewolnicy (lub specjalnie opłaceni ludzie), którzy trzymali pośmiertne maski przodków zmarłego, ubrani oni byli tak, jak niesieni przez nich antenaci nosili się za życia (jeśli ród był duży i wpływowy - jak choćby podczas pogrzebu dyktatora Sulli w 78 r. p.n.e. - wynajmowano wozy, w orszaku Sulli było ich aż... 210). Następnie kondukt pogrzebowy składał się z krewnych zmarłego, którzy szli przed łożem pogrzebowym, przebrani w czarne, żałobne szaty (tak było tylko za Republiki, gdyż już w czasach Cesarstwa kobiety podczas pogrzebów ubierały się na biało - który to kolor w odniesieniu do płci niewieściej - symbolizował odtąd żałobę). Za trumną zmarłego podążali jego przyjaciele, znajomi, klienci i... gapie, ciekawi okazałości całego przedstawienia. Gdy orszak dotarł już do grobu, ustawiano tam (wcześniej przygotowaną) mównicę (rostra), na którą wchodził jeden z krewnych zmarłego, wygłaszając pogrzebową mowę (jeśli zmarły był senatorem, Senat delegował spośród siebie przedstawiciela, który również zabierał głos na mównicy). Zwłoki ludzi majętnych chowano w sarkofagach (murowanym lub wyłożonym kamieniami grobowcu), lub wstawiano tam specjalne urny z prochami - jeśli zmarły został spalony na stosie pogrzebowym. Potem ciało składano do sarkofagu i żegnano się z nim słowami: "have anima candida" ("żegnaj duszo czysta"), lub: "terra tibi levis sit" ("niech ci ziemia lekką będzie"). Po dokonaniu rytualnego oczyszczenia (poprzez przemycie rąk i twarzy wodą), przy czym oczyszczenia tego dokonywali zarówno mężczyźni jak i kobiety (w przeciwieństwie do Antycznej Grecji, która to kobiety zdaje się bardzo niechętnie uznawała w ogóle za ludzi) i orszak rozchodził się do domów. Dziewiątego dnia po pogrzebie odprawiano drugą ofiarę za zmarłego i organizowano ucztę żałobną przy grobie dla krewnych i przyjaciół. I tak dobrnęliśmy do końca, pokazując w jaki sposób Starożytni Rzymianie chowali swych zmarłych.


PS: Taki Juliusz Cezar, o którym antyk pozostawił raczej pozytywną a nawet pochwalną opinię - był... jednym z największych ludobójców w dziejach świata i wymordował - zgodnie ze swoimi własnymi obliczeniami, zawartymi w "Commentarii de Bello Gallico", jakieś... milion dwieście tysięcy ludzi w czasie siedmiu lat toczenia wojny w Galii. 1 200 000 to jest dopiero wynik, prawda? Taki Hitler i Stalin razem wzięci mogliby Cezarowi buty pucować, bo przy założeniu że w ówczesnej Galii mieszkało jakieś 3 (może 4) miliony ludzi, to wynik 1 200 000 zabitych jest nad wyraz imponujący, a do tego należy doliczyć jeszcze wziętych do niewoli i oczywiście rozkradziony i spustoszony cały kraj (dlaczego bowiem Rzymianie ponieśli kompromitującą klęskę w bitwie pod Gergowią w 52 r. p.n.e.? Bo część oddziałów ruszyła rabować łupy, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Zresztą Galia - jak i inne podbite przez Rzym kraje - była dla legionistów jedynie polem łatwego i szybkiego wzbogacenia się, jak i dla Rzymu wszelkie podboje, bowiem Rzym niczego innowacyjnego (poza systemem prawnym) nigdy nie wprowadził - kulturowo był pustynią, gospodarczo wyjałowiony [nawet musiał sprowadzać zboże z Egiptu] i jedynym, czym górował nad resztą ludów, to była niezwykła agresja i chęć ciągłych podbojów, która później doprowadziła do upadku najpierw Republiki, a potem i Cesarstwa).




DZIEŃ ZMARŁYCH - DNIEM WYZWOLONYCH!

KILKA MOICH PRYWATNYCH 
OPINII NA TEMAT DNIA 
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH I ZADUSZEK

 





"Co jest w niebie?" - takie pytanie zadał mi kiedyś (notabene, nie po raz pierwszy) mój siostrzeniec, mój chrześniak w wieku  prawie czterech lat. Na początku gdy zadał mi to pytanie, próbowałem się nieco wymigać, mówiąc że na niebie jest słońce, są chmury etc. etc. ale nie, nie o to mu chodziło, koniecznie chciał się dowiedzieć co jest w Niebie i gdzie są ci, których już z nami nie ma. Ciężko jest podjąć taki temat z małym dzieckiem, gdyż nie pojmuje on jeszcze pewnych niuansów, które dla ludzi dorosłych są (lub powinny być) oczywiste. Uważam jednak że trzeba z dziećmi mimo wszystko starać się rozmawiać na poważnie i tłumaczyć im zawiłości życia otwarcie (choć może niekiedy nie wiadomo jak się do tego zabrać). Ja w każdym razie na tak postawione pytanie odpowiedziałem, że w niebie jest Bozia i każdy z nas po jakimś czasie (przyjmijmy że "na starość") wróci do Nieba, czyli do Bozi. Może to trochę takie infantylne, ale wydaje mi się że jak dla (prawie) czterolatka - wystarczające, by jakoś sobie to pojęciowo uporządkował. Należy też jednak uważać co się mówi, bo dziecko w tym wieku chłonie wszystkie słowa jak gąbka i każde, wypowiedziane przez przypadek słowo, które dla nas nie ma większej wartości, dziecko zapamięta i będzie potem powtarzało w najmniej spodziewanych momentach. Ale to on sam zadał mi pytanie o takie właśnie kwestie egzystencjalno-duchowe.

Gdy zaś byłem dzieckiem, to zarówno z siostrą jak i z kuzynostwem, zawsze na 1 listopada (prócz zniczy zapalanych na grobach zmarłych bliskich i znajomych), chodziliśmy wspólnie również i na groby wojskowe, by zapalić tam znicz i pomodlić się. Pamiętam jak czekaliśmy by pójść "na groby żołnierzy" - i to była dla nas taka dziecinna frajda, móc tam właśnie zapalić ten płomyk pamięci za dusze poległych i pomordowanych w czasie wojny. Tę tradycję staram się kontynuować i gdy tylko jestem w Warszawie (z reguły przed Wszystkimi Świętymi) zawsze idę zapalić znicze na kilku innych grobach m.in. w Alei Zasłużonych. Gdy zaś jestem u siebie, również staram się (szczególnie z dziećmi) zapalić znicz na żołnierskich grobach (tym bardziej że pradziad mojego dobrego szkolnego przyjaciela służył w 50 pułku piechoty we Wrześniu 1939 r. i tam właśnie jest tablica poświęcona żołnierzom tego pułku, którzy stanęli do walki z niemiecką nawałą w obronie Ojczyzny). Staram się też (jak oczywiście nie zapomnę - co ostatnio zdarza mi się częściej) zapalić świeczkę na dawnych grobach z XIX wieku, w tym prawosławnych Rosjan. Ci ludzie tworzyli przecież wspólną społeczność, mieli swoje radości i zmartwienia a teraz leżą w obcej już ziemi z dala od swojej ojczyzny (choć w tamtym czasie była to również i ich ojczyzna, a zwykli Rosjanie nie byli winni temu, że Rosja ciemiężyła Polskę pod zaborami. Tym bardziej tradycja Rzeczypospolitej zawsze łączyła narody i kultury ponad podziałami - oczywiście przy zachowaniu dominacji kultury polskiej, zawsze bowiem musi istnieć kultura dominująca, inaczej dojdzie do anarchii i rozpadu). Teraz wszak ważne jest by młode pokolenie przejęło i kontynuowało te tradycje, co ja w każdym razie staram się czynić i propagować.

A tak w ogóle to w stu procentach zgadzam się ze słowami jasnowidza - Krzysztofa Jackowskiego, który mówi: "Dzień Zmarłych - Dniem Wyzwolonych" - tak właśnie jest, prawdziwą wolność dostąpimy dopiero po śmierci. To życie jest tylko pewnym etapem naszego istnienia, bardzo krótkim, nietrwałym i tymczasowym etapem naszej Wieczności. Żyjemy po to, aby umrzeć, nasze ciała psują się nie tylko po śmierci, ale również za życia. Z każdym rokiem stajemy się starsi, mniej sprawni, nasze ciała przestają funkcjonować tak, jak to było w młodości. I nie ma w tym nic niezwykłego, jeśli tylko zdołamy sobie uświadomić że to nasze życie to taka "chwilówka", jak wyjście do szkoły z której wcześniej czy później musimy powrócić do domu. Człowiek jest niesamowitą, boską istotą, która posiada moc o jakiej "fizjologom się nie śniło" (jak mawia Ferdek Kiepski).




 Możemy tworzyć i zapisywać nowe karty swojego życia wedle własnego uznania - tylko musimy sobie uświadomić dwie sprawy. Po pierwsze: że w ogóle możemy to zrobić, a po drugie: że tak naprawdę istniejemy poza tym naszym życiem, do którego się mocno przyzwyczailiśmy i które uważamy za jedyne i niepowtarzalne. Jeśli będziemy zdawali sobie sprawę że nic na tym świecie nie jest trwałe i wszystko zmierza od życia do śmierci i od śmierci do życia - nasze istnienie stanie się znacznie łatwiejsze, spokojniejsze a nawet przyjemniejsze. Bowiem to, że istniejemy poza TYM życiem, jest niezaprzeczalne. Pamiętam jak niedługo po śmierci mojej mamy, miałem takie dziwne wrażenie, że najprawdopodobniej jej dusza jeszcze nie odeszła. Może to się wyda dość nietypowe (dla niektórych nawet śmieszne), ale w myślach podziękowałem wówczas mojej mamie za wszystko, co dla mnie zrobiła, za to że mnie urodziła i dodałem że nigdy o Niej nie zapomnę - i będę Ją zawsze nosić w swym sercu. Ale teraz nie musi już tu być i może spokojnie wrócić do Domu, może odpocząć. I wiecie co - wydaje mi się że właśnie na to czekała, na takie słowa, bowiem nigdy potem nie miałem już wrażenia że - mówiąc kolokwialnie - "nie jestem sam" (choć nikogo przy mnie nie było).

Wydaje mi się więc że dusze z jednej strony czują nieopisaną radość z pozbycia się tej klatki, jaką jest dla Nas nasze ciało, a drugiej czują żal żyjących (szczególnie gdy ci zalewają się łzami i lamentują). W naszej kulturze przyjęło się płakać po zmarłych, ale według mnie jest to nielogiczne. Płakać bowiem należy nad żyjącymi, a nie nad zmarłymi. Za zmarłych należy podziękować Bogu, że tacy ludzie kiedykolwiek żyli. Ja sam również zapowiedziałem wszystkim swym bliskim, że jeżeli kiedykolwiek cokolwiek by mnie spotkało i nastąpiłoby moje zejście z tego świata, to żeby nigdy po mnie nie płakano, a wręcz przeciwnie żeby wszyscy się cieszyli, radowali i żeby była wielka impreza. Ja po prostu wróciłem do siebie i chciałbym żeby wszyscy z tego powodu byli szczęśliwi. 

To tyle, co chciałem napisać (tak na szybko) w Dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki. Pamiętajmy o zmarłych, ale nie rozpaczajmy po nich - oni naprawdę są już wolni. Nam jeszcze pozostało sporo nauki, bowiem to życie jest piękne, jest cudem (dlatego też samobójstwo to kompletna głupota, bez względu na okoliczności - pokazuje bowiem że jesteśmy słabi i zamiast wykorzystać nasze atuty, te, które posiadamy, wybieramy drogę na skróty i "wylogowujemy się". To jednak nic nie daje, bowiem naukę należy dokończyć. Każdy z nas przeszedł w życiu różne zawirowania losu, choć większość z nas zupełnie nie rozumie że droga jaką kroczymy jest tylko i wyłącznie naszym własnym wyborem i do nikogo nie możemy mieć o to pretensji. Mamy niesamowite możliwości aby poprawić nasze życie, tylko trzeba chcieć, trzeba wykonać ten pierwszy ruch, pokazać naszą siłę - tę wewnętrzną siłę naszej Duszy, którą posiadamy. Dlatego też samobójstwo jest nie tylko wyrazem słabości ale przede wszystkim głupoty). Ja sam staram się w życiu podążać dwiema zasadami: Pierwsze, to motto gen. Bolesława Wieniawy-Długoszewskiego, które brzmi: "Przeżyłem swoją wiosnę dumnie i bogato, dla własnej przyjemności a durniom na złość". Drugie zaś, które stało się życiową drogą rotmistrza Witolda Pileckiego: "Zawsze starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się bardziej radować, niż smucić". Jest jeszcze trzecia zasada, równie dla nas ważna, o ile nie najważniejsza - pamiętaj:


"KIM TY JESTEŚ, JA BYŁEM. 
KIM JA JESTEM, TY BĘDZIESZ!"    













BOHATEROWIE WRZEŚNIA - Cz. I

OSTATNI BÓJ Dziś chciałbym rozpocząć nową serię opowiadającą o żołnierzach broniących tamtej, wywalczonej po 123 (150) latach zaborów, odrod...