WYŚWIETLENIA

09 października 2025

SŁOWA KTÓRE UCZĄ MYŚLEĆ - Cz. I

CZYLI SENTENCJE I AFORYZMY OD STAROŻYTNOŚCI PO WSPÓŁCZESNOŚĆ





Dzisiaj postanowiłem podjąć nieco spokojniejszy temat odnośnie sławnych ludzi w historii, którzy wypowiedzieli kilka ciekawych sentencji, dających do myślenia ludziom każdej epoki (bo tak naprawdę w każdej epoce ludzkość była taka sama, ze swoimi problemami dnia codziennego, ze swoimi zmartwieniami i nadziejami, oraz oczywiście z tym, co się działo dookoła, a co tak naprawdę nie opuszcza nas i dzisiaj oraz będzie doskwierać również tym, którzy przyjdą po nas - bo jak to powiedział Olaf Lubaszenko w jednym z filmów: "Nas też kiedyś coś trafi, znikniemy, jak praca w Radomiu. A po nas przyjdą następni, i następni, i następni" 😉). Zatem zapraszam na "porcję" sentencji i aforyzmów wypowiadanych przez sławne persony na przestrzeni dziejów.


ZACZNIJMY MOŻE OD:


I
MAREK AURELIUSZ




Cesarz rzymski panujący w latach 161-180 (wraz z Lucjuszem Werusem w latach 161-169). Urodził się w majętnej rzymskiej rodzinie z Hiszpanii w roku 121, jako syn pretora Anniusza Werusa. W roku 138 został on adoptowany przez swego wuja, cesarza Antoninusa Piusa i wyznaczony (wraz z dużo młodszym od Marka - Lucjuszem Werusem) na jego następcę. Wychowywał go i kształcił Marek Korneliusz Fronton (rzymski pisarz, retor i nauczyciel wymowy), zaś filozofię stoicką wpoił mu Epiktet. Rządy Marka Aureliusza położyły kres (oczywiście wbrew jego intencjom) spokojnym czasom dynastii Antoninów, trwającym od zakończenia wojny partyjskiej cesarza Trajana w roku 117, aż do roku 161 gdy Partowie ponownie zajęli Armenię, rzucając wyzwanie Imperium Rzymskiemu. Jego rządy pełne były częstych wojen i wielu politycznych zawirowań, począwszy od wojny partyjskiej (trwającej w latach 161-166, przy czym w roku 163 Rzymianie wypędzili Partów z Armenii, następnie odzyskali poszczególne syryjskie królestwa nadgraniczne, w roku 165 dokonali inwazji na Mezopotamię i kraj Partów - niszcząc i paląc ich stolicę Ktezyfont - podobnie jak pół wieku wcześniej uczynił cesarz Trajan, a w roku 166 dokonując nieudanej inwazji na górzystą Medię - na której połamał sobie "zęby" Marek Antoniusz, próbując zdobyć ten kraj w roku 36 p.n.e.). W grudniu 165 r. pojawiły się pierwsze przypadki dżumy wśród rzymskich żołnierzy na Wschodzie, którzy wracając z kampanii partyjskiej roznieśli ją po całym Imperium i walka z tą zarazą trwała przez (co najmniej) kolejną dekadę. Na przełomie roku 163 i 164 Rzymianie wycofali się również z Wału Antonina w Brytanii (budowanego w latach 142-154 za czasów Antoninusa Piusa) i wrócili na dawny Wał Hadriana (było to związane z postępującą ekspansją Kaledończyków - dzisiejszych Szkotów - na południe, a Mur Hadriana był zbudowany w znacznie dogodniejszym do obrony miejscu).




Rok 167 przyniósł prawdziwą katastrofę, gdyż od tego właśnie czasu barbarzyńskie plemiona północy zaczęły po raz pierwszy w dziejach (nie licząc oczywiście ekspansji Cymbrów i Teutonów na południe Europy, szczególnie zaś do Galii w latach 113-101 p.n.e. - z tym że wówczas Galia nie była jeszcze zdobyta przez Rzymian - Wercyngetoryks w 52 r. p.n.e. w czasie oblężenia Alezji przez Cezara przypominał właśnie ów najazd Cymbrów i Teutonów na Galię, mówiąc, że nasi przodkowie aby wytrwać i nie poddać się najeźdźcy, zamknięci w swoich grodach, zmuszeni byli nawet do kanibalizmu - choć wojska rzymskie poniosły kilkukrotną klęskę w walce z tymi plemionami, największą zaś w bitwie pod Arausio w roku 105 p.n.e.). Właśnie w roku 167 (w maju) Jazygowie wdarli się do Dacji (dzisiejszej Rumunii) i zajęli znaczną część tej prowincji, pozostając tam przez cztery kolejne lata. W czerwcu 167 r Markomanowie dokonali wielkiej inwazji na Italię, przekraczając Dunaj w Noricum (dzisiejsza Bawaria i zachodnia Austria) i niszcząc rzymskie wojska w Carnuntum. Po raz pierwszy od 270 lat Rzymian ogarnęła panika, a barbarzyńcy weszli do północnej Italii jak w masło. Stanęli pod Akwileją - której nie udało im się zdobyć, a pod koniec roku zostali zmuszeni do odwrotu za Dunaj. Rok 168 Marek Aureliusz spędził praktycznie cały nad Dunajem, umacniając tamtejsze fortyfikacje (wcześniej, bo w latach 166-167 Rzymianom udało się w Górnej Panonii - dzisiejsza Austria - odeprzeć najazd Longobardów). Rok 170 był rokiem kolejnej wielkiej inwazji. Co prawda Rzymianom udało się wówczas odeprzeć najazd Chattów nad Renem w Górnej Germanii, ale front dunajski totalnie się posypał na dwóch odcinkach. Kostoboci (mający wówczas swe siedziby w dzisiejszej Mołdawii) przekroczyli Dunaj u jego delty, wcierając się głęboko na Bałkany. Splądrowali Trację (Bułgaria) i Macedonię, wchodząc do Grecji (Achaja), gdzie zniszczyli świątynię Demeter w Eleusis. Rzymianie zadali im klęskę dopiero wiosną roku 171, odzyskując zrabowane łupy. Drugim odcinkiem gdzie front został przełamany na Dunaju, był ponownie rejon Noricum i Panonii (stało się to po klęsce, jaką poniósł Marek Aureliusz po drugiej stronie Dunaju w bitwie z Markomanami, którzy potem przekroczyli Dunaj i spustoszyli przygraniczne ziemie).






W roku 169 zmarł (w wieku zaledwie 38 lat) na partyjską zarazę cesarz Lucjusz Werus (od 164 r. był on mężem Lucilli - córki Marka Aureliusza. Po jego śmierci poślubiła ona Tyberiusza Klaudiusza Pompejanusa - sławnego rzymskiego generała, który stał się odpowiednikiem Maksimusa Decimusa Meridiusa z filmu "Gladiator" z 2000 roku). W roku 171 Hazdingowie (plemię osiadłe na ziemiach wokół dzisiejszego Lwowa i okolic) napadło na Kostobotów, a ci (pokonani już wcześniej przez Rzymian) podpisali układ, na mocy którego stawali się rzymskimi sojusznikami, ochraniającymi granicę naddunajską i dacką, w zamian za co mieli uzyskać wsparcie Rzymu w walce z Hazdingami. W owym 171 r. Maurowie z gór Atlas napadli na prowincję Mauretanię Tingitanę, przekroczyli Słupy Herkulesa (czyli Cieśninę Gibraltarską) weszli do Betyki (południowej Hiszpanii), a następnie do Tarraconensis (Hiszpanii centralnej i wschodniej) wszędzie siejąc popłoch i spustoszenie. W Hiszpanii Rzymianie mieli tylko jeden legion, więc nim ostatecznie zmusili Maurów do odwrotu, minęło trochę czasu. W roku 172 Marek Aureliusz (wraz ze swym 11-letnim synem Kommodusem) przekroczył Dunaj i ruszył na Markomanów, zmuszając ich do przyjęcia roli rzymskich klientów. W tym też roku Bukolowie (pasterze żyjący w delcie Nilu w Egipcie), pod przywództwem kapłana Izydora, zbuntowali się przeciwko nadmiernym podatkom ściąganym przez Rzymian, a ich powstanie objęło całą Deltę i zagroziło Aleksandrii. Awidiusz Kasjusz (namiestnik Syrii) wprowadził swe wojska do Aleksandrii w celu ochrony miasta przed buntownikami, ale nie odważył się przeciwko nim wystąpić, gdyż była ich tak wielka liczba. Ostatecznie zastosował politykę "dziel i rządź", podsycając kłótnie wśród przywódców Bukolów i z końcem roku 173 stłumił ów bunt. Również w roku 172 Chaukowie (plemię mające swe siedziby nad Łabą) napadli na wybrzeża Belgiki i tam również dokonali spustoszeń. W 173 r. Marek Aureliusz przeszedł już zdecydowanie do ofensywy, atakując naddunajskie plemiona Kwadów i Jazygów. Kampania ta trwała do czerwca 175 r. i zakończyła się rzymskim zwycięstwem, a granice Imperium przesunęły się na ziemie dzisiejszych Czech i Słowacji, dochodząc praktycznie do linii Sudetów, tuż nad granicą z dzisiejszą Polską. 


KOMMODUS
(obraz wygenerowany przy użyciu sztucznej inteligencji)



W roku 174 po raz drugi Maurowie z gór Atlas napadli na południową Hiszpanię, ale szybko zostali spacyfikowani, a rzymska kawaleria po wejściu do Mauretanii spustoszyła ich siedziby. W kwietniu 175 r. (po otrzymaniu fałszywej informacji o śmierci cesarza Marka Aureliusza nad Dunajem), namiestnik Syrii i Egiptu (bohater wojny partyjskiej Lucjusza Werusa i ten który stłumił powstanie Bukolów w Egipcie) Awidiusz Kasjusz ogłosił się nowym imperatorem (ponoć uczynić to miał na prośbę Faustyny - żony Marka Aureliusza, która w ten sposób chciała zabezpieczyć przyszłość swego 14-letniego syna Kommodusa). Ten bunt, który początkowo objął Egipt, Palestynę, Syrię, Arabię (oczywiście tę rzymską prowincję, a nie cały region), Cylicję i północną Mezopotamię, ostatecznie został stłumiony już w lipcu tego samego roku (skończyło się prawie bezkrwawo, to znaczy jeden z oficerów Awidiusza Kasjusza po prostu ściął mu głowę i wysłał ją Aureliuszowi, kończąc tym samym cały bunt). Kierując się świadomością istoty rzymskiego ustroju politycznego, oraz tego, że rzymscy cesarze nie byli królami (a to oznaczało że każdy obywatel rzymski, który tylko dysponował odpowiednią siłą militarną i poparciem politycznym - a często wystarczyła sama siła militarna, mógł sięgnąć po władzę najwyższą) Marek Aureliusz 27 listopada 176 r. podniósł swego 15-letniego syna do roli cezara (czyli niższego rangą współpanującego). Mianował go też konsulem na rok 177, a w połowie tego roku ogłosił go augustem, czyli równym sobie władcą. W roku 177 Maurowie po raz trzeci próbowali zaatakować południową Hiszpanię i po raz kolejny ponieśli klęskę. Od roku 177 również Marek Aureliusz przebywał już cały czas nad Dunajem, prowadząc nieustanne wojny z Markomanami, Kwadami, Narystami, Kotynami, do marca 180 r. umacniając rzymskie nabytki na Północy. W tym też mniej więcej czasie młody Kommodus przybył do ojca, a wkrótce potem Marek Aureliusz zakończył swój żywot, zaś Kommodus - pomimo próśb i nalegań oficerów swego ojca - opuścił zdobyte tak wielkim wysiłkiem ziemie i przywrócił rzymską granicę nad Dunajem, spiesząc czym prędzej do Rzymu. Dziś warto się zastanowić nad tym, jak potoczyłyby się losy Imperium Rzymskiego, gdyby granica ta znajdowała się na linii Sudetów i Karpat, a nie Renu i Dunaju. Być może w czasach anarchii politycznej III wieku Rzymianie i tak musieliby te tereny opuścić, ale kto wie. 




W każdym razie przejdźmy teraz do sentencji jakie wypowiedział ów cesarz-filozof Marek Aureliusz:
 

"Zadaniem życia nie jest bycie po stronie większości, lecz życie zgodne z wewnętrznym prawem jakie uznajemy"

"Człowiek oburza się na zło, które przychodzi z zewnątrz, od innych - na to, na co nie ma żadnego wpływu, natomiast nie walczy z własnym złem, chociaż to jest w jego mocy"

"Żyj tak, jakbyś miał teraz pożegnać się z życiem, jakby czas, który Ci pozostał, był nieoczekiwanym prezentem"

"Gonienie za niemożliwym jest szaleństwem"

"Nie możemy zabrać ze sobą ani naszej przeszłości - bo już nie istnieje, ani przyszłości - bo jeszcze jej nie znamy"



II
PUBLIUSZ SYRUS




Rzymski poeta żyjący w I wieku p.n.e., drugi na naszej liście autor sławnych aforyzmów


"Ten, kto nie mogąc panować nad sobą, chce kontrolować innych, jest szalony"

"Nie liczy się to, kim myślisz że jesteś, ale to, kim naprawdę jesteś"

"Łatwiej jest zdobyć fortunę niż ją utrzymać"

"Absurdem jest zostać przestępcą z nienawiści do przestępstwa"

"Rany zwycięzców nie bolą"



III
MENANDER




Ateński poeta i autor komedii, żyjący w latach (ok.) 342 - (ok.) 290 r. p.n.e. Był on przedstawicielem tzw. komedii neo-attyckiej i autorem ponad 100 sztuk teatralnych (wystawianych głównie na lenajach w Atenach), choć do naszych czasów zachowała się tylko jedna sztuka: "Ponury człowiek". Oto jego sentencje:


"Wszyscy jesteśmy mądrzy, jeśli chodzi o udzielanie rad, ale jeśli chodzi o unikanie błędów, jesteśmy po prostu dziećmi"

"Czas leczy wszystkie rany"

"Bogiem każdego człowieka jest jego sumienie"

"Matka kocha dziecko bardziej niż ojciec, bo wie, że dziecko jest jej, a ojciec tylko zakłada, że jest jego"

"Sprawiedliwym nie jest ten, kto nie popełnia niesprawiedliwości, ale ten, który mając okazję do czynienia niesprawiedliwości, nie czyni tego"




CDN.

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. V

PRZYKŁAD DUSZY 
Z POZIOMU ŚREDNIEGO




Dusze średniego etapu znacznie różnią się od młodych dusz, które opisałem w poprzednim temacie, chociaż należy powiedzieć, że we wszystkich tych trzech grupach duchowego rozwoju (młoda - średnia - stara), są również określone podgrupy i tak wśród dusz młodych, są te bardziej rozwinięte i są te, które trochę "wloką się w ogonie", wśród dusz z poziomu średniego i wyższego (stara dusza) jest podobnie. We wszystkich istnieją najróżniejsze stopnie doskonalenia poszczególnych dusz. Ale przejście na "poziom średni" oznacza zmianę tego "dziecinnego" trochę, (opisanego w poprzednim temacie) podejścia indywidualnych dusz względem siebie, jak i względem swych Przewodników oraz dalszych celów swej własnej nauki.

Tak więc dusza znajdująca się na "poziomie średnim" nie przebywa już w tak zwartej grupie, jak opisana niżej młoda dusza, co oczywiście nie oznacza, że jest odtąd zupełnie sama. Nie, dusze średnie również przebywają w towarzystwie innych średnich dusz, będących niegdyś częścią ich dawnej grupy docelowej, ale są to najczęściej góra dwie, trzy dusze (bardzo rzadko zdarza się by było ich na tym etapie więcej). Inny jest też ich stosunek do dawnych Przewodników. O ile jako młode dusze postrzegali swych Opiekunów jako nauczycieli i mądrych mistrzów, prowadzących i wyznaczających im określone "zadania do odrobienia" - o tyle jako dusze etapu średniego tworzą ze swymi dawnymi Przewodnikami, można to tak określić... związek partnerski. Pewien poddany hipnozie mężczyzna, który jest już duszą z poziomu II - czyli średniego (odtąd będę stosował numerację duchowych poziomów rozwoju - I - dusza młoda, II - średnia i III - dusza stara, zaawansowana), opowiadał jak przekomarzał się ze swoją Przewodniczką (która notabene niezbyt jest chętna do inkarnacji w ciele fizycznym, by z tego poziomu pomagać i wspierać będące pod Jej opieką dusze, woli czynić to ze swojego niematerialnego poziomu), by zechciała w którymś z kolejnych inkarnacji wcielić się w postać jego partnerki, po to, by razem doświadczyć i poradzić sobie z problemami, które go trapią. Przewodniczka miała odpowiedzieć że uczyni tak, jeśli tylko on udowodni Jej że będzie to dla niego rzeczywiście pomocne i przydatne.

Zresztą muszę powiedzieć że poziom II bardzo mnie zaskoczył. Dusze bowiem działają tutaj na poziomach i w charakterach, których nawet wcześniej nie brałem pod uwagę. Nadmienię tylko że zdziwiło mnie, iż już II poziom (albo że w ogóle jakikolwiek poziom duchowego rozwoju, gdyż nigdy nie przypuszczałem iż dusze zajmują się nawet takimi sprawami), zajmuje się np... stwarzaniem nowego życia (czyli innymi słowy to, co uważamy za dzieła Boga, lub też sił natury, jest również dziełem dusz już od poziomu II, nadmienię tylko że powietrze, woda, skały, liście, rośliny etc., to wszystko tworzą już właśnie dusze II rodzaju w ramach... szkoleń i dalszej nauki) - lecz o tym później. Ludzie, którzy są już duszami z poziomu średniego, wykazują się dużym poziomem etycznego i moralnego zachowania w swoim życiu. Dusze "średnie" często przeszły już długą drogę ewolucji na najrozmaitszych etapach indywidualnego rozwoju (mężczyzna wymieniony przeze mnie wyżej, inkarnuje na Ziemi od prawie... 70 000 lat), choć nie jest to regułą i zdarza się iż dusza osiąga poziom II już nawet po ok. 5000 lat ziemskich inkarnacji (co jest niezwykle rzadko spotykane, ale się zdarza, gdyż są dusze zdolniejsze i te, którym należy pomóc w przyspieszeniu ich rozwoju).

Dusze z poziomu średniego prawie zawsze kierują się w swym ziemskim wcieleniu jakimiś ściśle określonymi pasjami, które bardzo często determinują ich życie. To przywiązanie (szczególnie co ciekawe - do ideałów wolności i sprawiedliwości) odciska duży ślad na ich osobowości i kształtuje ich kierunki myślenia i działania - niekiedy prowadzi ich to do fizycznej śmierci (ów poddany hipnozie mężczyzna w XV wieku rozpoczął bunt przeciwko krwawym praktykom kapłańskim, polegającym na składaniu ofiar z ludzi i wyrywaniu im jeszcze bijących serc - żył wtedy na terenach dzisiejszego Meksyku, w plemieniu indiańskich Azteków. Kapłani bunt stłumili, a on został skazany na śmierć na ołtarzu). Na tym też poziomie dusze mają możliwość wzięcia swoich "uczniów" i rozpoczęcia "pracy" jako Przewodnik, choć na to nie wszyscy się decydują (ma to związek z wewnętrznym przekonaniem o niewystarczającym własnym rozwoju, by brać inne młode dusze pod swą opiekę).

Nim przejdę do opisu dusz ze średniego poziomu, należy wyjaśnić jedną kwestię. Jak już napisałem, są trzy główne grupy, do których przechodzą dusze na swych etapach samodoskonalenia. Typ pierwszy to dusza z poziomu początkującego (młoda dusza), typ drugi to dusza etapu pośredniego i typ trzeci to dusza zaawansowana duchowo ("stara" dusza). Jednak w tych poziomach znajdują się jeszcze podpoziomy. Każdy poziom składa się z co najmniej dwóch/trzech podpoziomów: "początkujący" - "średni" - "zaawansowany", czyli np. typ pierwszy (młoda dusza z poziomu początkującego), zaczyna od podpoziomu "początkujący" (można to tak nazwać), następnie gdy nabierze odpowiednich doświadczeń wkracza na podpoziom "średni", by następnie po kilku (kilkunastu), wcieleniach osiągnąć podpoziom "zaawansowany". Wszystko to jednak odbywa się w ramach jednego poziomu, czyli dana dusza z poziomu pierwszego, zdobywając kolejne doświadczenia, nadal przebywa w gronie swych przyjaciół ze swojej grupy docelowej. Tak samo dzieje się także na kolejnych poziomach duchowego rozwoju duszy.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której wcześniej nie pisałem, a którą należy przedstawić. Ludzie na Ziemi myślą, że nawet jeśli posiadają nieśmiertelną duszę (ateiści nie wierzą nawet w to, że takową duszę mogą w ogóle posiadać), to jest ona ściśle "przypisana" do określonego ciała, w którym "aktualnie" funkcjonujemy. Okazuje się jednak że potrafimy inkarnować na Ziemi w dwóch, lub nawet kilku ciałach... jednocześnie. Bowiem zaraz po śmierci dla duszy nie ma już barier czasu i miejsca, może więc ona przebywać jednocześnie w kilku miejscach naraz. Teraz okazuje się (a channelingi to potwierdzają), że dana dusza może również żyjąc na Ziemi przebywać w kilku ciałach naraz. Oczywiście dzieje się tak bardzo rzadko i jedynie dusze od poziomu średniego praktykują ów "podział wcieleń" (choć czynić mogą tak wszystkie dusze, począwszy od najmłodszych - jesteśmy bowiem cząsteczkami energii, dzielenie odbywa się więc automatycznie, wystarczy myśl), gdyż takie "rozdwojenie" (lub roztrojenie), bywa bardzo wyczerpujące dla duszy. Ale są też i plusy takiego rozwiązania - bywa np. że w jednym życiu funkcjonujemy jako przestępcy (tym samym cofając się na naszej drodze duchowego rozwoju), a w drugim jesteśmy osobami, które bezinteresownie podejmują się pomocy najbliższym. Wówczas to negatywne wcielenie jest równoważone przez tą drugą naszą pozytywną inkarnację. Tym samym "idziemy do przodu", pomimo popełnianych błędów.

Dusza z poziomu średniego podejmuje się już zupełnie innych "ćwiczeń", niż dusza etapu I (młoda dusza). Jedną z nowości jest stwarzanie nowego życia (można to tak ująć). Dusze etapu pośredniego szkolą się do dalszej egzystencji na wybranych wcześniej przez siebie światach, na których inkarnowały od samego początku (lub przez większość wcieleń), czyli np. na Ziemi (ja osobiście przyznam się - a jest to moje indywidualne odczucie - że moja dusza nie pochodzi z Ziemi, że na Ziemi inkarnuję od niedawna, co oczywiście jest pojęciem względnym, gdyż od co najmniej starożytności. Zawsze miałem szczególnie dużo sympatii właśnie do okresu starożytności, a jeszcze dokładniej do czasów rzymskich, a już bardzo dokładnie do okresu I wieku p.n.e. czyli czasów w których mniej więcej władał Oktawian August. Myślę - a pozwolę sobie nawet powiedzieć jestem wręcz przekonany - iż nie moje poprzednie, ale jeszcze wcześniejsze wcielenie było w tym właśnie okresie i że było to bardzo dobre życie, tak dobre, że mój sentyment do tych czasów jest bardzo silny. Być może było to aż za dobre życie, a ja niekoniecznie musiałem być w tym życiu dobrym człowiekiem. W poprzednim moim wcieleniu - jak już pisałem kilkukrotnie - zginąłem jako młody chłopak, syn chłopa w jednej ze wsi w jakimś państwie, gdzieś, nie wiem gdzie dokładnie. Zabili mnie żołnierze, którzy potem śnili mi się już w tym życiu jako czarownice gdy miałem ok. 4 lat. Mimo tych wszystkich doświadczeń uważam, że moja dusza nie inkarnowała od początku na Ziemi). Takie dusze wybierają światy we Wszechświecie, które przypominają Ziemię i tam szkolą się i odpoczywają (najczęściej są to bardzo młode planety, na których nie rozwinęło się jeszcze inteligentne życie, tam owe duszę przeprowadzają swe pierwsze "eksperymenty"). Pod kierunkiem swych Przewodników kształtują na takiej pierwotnej planecie "nowe życie", czyli np. skały, powietrze, wodę, rośliny lub drzewa. Wszystko to, co widzieli na planecie, na której inkarnują. Odbywa się to w następujący sposób - najpierw dany kształt obiektu dusze formują w umyśle, następnie przy pomocy niewielkich dawek własnej energii, nadają odpowiedni kształt już przygotowanym dla nich pierwiastkom (owe pierwiastki tworzą zaś Przewodnicy, lub zaawansowane dusze, zaś cała energia do tego potrzebna pochodzi bezpośrednio od Boga). Takie pierwiastki są "ładowane" impulsami energii poszczególnych dusz, następnie nadają im odpowiednie kształty, choć wcale nie jest to łatwe. Pewien mężczyzna poddany hipnozie, na pytanie co najczęściej tworzy, odpowiedział: "Skały mi najlepiej wychodzą (...) Zaczynam próbować z roślinami, ale jeszcze nie potrafię ich tworzyć", na pytanie hipnoterapeuty dlaczego nie wychodzą mu rośliny, odpowiada: "Jeszcze nie potrafię na tyle delikatnie operować energią, by wytworzyć odpowiednie zmiany chemiczne".

Przewodnicy pomagają w udoskonalaniu dzieła, ale ów mężczyzna twierdzi, że jeśli już coś mu nie wyjdzie, woli to "zniszczyć" (jeśli w ogóle można użyć tego słowa, gdyż energii zniszczyć nie można - chodzi tu raczej o rozproszenie cząstek energetycznych, po to by podjąć kolejną próbę od nowa). Nie chce by te "wstrętne twory" (jak je nazywa) widziała jego Przewodniczka. Inny mężczyzna poddany hipnozie, miał problem z nadaniem liściom odpowiedniego koloru i prawidłowego żyłkowania, dopiero podpowiedzi jego Przewodnika pomogły mu wykonać zadanie. Dusze na tym etapie zajmują się nauką jednoczenia energii z innymi pierwiastkami, uczą się związków pomiędzy substancjami, a następnie zaczynają kształtować cały proces fotosyntezy roślin. Ale dusza może też osobiście doświadczyć jak to jest być np. drzewem, liściem, łodygą, skałą itd., wystarczy jedynie myśl - kolejny już (trzeci mężczyzna, poddany procesowi hipnozy), mówi: "Myślę o czymś i to się dzieje (...) Możemy stać się wszystkim tym co znamy z naszych poprzednich doświadczeń". Jeśli dusza pragnie odczuć fizyczny, głęboki spokój - może stać się drzewem, jeśli pragnie doświadczyć odpowiedniej "twardości" może wtopić się w skałę, jeśli pragnie poczuć i doświadczyć płynność (która pomoże jej w dalszych próbach stworzenia chociażby kropli deszczu), może stać się częścią wody (jeziora, rzeki, morza), jeśli zaś pragnie doświadczyć fizycznego piękna świata (jeszcze nie inkarnując), może na przykład wtopić się w pięknego motyla. Ale dusza może też stać się czystym... uczuciem, np. miłością, miłosierdziem, radością, dobrym humorem - wszystko po to, by zdobyć lepsze doświadczenia potrzebne w dalszej pracy "stwarzania życia".


CDN.
 

HISTORIA ŻYCIA - WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. XXII

II WIELKA KOLONIZACJA WSZECHŚWIATA
CZASY POKOJU (MIĘDZYWOJNIE)


Do tej pory zaprezentowałem trzy główne Ludzkie rasy we Wszechświecie, które odgrywały dominującą rolę przed, a szczególnie po - wybuchu III Wielkiej Wojny Galaktycznej. Inne cywilizacje Galaktycznej Ludzkości, opiszę dopiero po zakończeniu wątku o III Wojnie. Teraz jednak zaprezentuję cywilizację BAKARATINI, a to z tej przyczyny iż koloniści z tamtej planety założyli pierwszą ziemską cywilizację, zwaną - cywilizacją hyperboreańską (o której można chociażby przeczytać w greckich mitach związanych z bogami)



ROZKWIT I ZAGŁADA CYWILIZACJI BAKARATINI


Po zakończeniu działań wojennych kończących (a raczej zawieszających) stan wojny pomiędzy Federacją Galaktyczną a Sojuszem Anchara, nastał "zbrojny pokój". Ten czas Federacja Galaktyczna wykorzystała na odbudowę ludzkiej kolonizacji w zniszczonych wojną galaktykach (m.in na Marteku, czyli Marsie - o czym też opowiem w kolejnych częściach - dziś bowiem naukowcy pracujący chociażby dla NASA nie ukrywają już wcale, że na Marsie istniała kiedyś wysoko rozwinięta cywilizacja, która w jakiś sposób nagle zniknęła wraz z zagładą tamtej planety)


Jedną z takich galaktyk był system gwiezdny Alfa Centauri, a szczególnie główna planeta tego systemu - Bakaratini (stało się to dopiero ok. 8 milionów lat temu). Zasiedlili ją koloniści z wielu różnych światów Federacji Galaktycznej. Lecz specyficzny klimat planety spowodował wytworzenie się wśród przybyszów po kilkudziesięciu pokoleniach nowych cech fizycznych. Przede wszystkim zmienił się kolor ich skóry - na bardziej żółtawy, zbliżony do ziemskich cech mongoloidalnych. 400 lat później, na planetę przybyła druga grupa osiedleńców, której barwa skóry była koloru ciemniejszego, podobnego do koloru skóry ziemskich mulatów. Wpływ planety w przypadku tej drugiej ludzkiej grupy był mniejszy, ale i on spowodował pewne zmiany. Kolor ich stał się bardziej ciemny, wręcz czarny. Nowi osiedleńcy zostali powitani pokojowo przez "żółtych ludzi" i pozwolono im nie tylko się osiedlić na planecie, lecz także współtworzyć wspólną cywilizację Bakaratini. Pracowali razem osiągając ogromny dobrobyt i cieszyli się długim okresem pokojowej egzystencji. Z czasem jednak, po wielu milionach lat wspólnej bytności, rasy te się od siebie oddaliły. Ok. 1 500 200 lat temu, wybuchła na planecie niszczycielska wojna atomowa, która zmiotła większość żyjących na niej istot. Żądni władzy przywódcy dwóch ras na planecie, podburzali przeciw sobie społeczeństwa, które coraz bardziej opowiadały się za "szybką eksterminacją" tych drugich.

Nienawiść wśród obu tych ras tak urosła, że stała się wprost nie do opanowania i wystarczyła zaledwie iskra, by podpalić lont i całą planetę wysadzić w powietrze. Mieszkańcy Bakaratini pobudowali wielkie miasta, stworzyli ogromną cywilizację i kulturę, z której całkowicie wypchnięto element duchowy, skupiając się jedynie na materialnej egzystencji, służącej zaspokajaniu doraźnych przyjemności. Pieniądze i władza były tymi, których mieszkańcy planety pożądali najbardziej. Stworzyli ogromne arsenały broni atomowej, służące początkowo do obrony jako "straszaki" dla drugich. Z czasem jednak postanowiono za ich pomocą zniszczyć owych "drugich" wyprzedzającym atakiem, na który tamci nie potrafiliby odpowiedzieć. I doszło do takiego konfliktu, który okazał się prawdziwą apokalipsą. Jedna i druga rasa wysłały przeciw swoim miastom i skupiskom ludności niezliczone ilości rakiet z głowicami atomowymi - to była całkowita zagłada planety. Nie było zwycięzców - przegrali wszyscy. Miasta leżały w totalnych gruzach, wszelka roślinność została zniszczona, pozostały tylko wyschnięte kikuty dawnych drzew, wystające z piaszczystej lub kamienistej pustyni. Niebo pokryło się chmurami tak gęstymi, że nie przepuszczały na planetę żadnych promieni słonecznych, co w konsekwencji spowodowało powstanie wiecznych ciemności. Temperatura spadła do minus 40 stopni Celsjusza, co dopełniło tragedii mieszkańców tamtego świata.

Przed wojną atomową na planecie żyło 7 miliardów Czarnych i 4 miliardy Żółtych mieszkańców. Po katastrofie przeżyło zaledwie 800 tys. jednych i drugich. Ci ludzie przeżyli tylko dlatego, że udało im się wcześniej schronić w najgłębszych schronach, w podziemiach planety. Gdy walki ustały, obie grupy postanowiły wyjść na powierzchnię, by szukać pożywienia i wody dla reszty ocalałych. Pisząc "obie grupy" dokonuję tutaj dużego uproszczenia, gdyż nie były to dwie grupy ludności a raczej kilkaset maleńkich grupek, chroniących się zarówno w prywatnych jak i w dużych publicznych schronach przeciwatomowych. Zapasy żywności i wody szybko się wyczerpały i po kilku miesiącach przebywania pod ziemią należało wreszcie poszukać czegoś, co będzie można zjeść, oraz źródeł czystej jeszcze wody pitnej. Ci, którzy znaleźliby wodę zdatną do picia - mogli przetrwać, ci, którym się to nie udało - zdani byli na powolną śmierć z pragnienia. Pierwsi swoje siedziby opuścili Czarni. Pożegnali się z bliskimi i wyruszyli przed siebie przez ciemne, zimne pustkowie. Po tygodniach podróży, nie napotkali żadnych drzew, żadnej roślinności, ani żadnych zwierząt, które można by upolować. Wszystkie zapasy, jakie zabrali ze sobą na drogę - zużyli. Byli głodni, spragnieni, zagubieni i stracili nadzieję na przeżycie. Wielu też nie wytrzymywało trudów podróży, pragnienia i głodu i zaczęli umierać. Najpierw najsłabsi i najstarsi. Ci, którzy jeszcze nie pomarli, nie mieli wyjścia - aby przeżyć musieli jeść ciała swych zmarłych towarzyszy i pić ich krew. Tak czyniąc, udało im się powrócić do swoich bliskich zamkniętych w schronach.

Ale tam ich powrót i opowieści o całkowitej zagładzie znanego im świata, spowodował wybuch paniki, z trudem uśmierzonej przez przywódców (jakich wybrali sobie tamtejsi ludzie w schronach przeciwatomowych). Nie na długo jednak. Teraz aby przeżyć, ci, którzy umierali, byli zjadani przez tych, którzy jeszcze żyli. Kanibalizm stał się podstawą pożywienia dawnych Bakaratinian. Niektórym jednak zaczęło przeszkadzać to, że nie wszystkim starszym, słabszym lub kobietom - spieszyło się umierać. Mordowano się więc nawzajem z głodu. Jedni zjadali drugich, rodzice dzieci, przyjaciele przyjaciół - nikt nie był bezpieczny w owych schronach, a na powierzchni też czekała ich śmierć. O wiele więcej szczęścia mieli Żółci. Ich skupiska były rozłożone bliżej oceanu, a nie gór tak jak Czarnych. Dzięki temu udało im się znaleźć to, co woda wyrzuciła na brzeg (ryby, kraby, mięczaki), dzięki temu nie doświadczyli kanibalizmu - gorzej było z wodą pitną. Ale i z tym sobie poradzili. Potrafili bowiem przefiltrowywać wodę oceaniczną poprzez specjalne urządzenia i odsalać ją, czyniąc zdatną do picia. Czarni, których schrony były ulokowane bliżej schronów Żółtych i bliżej oceanu, zaczęli brać z nich przykład i także pobudowali u siebie urządzenia zdolne przefiltrowywać wodę, oraz czerpali pożywienie z tego, co "dał" ocean. Mimo to populacja ludzkości na planecie znacznie się zmniejszyła już po katastrofie nuklearnej. Z ocalałych po wojnie atomowej 800 tys. przetrwało zaledwie... 235 (150 Czarnych i 85 Żółtych), reszta wzajemnie się pozabijała lub poumierała na skutek spożywania produktów popromiennych.

Poza tym pierwsze płody, jakie rodziły się po zakończeniu konfliktu atomowego - były straszliwie zdeformowane i umierały w wyniki okropnych ran (z którymi się rodziły), lub upływu krwi. W każdym razie populacja Bakaratinian spadła do 235 osób, lecz potem powoli zaczęła się odbudowywać. Ok. 1 500 000 lat temu ich liczebność wzrosła do prawie 190 tys. Czarnych i 85 tys, Żółtych. Mimo to nadal brakowało na planecie źródeł mięsa, potrzebnego do zaspokojenia diety. Bakaratinianie co prawda zaprzestali kanibalizmu, choć jeszcze od czasu do czasu zdarzało im się w ten sposób uzupełniać niedobór mięsa w organizmie (ciągłe spożywanie ryb i produktów z morza było dosyć męczące). W okresie tych 150 -200 lat od zagłady nuklearnej, planeta nadal przypominała zimną, śnieżną półkulę i nadal chmury zakrywały dostęp do promieni słonecznych. Innymi słowy ci ludzie przywykli już do życia w ciemnościach i zimnie. Wojna atomowa spowodowała jednak że niektóre owady na planecie - zmieniły swoje proporcje i... stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ludzi. Tak jak ośmiometrowa modliszka, której populacja, z braku naturalnych wrogów szybko zdominowała powierzchnię planety. Teraz wyjście nad sam brzeg morza, stawało się śmiałym wyzwaniem, gdyż modliszki te działały w kilku grupach, atakując i wprost rozrywając swoje ofiary na strzępy. Walka z nimi była z góry przegrana i sprowadzała się do szybkiej ucieczki do schronu, gdzie te nie potrafiły wejść ze względu na swe rozmiary. Walka Bakaratinian z tymi gigantycznymi owadami także doprowadziła do zmniejszenia się ludzkiej liczebności na planecie.

Federacja Galaktyczna obserwowała to, co się dzieje na Bakaratini. Nie interweniowali, gdyż uznali że mieszkańcy planety, którzy wykazali się taką nieodpowiedzialnością i doprowadzili swój świat do zagłady - powinni teraz sami spróbować go odbudować - innymi słowy: za każdy błąd należy zapłacić. Szybko jednak zmienili zdanie, widząc że ludziom na planecie nie uda się ta sztuka. Postanowiono więc wykorzystać TJehooba, których wysłano jako przedstawicieli Federacji z misją udzielenia Bakaratinianom pomocy. Pierwszą rzeczą, jaką uczynili TJehooba, była likwidacja dużych skupisk najniebezpieczniejszych owadów - w tym oczywiście modliszek. Dokonano tego dość szybko (w ciągu kilku dni), zmniejszając ich populację o ok. 99 %. Tak więc, w ciągu kilku zaledwie dni, gdy Bakaratinianie ponownie wyszli ze swych schronów, zauważyli że modliszki zniknęły, a te, którym udało się przeżyć - były już łatwiejszym celem niż wcześniej, jako że były osamotnione. Bardzo szybko Bakaratinianie wytrzebili pozostały 1 % populacji modliszek i innych ogromnych owadów na planecie i znów stali się panami powierzchni swego świata. Ale "zniknięcie" owadów na planecie nie było najważniejszym powodem zdziwienia Bakaratinian. Innym o wiele poważniejszym było... rozstąpienie się chmur i dotarcie na ziemię pierwszych promieni słońca. Mieszkańcy planety nigdy nie widzieli słońca ani dnia, słyszeli jedynie o tym od swych przodków, w formie legend przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Teraz ich oczom ukazał się wspaniały widok, rozświetlony przez słoneczny blask. Temperatura też  znacznie wzrosła.

Ale blask słońca ukazał coś jeszcze. Cała planeta została zasiedlona najróżniejszymi gatunkami zwierząt, oraz ponownie... zalesiona. Stało się to w przeciągu kilku dni. TJehooba starali się by ów przekaz "uwiarygodnić" wśród mieszkańców. Dlatego niektórym z nich podczas snu poprzez przekaz telepatyczny - wmówiono, że uratowali ich potężni bogowie z nieba i teraz oddają im tę ziemię, by się na niej rozmnażali i brali ją sobie w posiadanie. Natychmiast powstały oficjalne kulty, pojawili się prorocy, którzy "słyszeli głos Boga", podpowiadający co należy uczynić. Szybko utworzyła się silna kasta kapłańska, wykonująca "wolę Bogów". A tymczasem świat Bakaratinian wrócił do dawnej świetności. Praktycznie wyglądał tak samo jak przed zagładą, z wyjątkiem występowania na planecie dużych kraterów poatomowych, teraz zalesionych lub zamienionych w jeziora, oraz powolnego odbudowywania cywilizacji - początkowo nie było dużych, nowoczesnych, wygodnych i praktycznie samowystarczalnych metropolii - jak przed zagładą, nie było pieniędzy - ludzie tworzyli pierwotne związki takie jak wodzostwa, potem księstwa, które zmieniły się w królestwa. Prorocy i kapłani mieli na te społeczeństwa duży wpływ, a dyktowany on był "wolą Bogów". A wola bogów zabraniała dwóm rasom wzajemnie się nienawidzić - "Bogowie pragną byśmy wzajemnie sobie pomagali" - głosili kapłani. Tak też się stało, dawna nienawiść ustąpiła miejsca "woli Bogów" i podziwowi oraz strachowi przed ich potęgą i możliwościami.


PS: W kolejnej części opowiem o rozwoju i upadku cywilizacji Marsa, następnie Wenus, a potem przechodzimy już na Ziemię.


CDN.
 

DEMETRIUSZ, PYRRUS, ARATOS... - Cz. II

PRAWDZIWI "CELEBRYCI"  EPOKI HELLENISTYCZNEJ DEMETRIUSZ POLIORKETES (337-283 r. p.n.e.) Cz. II W KRĘGU OSZCZERSTW I KALUMNI Trudno...