CZYLI JAK TO PO ZAKOŃCZENIU
I WOJNY ŚWIATOWEJ
NIEMCY PLANOWALI ODRODZIĆ
DAWNĄ POTĘGĘ RZESZY?
Książka, którą pragnę teraz zaprezentować, jest już całkowicie zapomniana i to do tego stopnia, że nawet jej autorzy nie są do końca znani. Nic zresztą dziwnego, w końcu Europa przeszła w czasie II Wojny Światowej przez prawdziwe piekło, a do tego doprowadziła polityka ustępstw wobec Niemiec Adolfa Hitlera, koncesji finansowych przyznawanych Rzeszy Niemieckiej i w dużej mierze skrywany, ale jednak istniejący podziw nad ideologią narodowego socjalizmu i niemieckiej potęgi (np. podczas Igrzysk Olimpijskich w 1936 r. reprezentacja Francji, Włoch i Hiszpanii weszła na stadion olimpijski z podniesioną do góry ręką w nazistowskim pozdrowieniu). Tak krótkowzroczna polityka doprowadziła do wybuchu wojny, a wraz z nią niewyobrażalnych cierpień dla milionów ludzi, którzy nie pasowali do wizji niemieckiej "Nowej Europy". Można wręcz powiedzieć, że Hitler i jego kompani byli "pierwszymi Europejczykami" w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bowiem haseł o stworzeniu silnej Europy używano wówczas bardzo wiele, a tamta "Nowa Europa" różniłaby się od obecnej Unii Europejskiej tylko tym, że Niemcy dominowaliby w niej również militarnie, a nie tylko gospodarczo i politycznie. Książka, którą pragnę przedstawić, została napisana w Niemczech na początku lat 20-tych XX wieku (prawdopodobnie 1920, lub 1921 r.) przez byłego majora F. E. Solfa (prawdopodobnie był on spokrewniony z Wilhelmem Heinrichem Solfem - niemieckim dyplomatą i duchownym, ale nie ma co do tego pewności) i opatrzona przedmową pułkownika Bauera - zaufanego sztabowca generała Ericha Ludendorffa. Bauer brał udział w marcu 1920 r. w monarchistycznym tzw.: "puczu Kappa", czyli próbie zamachu stanu, mającej na celu obalenie Republiki Weimarskiej i ponowne zainstalowanie na tronie Hohenzollernów. Był on też współautorem planu zgniecenia węgierskiego powstania, jaki w końcu sierpnia 1921 r. wybuchł w Burgenlandzie, czyli części ziem zachodnich Węgier, które miały zostać przyłączone do Austrii na mocy traktatu pokojowego z Trianon z 4 czerwca 1920 r.). Byli to dwaj wybitni planiści i wkrótce po zakończeniu I Wojny Światowej - której wynik i narzucone przez zwycięskie mocarstwa traktaty pokojowe, uważali oni za upokarzające dla Niemiec - napisali książkę, która miała odrodzić Rzeszę i pozwolić jej powrócić do dawnej potęgi, mniej więcej około roku 1934 r. (niewiele się pomylili, gdyż w tym właśnie czasie Adolf Hitler doszedł do władzy i szybko zaczął odbudowywać niemiecką armię i gospodarkę).
Ponieważ nie posiadam oryginalnej pozycji owych dwóch niemieckich planistów wojskowych, dlatego też muszę korzystać z polskiego tłumaczenia tej książki z roku 1922 r. autorstwa Macieja R. Wierzbińskiego. Już wówczas (w 1922 r.) uznał on za niezwykle ważne przetłumaczyć tę książkę na język polski, jako że zdawał sobie doskonale sprawę, iż zawarte w niej tezy stanowią nie tylko manifest odnowienia Rzeszy Niemieckiej, ale jasny plan odrodzenia niemieckiej potęgi, która - wiadomym faktem - przede wszystkim musiałaby powetować swe straty kosztem ziem niedawno odrodzonej Polski Niepodległej. Zresztą warto w tej kwestii oddać głos samemu autorowi, czemu w ogóle poświęcił czas na jej przetłumaczenie: "dlatego, że jest ona wiernym zwierciadłem zbiorowej duszy niemieckiej w dzisiejszym stanie, a zatem zawiera bardzo cenną oświatę dla tych, zawsze jeszcze nader licznych zastępów polskich, które nie znają charakteru narodowego swych sąsiadów zachodnich, nie odczuwają bezmiaru ich plemiennej nienawiści, nie zdają sobie sprawy z ich potencjalności i zamierzeń w zakamarkach duszy pieszczonych. A Polska pierwsza winna otworzyć na to oczy i wyciągnąć naukę z tej książki, z tych prądów, pragnień, prac i wysiłków niemieckich, gdyż ona pierwsza byłaby, albo raczej będzie (w oryginale słowo to jest celowo wyeksponowane) bez najmniejszej wątpliwości wystawiona na atak odwetowców spod krzyżackiego znaku (...) wszystko to jest wyraźną wskazówką, jaki charakter będzie posiadała w ogóle wojna przyszłości, i każe się domyślać, że będzie ona jeszcze daleko więcej zabójczą niż ostatnia. Nawet ludność cywilna w spokojnych miastach, w ustronnych siołach, w sennych zakątkach wystawiona będzie na ogromne niebezpieczeństwo ze strony eskadr lotniczych, przeróżnych pocisków trujących (...) Czytając tę opowieść, Polak niejednokrotnie przyjmie wykrzyknikiem zdumienia przebłyski niemieckiej autoadoracji i junkierskiego zaślepienia (...) Jednakże całą tę "Wojnę roku 1934" poczyta zaprawdę za ogromnie pouczającą książkę, której kwintesencja da się zamknąć w następującym aksjomacie: Wojna spadnie na nas jak piorun wtedy, skoro tylko Niemcy zdobędą jaki środek wojenny, odpowiadający doniosłością swą "promieniom elektrycznym". Wyłania się to z kart tej opowieści. Wyziera z niej i urąga nam w oczy nieposkromione, żywe i groźne niebezpieczeństwo niemieckie, tak, iż wynosimy pewność, że czeka Polskę walna rozprawa z wrażym i wieczystym prawrogiem na śmierć i życie - rozprawa, w której Polska krwią i najwyższym poświęceniem, mocą ramienia i ducha będzie musiała zdobyć sobie ostateczne prawo, do posiadania tego, co posiada dzisiaj, prawo do pełnego, świetnego życia narodowego i mocarstwowego".
"ZABORCY RUSZĄ, ABY ODROBIĆ STRATY PONIESIONE W WOJNIE ŚWIATOWEJ.
A TE STRATY, TO JESTEŚMY MY - I NASI SĄSIEDZI!"
ZACZNIJMY ZATEM:
PRZEDMOWA
Kto upatruje w dziejach świata rękę Opatrzności, lub kto widzi w nich jedynie przyczyny i skutki czy też prawo rozwoju, mógłby zaiste stracić wszelką wiarę wobec rewolucji niemieckiej z dnia 9 listopada 1918. Tak była ona bezsensowną, tak niestosowną, zwłaszcza w tym momencie. Bo w chwili, gdy należało zespolić wszystkie materialne i moralne siły w celu odparcia zewnętrznego wroga, rozbiła ona te siły i wydała Niemcy na niełaskę nieprzyjaciół w "pokoju" wersalskim. Było to grzechem przeciwko świętemu duchowi niemczyzny, i to, zważywszy ideę przenikającą jej przywódców, grzechem świadomym i nie ostatnim! A z tego zbrodniczego czynu powstała klątwa, powstał moralny, ekonomiczny i polityczny upadek, w którym ugrzęźliśmy bez widoków ratunku. Mocarstwa zachodnie w służbie kapitału światowego wyzyskały, jak zwykle, zręcznie tę wdzięczną sposobność. Nie można nawet poczytywać im tego za złe, gdyż niepodobna oczekiwać od wilka, aby zbłąkane owieczki przywodził znów do stada. Jednakże pasterz w tym razie zabija wilka, daleki od tego, by w dodatku oddawać mu potem jeszcze całe stado na pastwę samowolnie. A tak stoją rzeczy dzisiaj! Jest to haniebne, ale nie mniej prawdziwe, że istnieją Niemcy, którzy własnymi rękoma pełnią usługi katowskie przeciw swemu własnemu narodowi! A brak szerokim kołom narodu przede wszystkim poczucia niewysłowionej hańby. Cóż to je obchodzi, że odebrano narodowi najświętsze prawo i najwyższy obowiązek Germanina noszenia broni na obronę ojczyzny? Mają one wyłącznie zrozumienie dla nauk kapitału jedynie zapewniającego zbawienie - nauk, które, jaskrawo osłonięte gałgankami fałszywej demokracji i fałszywego socjalizmu, przenikają mieszczanina zarówno jak i robotnika. Jednakowoż budzi się w zakamarkach duszy zbiorowej wątpliwość, budzi się lęk wobec kwestii: co nas czeka? Odpowiedź prosta: z posiewu zła powstaje straszna klęska. Zamykać na to oczy byłoby głupotą i nikczemnością. Bo czyż Niemcy mają runąć w otchłań zagłady?... Jeśli tak być musi, to w taki sposób: w walce!
Jaki cel może mieć wobec tego książka taka jak ta, którą przedkładamy narodowi - książka, mogąca chyba tylko dolać oliwy do ognia nienawiści naszych wrogów - spytają ludzie o sercach zajęczych. Otóż najpierw zaleca się, by, miast w formie teoretycznych spostrzeżeń odmalować w sposób plastyczny, jak to z wyżyn siły i obowiązkowego wyładowywania energii spadliśmy i spadamy coraz niżej, jak to zamiast "uszczęśliwienia życia ludzkiego w ogóle" - jeśli mam użyć wyrażenia głównego rewolucjonisty - idą na nas bieda, niedostatek, nikczemna pojęciowość niewolników i żądza używania. O! gdyby za przykładem pani Irmgard z tej powieści miliony kobiet niemieckich zechciało z pogardą spozierać na każdego mężczyznę nieskłonnego do walki za kraj - walki najpierw bronią duchową a potem, gdy wybije godzina, bagnetem, sztyletem i - cepami. Po wtóre zaleca się wypowiedzieć śmiało, że wszystko co dzisiaj wyprodukujemy i zdobywamy drogą wynalazków, trzeba wziąć pod uwagę pod kątem pożytku, jaki dałoby się z tego wyciągnąć w opałach w jakich jesteśmy. I ten wskaźnik trzeba obwieścić ogółowi, że każdy, posiadający środki i zdolności odpowiednie, ma obowiązek wyszukiwania takich dróg i środków, albo też pomagania tym, którzy nastręczają takie środki. A kto obecnie zaprzedaje zagranicy dla zysków wynalazki, które mogą nam oddać usługi, jak to niestety zdarzyło się już niejednokrotnie, ten jest łajdakiem, tak samo, jakby zdradzał koalicji ukryte składy broni. Grzechów przeciw świętemu duchowi narodu nie przebacza się nigdy! Jeżeli zaś ludzie małego, trwożliwego ducha mówią: "nie można śnić o zemście, gdy jesteśmy bezsilni", to mylą się. Francja i tak będzie nas uciskać, jak tylko może, uległość z naszej strony nie wpłynie na zmianę pod tym względem.
Jesteśmy wprawdzie w tych czasach rozprzężeni wewnętrznie, niezgodni i do podjęcia zemsty niezdolni, jednakowoż trzeba nam utrzymywać naród w czujności, aby nie zapadł się w beznadziejność. Przecież w roku 1806, gdy Napoleon gnębił Niemcy - chociaż ani w przybliżeniu tak, jak tak zwani "zwycięzcy" z 1918 r. - w epoce, gdy nikt jeszcze nie myślał o odwecie, poeta niemiecki wołał: "Bij! Zabij! Bez troski o sąd ludzki i boski". (...) Złączcie się zatem, jak Szwajcarzy ongiś na Rutli, do przysięgi: "Chcemy być jednym ciałem braci!" a będzie to wstępem do wyzwolenia się z jarzma, z hańby i opresji. Zemsta nie jest naszym hasłem, chodzi nam po prostu o broń ratunkową w zabójczym ucisku. Jeśli obali się ów pokój niosący nam śmierć, który nie jest wcale pokojem, jeśli odzyskamy nasz honor, naszą samodzielność i owoce naszej pracy, gotowi jesteśmy chętnie żyć w spokoju. Nie my, lecz koalicja a zwłaszcza Francja rzuca świeży posiew krwi. Nam zaś chodzi jedynie o to, czy damy się jak jagnięta zarżnąć, czy też przy tym zdobędziemy się przynajmniej na podniesienie broni.
BAUER
I
NA WSI
Berlin, 20. 03. 1934 r.
Mój drogi Fritz!
Czy jesteś zawsze jeszcze tym samym co dawniej? Wiem, że tak jest, nawet bez odpowiedzi. Piszę zatem krótko i węzłowato: potrzebujemy Cię. Oczekuję Cię dnia 25 bieżącego miesiąca najpóźniej o 5-tej po południu w swym mieszkaniu. Im prędzej przybędziesz, tym lepiej. Zamieszkasz u mnie.
Znając mnie, wiesz, że nie nadaremnie wzywam cię do tej podróży. Przygotuj się na kilkumiesięczną nieobecność w domu. Wszystko inne - ustnie.
A więc - do widzenia. Pozdrowienie i uścisk dłoni.
Twój Werner
Z gestem nieukontentowania cisnął Fritz von Seelow list na stół. Przeczytał go bodaj kilkanaście razy i teraz, podniósłszy się w całej swej długości ze starego fotela, w którym dotąd chuda jego figura ginęła niemal zupełnie, przeciągnął się tak, iż wysłużony żakiet myśliwski o mało nie rozpękł się w szwach, i przeszył palcami przerzedzone i nieco siwiejące włosy. Utopiwszy ręce w kieszeniach rajtuzów, począł, jak miał we zwyczaju, przechadzać się po pokoju, od okna, w narożniku pomiędzy stołem a kominkiem, do drzwi i z drugiej strony, obok sędziwej otomany skórzanej i na powrót. Nikt nie zliczy, ile razy Fritz von Seelow odbywał taką przechadzkę, bo wszystkie kwestie na dobre rozbierał i rozwiązywał, chodząc po pokoju. W ostatnich czasach jednak zagadnienia te nie były zbyt zawiłej lub podniecającej natury. Czy starą kobyłę należy sprzedać, czy też rok jeszcze trzymać przy dyszlu, dla ilu prosiąt stanie trawy i ilu z nich trzeba się pozbyć - były to bodaj najtrudniejsze do rozwiązania kwestie.
Dawniej bywało inaczej, w pierwszych latach po wojnie i rewolucji przystępowały doń inne zagadnienia. Wówczas młody, pozasłużbowy rotmistrz von Seelow biegał co wieczór jak opętany po pokoju swej starej siedziby w niewielkim pomorskim majątku Woltersdorf. Nie mogło mu się to po prostu pomieścić w głowie! Największym złem nie była przegrana wojna, bo przemocy ulec może najsilniejszy, ale ów niepojęty upadek prawie całego narodu, to rozmiękczenie kości, ten zanik wszelakiego poczucia honoru i przyzwoitości - to było najstraszniejsze. Wszystko co dobre, silne, szlachetne pierzchło, jakby nigdy nie istniało. I to po czterech latach najwyższego heroizmu, najwyższego poświęcenia. Raz stawał mu przed oczyma czerwony, krwawy plakat, jaki ujrzał po powrocie z pola bitew w Berlinie. Obok tysięcy innych Rad miała być wybrana "Rada urlopników i dezerterów". Rada uciekinierów! Jak to możliwe? Przecież dezerter, osobnik opuszczający towarzyszy broni w obliczu nieprzyjaciela, uchodził od dawna i przed całym światem za stworzenie nikczemne i pogardy godne. A teraz chlubiono się swą własną hańbą.
Zaraz po rozwiązaniu swego pułku, Seelow, pełen wstrętu do Berlina, opuścił go i pospieszył w swe sielskie ustronie. Tam znał on ludzi, każdego we wsi, tam musiał przecież wiać inny wiatr aniżeli wśród wielkomiejskiego motłochu, bogatego i ubogiego. Czekało go może najboleśniejsze rozczarowanie. Jednym z pierwszych, którego spotkał, był marynarz. Jeszcze przed rokiem widział go na urlopie. Wówczas opowiadał mu marynarz z błyszczącymi oczyma o bitwie morskiej pod Skagerakiem, jak to flota miażdżyła pociskami łodzie angielskie. Ze słów jego bił szczery, nadzwyczajny zapał. Rozstali się wtedy z serdecznym uściskiem dłoni. A teraz wlókł się on niedbale i leniwie, a zagadnięty, opowiadał, jak na pokładzie "Turyngii" doszło do buntu. Gdyby do tego marynarze nie doprowadzili, spoczywaliby wszyscy na dnie Morza Północnego. I z jakiej przyczyny? Z uśmiechem urokliwym majtek mówił, że "dla honoru".
Rotmistrzowi żyły nabrzmiały na czole, lecz opanował się i rzekł:
- Ach, i ty Jurgenie, kiedyś jeszcze zrozumiesz, co to istotnie znaczy honor dla jednostki i narodu.
Nastały czasy nieustannej wewnętrznej zawieruchy, niechęci do pracy i ogólnej chciwości. Płace i ceny szły na przemian w górę do obłędnych wyżyn. W Berlinie maszyny wyrabiające banknoty pracowały dzień i noc i zalewały kraj pozorami bogactwa. Z drugiej strony szruby podatkowe napięto do niemożliwych granic, aby zaspokoić swe własne potrzeby i bezmierne żądania wrogów. Wszystkie zaś, rzeczywiste walory wędrowały za granicę, aż wreszcie żaden Niemiec nie był właścicielem ani cegły swego domu, ani piędzi swej roli. Pozostała jedynie powódź papierowych pieniędzy i - nieprzeliczone miliardy długów. Długo zamykała na to oczy większość ogółu i zdumiewająco długo bronił się przemysł niemiecki przeciwko nieuniknionemu bankructwu. Aż wreszcie załamało się wszystko i w następstwie przyszło bezrobocie milionów, głód i wojna domowa, nędza i niedola wszelakiego rodzaju.
Czasy nadeszły spokojniejsze, bo miliony ludzi wymarły, zmarnowały się, a miliony opuściły ten kraj nędzy. Kto pozostał, pracował za marne wynagrodzenie i skąpy kawałek chleba od rana do nocy. O postępie nie było można myśleć. Niesłychane podatki i daniny różnorodne pożerały wszelki, nawet skromny nadmiar. Płynął on w kieszenie Brytów i Francuzów oraz tych, co z ich polecenia ssali kraj. Na najpotrzebniejsze rzeczy nie było pieniędzy. Młody nauczyciel wiejski, który w czasie rewolucji marzył o uniwersytecie i wygłaszał szumne mowy o swobodnym dostępie do kariery dla uzdolnionych ludzi, o braterstwie ludów i związku narodów, który protestował przeciwko polityce silnej pięści i tajnej dyplomacji, przeciwko militaryzmowi i nacjonalizmowi - ucichł od dawna. Zamiast 40 uczniów miał teraz w szkole 80. A przecież z dachu izby szkolnej ciekł deszcz, i ani gmina ani rząd nie miały środków na zaradzenie temu.
Również majtek Jurgen zaniemówił. Najpierw spędził pewien czas w Berlinie. Co tam robił, o tym nie było można się dowiedzieć. Dość, że pewnego dnia zjawił się znów we wsi z rzadką miną, ale zadowolony, że może objąć w posiadanie domek i kilka hektarów ziemi od starego ojca. O swych bohaterstwach rewolucyjnych nie wspominał więcej. Seelow z mozołem przebijał się przez życie. Zrazu próbował wsączać w ludzi rozsądek, lecz słowa jego były z góry skazane na bezpłodność. Był przecież właścicielem majątku, oficerem i w dodatku szlachcicem. Panowie dziennikarze w mieście okręgowym wiedzieli wszystko o wiele lepiej i - inaczej. Jako prawdziwi przyjaciele ludu mieli ogólny posłuch, a nie dziedzic. Więc wreszcie i on ucichł, pozostawiał ludzi ich myślom. Oprócz starej gospodyni, co pielęgnowała go jeszcze jako dziecko, i swego ordynansa, który przez cały czas wojny był przy jego boku a potem służył u niego jako foryś i kamerdyner, nie miał nikogo, z kim mógłby zamienić kilka słów. Przez pewien czas stosunki z sąsiedztwem wprowadziły trochę urozmaicenia w jego życie. Właściciela Bornhagen poznał bliżej na wojnie, po której powrócił on do domu ciężko chory. Żona, młoda osoba, pielęgnowała go z poświęceniem, a Fritz pomagał jej o tyle, że bawił chorego rozmową i rozweselał go jak mógł. Po śmierci sąsiada Seelowa służył młodej wdowie radą i pomocą w gospodarstwie. Przedtem pełen podziwu dla jej poświęcenia przy boku chorego męża, teraz obserwował z uznaniem jej energię, z jaką zabrała się do kierowania sprawami majątku. Gdy opanowała sytuację, Seelow stał się zbędnym, lecz ona stała się dlań niemal niezbędną, i pewnego dnia oświadczył się o jej rękę. Pani Irmgard wysłuchała słów jego poważnie, po czym spojrzała mu w oczy.
- Zobowiązał mnie pan wielce i pragnęłabym spełnić dług wdzięczności, lecz prośby pańskiej spełnić nie mogę - rzekła - Nie mogę. My, kobiety niemieckie nie rozumiałyśmy wielu rzeczy w epoce upadku i przewrotu. Pytałyśmy się, gdzie byli nasi mężowie, gdzie byli prawdziwi mężowie niemieccy, gdy wszystko w państwie zachwiało się i runęło? Gdzież podziały się przysięgi wierności, duma, męskość? Być może, żądamy za wiele, lecz dość, że kolec pozostał w mej piersi i wielu innych kobiet. Nie mogę tego uczucia w sobie pokonać i ślubowałam, że nie oddam ręki już nikomu, dopóki Niemcy leżą powalone w prochu. Dopiero gdy zmyjemy z siebie niewysłowioną hańbę, gdy nasi mężowie znów będą mogli podnieść głowę z dumą i poczuciem wolności, dopiero wówczas mogłabym oddać się komuś na własność i to jedynie komuś, co przyłożył rękę do dzieła zmartwychwstania. A jeśli dnia tego nie doczekam... to będą musiała się tego wyrzec, chociaż to niełatwo, panie Seelow.
On pożegnał ją krótko i pocwałował do domu, jakby z goryczą na języku. Czegóż żądała odeń ta kobieta? Jakżeż miał on naraz wyzwolić Niemcy z pęt? Obłęd, chimera kobieca. Wtedy przechadzki jego po pokoju dworu w Woltersdorfie trwały dłużej niż zwykle, a ruchy jego zdradzały, że miota nim burza. A nie doprowadziły do niczego i kończyły się zwykle jednym z całym przekonaniem wyrzuconym słowem: głupstwo! Pewnego dnia wszakże rotmistrz siadł do biurka i skreślił list do dawnego przyjaciela z akademii wojskowej Wernera Sollinga, który jako pozasłużbowy major sztabu generalnego mieszkał w Berlinie i był w stosunkach ze wszystkimi wielkomiejskimi kołami. Zapytał go, co tam ludzie w tym wielkim środowisku myślą i robią, i czy na horyzoncie nie pojawia się już blask jutrzenki odrodzenia. Odpowiedź nie brzmiała zbyt radośnie, nie budziła nadziei. Ot, ludzie pracowali w różnych kierunkach, robili co mogli, lecz tym czasem nie było widać żadnej możności polepszenia doli. Gdyby wszakże potrzeba było pomocy, Werner Solling obiecywał nie zapomnieć o przyjacielu.
Upłynął od tego czasu bodaj rok. Pani Irmgard widywała Fritza tylko rzadko i przelotnie. Wyrzekł się on nadziei, aby miała zmienić swe postanowienie. Aż raptem spadł nań ten list! Cóż mogło nagle zajść tak ważnego? Czytając gazety wiedział, że w położeniu politycznym nie zaszła żadna, nawet najmniejsza zmiana. Nonsensem wydawało się spodziewać jakiejkolwiek poprawy w sytuacji Niemiec. A miał zapomnieć o zasiewach wiosennych i wyjeżdżać do Berlina - na kilka miesięcy. Jednakże Werner nie był przecież fantastą, pisząc do niego tak stanowczo, miał do tego ważny powód. Nie pozostawało przeto nic innego jak jechać i to zaraz pojutrze, jeśli przy wadliwej komunikacji miał przybyć nad Sprewę na czas. Przypomniał sobie ów dawny list, w którym Werner pisał, że nie zapomni o nim, jeśli będzie można uczynić cokolwiek dla dobra ojczyzny. Czyżby miał dla niego jakaś misję? Tak trzeba było przypuszczać. A więc musiał jechać, a przedtem pożegnać się z panią Irmgard. Na tym stanęło, gdy późno po północy skończył swą przechadzkę po pokoju.
II
KLUB NIEWINIĄTEK
Już następnego wieczora Fritz von Seelow był w wagonie. Targany niecierpliwością, nie zwlekał z wyjazdem. A była to od lat wielu pierwsza jego podróż, więc przyglądał się porządkom na kolei z pewną ciekawością. Istniały znów w pociągu przedziały drugiej klasy, szyby były niezbite i poduszki dość czyste, ale z pośledniego materiału. Stołów nie było i można było rozpoznać jasną plamę, którą dawniej pokrywało zwierciadło. Stary wagon skrzypiał ze wszystkich boków. Obrazki stacji kolejowych przedstawiały się podobnie. Panowała tam pewna względna czystość i porządek, ale na każdym kroku bił w oczy ostatni niedostatek. Wagony były nieogrzewane mimo jeszcze zimowej aury. Więc rotmistrz, drżąc z zimna, otulił się w płaszcz i, wcisnąwszy się w kąt, puścił bieg myślom.
Tego ranka udał się z krótką wizytą do Bornhagen do pani Irmgard. Nie zmieniła się w niczym, wysłuchała więc jego sprawozdania z przyjaznymi uczuciami. Wprawdzie przedsięwziął sobie zachować się chłodno i nie wzmiankować nic o celu, jaki podróż jego mieć mogła, ale był tak przejęty, podniecony, a tak mało z natury dyplomatą, że dość nieświadomie wyrwał się ze swymi oczekiwaniami. Na to pani Irmgard uśmiechnęła się i, ściskając jego rękę, rzekła:
- Niech Pan jedzie z Bogiem i przywiezie wkrótce dobre wieści.
Przyrzekła mu czuwać nad gospodarką w Woltersdorfie, i to uspokoiło go bardzo, znała się bowiem na rzeczy. Jadąc konno dnia tego przez pola, uświadomił to sobie, a nie miał zresztą nikogo, kto by go mógł zastąpić. Nie miał też na to funduszów.
Podróż miała trwać całą noc i następny ranek, czekały go kilkakrotne przesiadania i postoje. Na wpół zmarznięty przybył dopiero po południu na berliński dworzec Szczeciński. Ponieważ nie uprzedził przyjaciela, nikt go na dworcu nie oczekiwał. Zjadłszy coś przy bufecie, pojechał na Lützowstrasse, gdzie mieszkał Werner Solling. Stare konisko dorożkarskie potrzebowało godzinę czasu niemal, by zawieść go na miejsce. Deszcz i śnieg padał na przemian, tak iż Seelow w drodze mało co widział z miasta.
Majora Sollinga nie zastał u siebie, lecz żona była uprzedzona o wizycie rotmistrza i, lubo nie znając go, powitała go bardzo serdecznie. Wskazała mu pokój gościnny. Męża oczekiwała dopiero na kolację, więc Fritz musiał uzbroić się jeszcze w cierpliwość na kilka godzin. Zużytkował ten czas na rozpakowanie się, umycie i uczesanie.
Wreszcie zjawił się Solling. Dwaj dawni przyjaciele uściskali się serdecznie. Nie widzieli się prawie przez lat szesnaście i stwierdzili, że zmienili się w wyglądzie pod niejednym względem. Fritz próbował skrócić przejawy radości i obserwacje, aby wystąpić z pytaniem dotyczącym celu jego podróży, ale Solling zamknął mu usta. Wpierw zamówił wieczerzę, potem dopiero, w cztery oczy z przyjacielem, chciał mu opowiedzieć wszystko. Trzeba się było przeto jeszcze okazać cierpliwym. Przy stole nastrój panował miły, lecz nieco sztywny. Myśli Seelowa odbiegały daleko od toku rozmowy. A że major zauważył to, więc bawił się tym w duszy, widząc że udało mu się zaintrygować kolegę. Nie śpieszył się wcale z wyjaśnieniami i odgrzebywał jeszcze dawne wspomnienia z akademii wojskowej i z czasów wojny. Pani Solling nie miała wiele do dorzucenia, i Fritz poczynał się niecierpliwić i zżymać. Nareszcie podniesiono się od stołu, pani Solling pożegnała ich, a oni przeszli do gabinetu majora. Fritz miał nareszcie pofolgować sobie lecz Solling nie dopuścił go do słowa:
- Już wiem co chcesz powiedzieć! Jestem ostatnim szelmą, każąc ci czekać tak długo. Ale nic to nie szkodzi, doprowadziłem cię do należytego nastroju. A więc teraz siadaj, tu masz cygaro, a dla uczczenia dnia twego przybycia zjawi się tu nawet butelka czerwieńca. Bierz to co mówię dosłownie, bo, pominąwszy dni świąteczne, nie stać nas w Berlinie na wino nawet w zamożnych domach.
- U diabła! - wybuchnął Seelow - nic mnie nie obchodzą wasze stosunki w Berlinie. Pragnę nareszcie dowiedzieć się, co zaszło i co tu mam robić. Poczytując cię dotąd za dość rozsądnego człowieka, przybyłem natychmiast na twe zawołanie. A teraz godzinami wytrzymujesz mnie bez objaśnienia, jakby dudka.
Major pochwycił go za rękę.
- Uspokój się, mój drogi, nie mam cię za dudka i nie przyzwałem cię nadaremno. Przebacz pewną moją zarozumiałość, wypływa ona bowiem z tak nadzwyczajnej radości, takiego błogiego usposobienia po tylu długich bezsłonecznych latach, że nie umiem ci tego wcale opisać. Słuchaj! Jesteśmy u celu!
- Wernerze, czyż podobno, że wypływamy na powierzchnię?! Przez całą drogę do Berlina nie opuszczała mnie ta myśl. List twój nie mógł mieć innego znaczenia. Jakoż wybrałem się, o ile możności tak, jakby na wojnę. Nawet zabrałem swoje stare browningi.
- Te browningi mogłeś był pozostawić w domu - odparł Solling z uśmiechem - takie rzeczy służą już tylko do zabawy. Mówię serio - dorzucił z naciskiem w odpowiedzi na zdumione spojrzenie przyjaciela - Teraz wypijmy kieliszek wina za przyszłość Niemiec i słuchaj!
Szkła zadźwięczały, major usiadł naprzeciwko rotmistrza, w zamyśleniu wyrzucił kilka chmurek dymu, i zaczął:
- Było to dnia tego, w którym postanowiono podpisać warunki pokojowe. Wówczas byłem jeszcze w służbie, wykomenderowano mnie do ochrony Zebrania Narodowego w Weimarze. Wieczorem siedzieliśmy społem w ubocznym pokoiku oberży, gdzie nas ulokowano. Było nas pięciu, wszystko dawni przyjaciele i towarzysze broni. Znasz bodaj Bruninga i Oltenslebena, innych może także. Bruning odczytał nam główne warunki, a my słuchaliśmy go ze łzami oburzenia i wściekłością w źrenicach. A potem siedzieliśmy długo bez słowa. Nie wiem, czy przypominasz sobie ten dzień tak dobrze i wszystko co zaszło, dość, że mogę cię zapewnić, że nikt z nas pięciu nie miał uśmiechu i kamień legł nam na sercu. Jeden z nas ozwał się: "Trzeba się wyrzec wszelkiej nadziei, po przyjęciu tych warunków idziemy na dno bez ratunku. Wszelka możność nabrania nowych sił jest z wyrafinowaną dokładnością wykluczona". Ktoś inny dodał: "Armia ze stu tysięcy ludzi, bez ciężkiej artylerii, bez wyszkolenia młodzieży... Jak przy tym moglibyśmy znów kiedykolwiek nabrać sił? Będziemy narodem niewolników, bez najmniejszych widoków zerwania kajdan". "A przecież są Niemcy, którzy to podpisują..." - dorzucił jeden z nas i potem siedzieliśmy długo, długo, a żaden nie miał słowa pociechy. Wreszcie podniósł się sążnisty Oltensleben i uderzył pięścią w stół: "A jednak, przyjaciele - wyrzucił - bronić się nie możemy wprawdzie przeciwko Anglikom, Francuzom i owemu staremu lisowi, Wilsonowi, ale musimy się bronić przeciwko jednemu: beznadziejności. Nasz stary Pan Bóg tam na wysokości nie może i nie opuści na zawsze swego niemieckiego narodu. Pokarał nas, zasłużyliśmy na to mniej lub więcej wszyscy. Sami opuściliśmy siebie, więc opuścił nas Ten w górze. Teraz wszakże jest hasłem: pomóż sobie, a Bóg ci pomoże. Pięściami nie damy sobie rady, bo skrępowano je nam na długie czasy, wszelako serca nasze są wolne i nauczą nas, jak z opresji i nędzy wskrzeszać znów czystą, bezinteresowną miłość ojczyzny. I myśli nasze są wolne, te muszą dzień i noc wytężać się i szukać środków i dróg, aby uwolnić nasze pięści z pęt. I bądźcie pewni: znajdziemy takie drogi". Otóż te słowa stały się kamieniem węgielnym gmachu, teraz niemal już wzniesionego. Szczegóły muszę tu pominąć, mogę ci tylko w ogólnych zarysach naszkicować, jak rozwijały się rzeczy dalej. My w pięciu utworzyliśmy ścisły związek i wypracowaliśmy plan roboty. Było nam jasne, iż jedno tylko pozostało nam Niemcom: głowy nasze. Ale w nich tkwił nieograniczony kapitał. To co wytworzyć mogły niemiecka nauka i technika, niemiecka zdolność wynalazcza, należało oddać na usługi ojczyzny. Jednakże nie można było pozostawić tego jednostce, należało rozpocząć planową robotę we wszystkich dziedzinach, którą kierowano by i nad którą czuwano by z jednego punktu. Na czoło musieliśmy wysunąć wybitną osobistość. Kogo - nie ulegało ani chwili wątpliwości, i zbytecznym jest, abym wymieniał ci jego nazwisko. W naszym kole nie nazywamy go nigdy inaczej, jak tylko "generał". Zobaczysz go jutro wieczorem. Zabrał się on natychmiast do dzieła z niesłychanym zapałem i od pierwszej chwili stał się duszą całego związku. Następnie trzeba było zabrać się do wynalezienia współpracowników i to z największą ostrożnością.
Tylko całkiem zaufania godnych ludzi mogliśmy przyciągać do siebie. A wszyscy musieli przechodzić długi okres próbny. Urządzaliśmy na nich umyślnie pułapki i zasadzki, aby wierność ich dla sprawy i charakter poddać próbie. Ale stopniowo organizacja nasza przybrała jednak wielkie rozmiary. W każdej gałęzi nauki i techniki pracowały dziesiątki ludzi, poszukując środków wojennych, jakie moglibyśmy zużytkować w naszym położeniu. A każdy wydział miał swego osobnego kierownika, który dawał inicjatywę, rozporządzenia i dzielił się doświadczeniami. Również z uniwersytetów i politechnik werbowaliśmy szczególnie uzdolnionych młodzieńców i zachęcaliśmy ich do studiów w specjalnych dziedzinach, w których brakło nam dostatecznych sił lub z których obiecywaliśmy sobie szczególniejsze korzyści. Wszystkie nici skupiały się w Berlinie, gdzie utworzyliśmy coś w rodzaju sztabu generalnego. To co wytwarzały wydziały naukowe, ich doświadczenia i projekty poddawano tam egzaminowi z punktu widzenia użyteczności wojskowej. Aparat nasz rozrastał się coraz więcej, i okazała się potrzeba funduszów. Należało wziąć do pomocy fabrykantów w różnych gałęziach przemysłu, aby przedsięwziąć u nich eksperymenty. Potrzeba było wielkich obszarników i właścicieli lasów, na których terenach można było próby te i eksperymenty wykonywać. Ostatecznie wszakże znalazło się wszystko, lubo z trudem i mozołem. Ile to wymagało cierpliwości i ostrożności, trudno dać ci o tym wyobrażenie. Bo wszystko musiało być otoczone jak najgłębszą tajemnicą, zwłaszcza że władze nie spuszczały nas z oka. Ajentów rządowych spotykało się wszędzie i roiło się od francuskiej tajnej policji. Wiadomo ci mniej lub więcej, jak ukształtowały się stosunki. Różne rozruchy wzburzonej ludności przed poselstwem francuskim oraz pod błahym pretekstem podjęta aneksja okręgu Saary, który w plebiscycie oświadczył się przeciwko przyłączeniu do Francji, stały się pożądaną przyczyną wysłania do Berlina oddziału wojska dla ochrony ambasady. Oddział ten z czasem powiększono do rozmiarów ruchomej dywizji, panującej tutaj niepodzielnie. Wobec niej reichswehra nie jest niczym innym, jak ulepszoną policją. Jej ostre naboje są pod kluczem Francuzów, o czym wszakże nie wolno ani wzmiankować w prasie. Parlament nasz stał się od dawna na wskroś nacjonalistycznym, aż do najskrajniejszej lewicy. Wprawdzie stronnictwa zachowały swe dawne nazwy, ale zanikły niemal całkiem sprzeczności, zwłaszcza w dziedzinie polityki zagranicznej.
Wyleczono się radykalnie z ideałów ogólnoludzkich i snów o braterstwie ludów. Lecz to nie ma dla nas znaczenia. Na zewnątrz istnieje parlamentaryzm, i stosownie do tego musimy mieć także rząd narodowy. Ale w rzeczywistości prezydent państwa jest zniewolony - odkąd Francuzi siedzą mu na karku - skład ministeriów przystosować do życzeń francuskich. Parlament tak czy owak pogodził się z tym stanem rzeczy, tak iż w sferze rządowej mamy do czynienia z kreaturami Francji. W pierwszych latach po upadku wiele trudności sprawiały nam także wewnętrzne zamęty i walki, jednakże nie daliśmy się przez to wywieźć w pole. Kroczyliśmy dalej swoją drogą. Nie pytając się o to, czy rząd jest prawicowym czy lewicowym, czy bolszewickim czy dyktatorskim, mogliśmy pomóc narodowi niemieckiemu jedynie przez dostarczenie mu znów środków wojennych, gdyż bez siły nie można mieć na świecie tym żadnego prawa. Inne narody zdawały sobie z tego sprawę od dawna i my kiedyś również, lecz wyperswadowano nam to umyślnie przez tych w kraju czy za jego granicami, którzy chcieli wyciągnąć korzyść z pracy niewolników niemieckich. Cała działalność nasza musiała być otulona jak najściślejszym płaszczykiem niewinności. Jakoż założyliśmy klub gry w karty, nazywając go według naszych wzorów "Klubem Nieszkodliwych" czy "Niewiniątek". Wciągnęliśmy też do niego istotnie "niewinnych" ludzi, których nikt nie posądzał o nic złego i którzy rzeczywiście do tej chwili nie mają najmniejszego wyobrażenia, co kryje się za tym "klubem". Kilkakrotnie nawet pozwoliliśmy się przyłapać przy grze. Dzięki temu jednak mieliśmy ubikacje, gdzie o pewnych oznaczonych godzinach mogliśmy schodzić się na narady całkiem bezpiecznie. Urządziliśmy także biuro patentowe, gdzie akty nasze techniczne spoczywały spokojnie jako podania projektów do opatentowania pomiędzy innymi, rzeczywistymi projektami oczekującymi patentu. Nadzwyczajnie rozległe i ważne pole do działania miał wydział osobisty, w którym ja grałem wielką rolę. Jednym z jego zadań było wynaleźć jak najwięcej ludzi, którzy, lubo z razu niewtajemniczeni ani do współpracy nie wzięci, dawali nam dzięki swemu charakterowi i narodowym przekonaniom rękojmię, że, powołani w danym momencie, będą mogli spełnić pewne poruczenia. W każdej większej miejscowości i niemal w każdym okręgu posiadaliśmy naszych mężów zaufania, którzy mieli na oku swe otoczenie i stale zdawali nam sprawę. Z tego możesz domyślić się, że w ciągu tylu lat otrzymaliśmy nie ulegające kwestii opinie o wszystkich interesujących nas osobistościach. Oczywiście przede wszystkim poddaliśmy obserwacji wszystkich dawniejszych oficerów. Podczas okresu rewolucyjnego nastąpił szybko rozłam i podział oficerów na kategorie. I tak niemal wszyscy, których na listach zanotowaliśmy jako zaufania godnych, okazali się do dziś takimi, chociaż niekiedy jednak z boleścią przychodziło nam stwierdzać, jak powoli ten i ów odpadał, i to czasami nawet generał, mąż, na którym, zdawało się, można budować jak na skale. Niejednego wszakże mogliśmy z radością zapisać znów z biegiem czasu na naszą listę. Należeli oni do kategorii uczciwych, a więc zawsze uleczalnych iluzjonistów, którym otworzyły się oczy, skoro wreszcie prysły wszelkie nadzieje. Wierzyli oni najpierw w możliwość pokoju ugodowego, potem w Wilsona i jego 14 punktów, potem w błogosławioną działalność Ligii Narodów, następnie w pomoc zagranicy przy pracy nad naszą odbudową, z obawy, by Europa w przeciwnym razie nie ucierpiała, następnie w korzystną dla nas rewizję traktatu pokojowego i możność zadowolenia wrogów przez skrupulatne spełnienie zobowiązań.
Na każdym kroku ta sama niemiecka łatwowierność, nie przypuszczająca w żadnym razie, by ludzie mieli być tak złymi, i na każdym kroku ten zasadniczy błąd w mniemaniu, jakoby Anglia miała być tak głupią i najpierw rozbijać garnek, by potem go zlepiać z mozołem. Dopiero gdy wreszcie wyjaśniło się, że znikąd nie ma pomocy, a środki pieniężne z zagranicy starczą tylko na to, by Niemcy nie utonęły zupełnie, lecz trwały w stanie pracującego niewolnictwa, przewidzieli ludzie, iż tak dalej być nie może. Na wszystkie warstwy ludności rozciągały się nasze tajne wywiady i obserwacje, nawet na koła robotnicze. W tę sferę wglądali głównie dawni ordynansi oficerscy. Pomiędzy tymi ludźmi, którzy nieraz w ciągu lat wojny i pokoju zrośli się ze swymi panami, spotykaliśmy niejednokrotnie wręcz zdumiewające przykłady przywiązania i wierności. A czasami wykazywali oni nawet znakomitą znajomość ludzi. Niemniej ważną rzeczą było obserwować reichswehrę i jej sztab oficerski. Wiesz dobrze, że rząd usunął stopniowo wszystkich narodowo myślących, o ile tylko się dało. Jakoż wkrótce mogliśmy tylko niewielki procent oficerów uważać za odpowiednich do naszych celów. Na miejsce wszystkich innych przewidzieliśmy zastępców i wkrótce wypracowaliśmy, jak dawniej w czasie pokoju, prawidłowe listy mobilizacyjne, przy czym oczywiście osobniki w listy te wpisane nic o tym nie wiedziały. I otóż teraz nareszcie doszliśmy tak daleko, że możemy dać hasło do powstania i w kilka tygodni wygnamy za ostatnią granicę wszystką ową obcą hołotę.
- Ależ to myśl, która sprowadzić może zawrót głowy! - zawołał rotmistrz - Powiedz mi jednak, na czym polegają wasze środki ratunkowe?
- Powiem ci to, naturalnie - rzekł Solling - i informuję cię, o ile sam wiem. Bo każdy z nas dowiaduje się tylko tego, co jego szczególnie obchodzi. Otóż, już przed kilku laty przedłożył nam pewien stary profesor fizyki swój wynalazek, dotyczący czegoś w rodzaju promieni, które nawet na wielką odległość przeszywają prawie wszystkie ciała i wywołują rozkład taki, że zapalają się wszystkie materiały eksplozywne.
- To brzmi zaiste bajkowo! - zauważył Seelow.
- Dlaczego? - odparł Solling - Zastanów się, czy ktokolwiek byłby dawniej uwierzył, że nadejdzie czas, gdy da się odfotografować kości i serce w ciele ludzkim, gdy bez drutu będzie można dookoła całej ziemi pisać i mówić, lub gdy za pomocą promieni będzie można w ciele ludzkim podejmować zarówno niszczenie jak i leczenie. Bajkowym nie jest dzisiaj nic w gruncie rzeczy. Pomimo wszelkich naszych wynalazków i całego postępu wiedzy, istnieją bez wątpienia zawsze jeszcze tysiące rzeczy między niebem a ziemią, o których nie śniło się filozofom. Nie stanęliśmy jeszcze wcale u kresu i zapewne nigdy tam nie dojdziemy. Przypomnij sobie tylko owe słynne dalekonośne działa, z których w ostatniej wojnie raptem poczęliśmy ostrzeliwać Paryż z odległości 120 kilometrów. Jeszcze dnia poprzedniego każdy wyszkolony artylerzysta, znający prawa grawitacji, lub fabrykant armat byłby ci naukowy przeprowadził dowód, że jest to rzeczą absolutnie niemożliwą. A przecież okazało się raptem, że to możliwe, że to się stało. Promienie te są w naszym ręku niezmiernie cenną bronią. Niema bowiem wątpliwości, że istotnie wysadzają w powietrze każdy materiał eksplozywny. Ale teraz należało skierować ten wynalazek na drogę praktyczną, a więc przemienić w broń! A potrzeba znacznej ilości energii elektrycznej, by promienie te wytworzyć, i to tym więcej, im intensywniej i na dalszą metę mają odnosić skutek. Udało nam się to wszakże krok po kroku. I tak posiadamy obecnie trzy rodzaje aparatów, odpowiadające niejako dotychczasowym rodzajom broni palnej. Największy z tych aparatów, odpowiadający artylerii, zrobiłby na tobie wrażenie wielkiego, ruchomego reflektora z ostatniej wojny. Przeznaczony jest przeciwko artylerii nieprzyjacielskiej i działa aż na 40 kilometrów. Aż tak daleko możemy wysadzić nim w powietrze każdy nieprzyjacielski obóz z amunicją, każde nabite działo. Drugi aparat działa na odległość strzału karabinowego, a więc na odległość 4 do 5 kilometrów. Wystarczają tu zbiorniki. Zamyka się cały ten cudowny wynalazek w skrzynkę, wyglądającą zewnętrznie jak mała walizka podróżna lub torba ręczna. Za naciśnięciem na guzik powyżej zamka maszyna poczyna działać i promienie padają przez mały, przysłonięty otwór w wąskiej ścianie aparatu. Nikt z otoczenia nie przeczuwałby, że mała walizka sprawia to, iż nagle wszystkie nabite karabiny dają ognia, i torby z nabojami eksplodują. Ten aparat spełnia rolę piechoty i zapewne doniosłą odegra rolę w walkach ulicznych, jakich należy oczekiwać w pierwszych chwilach naszej akcji. Wreszcie trzeci aparat przypomina zewnętrznie kieszonkową latarkę elektryczną, zastępuje on rewolwer. Działa na odległość około stu kroków.
- Nadzwyczajne - wtrącił Seelow i spytał - A czyż aparaty te nie zawodzą?
- Bądź pewnym, że wszystko to wypróbowaliśmy z niemiecką dokładnością. A czy przypominasz sobie, jak to dwa lata temu eksplodował w porcie w Wilhelmshafen krążownik angielski? Było to naszą próbą generalną. Sam byłem przy tym. Byliśmy w lasku, oddaleni o 25 kilometrów. Wyobraź sobie napięcie naszych nerwów, gdy skierowaliśmy aparat do akcji. Niemal w tym samym momencie tam, gdzie stał okręt, ukazała się tylko chmura dymu. Łzy radości popłynęły nam z oczu. W porcie były jeszcze trzy inne łodzie angielskie. Zaprawdę kosztowało nas wiele, aby zwalczyć w sobie pokusę i pozostawić je w spokoju, lecz nie wolno nam przed czasem budzić ludzkiej podejrzliwości. Więc trzeba było aparat usunąć szybko. Jakoż Anglicy nie wiedzą do tej pory, co zaszło takiego, że krążownik raptem poszedł w powietrze. Nie pozostało im nic innego jak uwierzyć, że prochy zapaliły się same. Ale kiedyś - wkrótce otworzą im się oczy! Ubiegłe dwa lata zużytkowaliśmy na to, by skonstruować dostateczną ilość aparatów. Ukrywają się one pod nazwą aparatów kinematograficznych, spoczywają rozłożone w pewnej fabryce, której właściciel jest jednym z naszych najgorliwszych współpracowników. W ostatniej chwili złoży się części tych aparatów w jedną całość. Od momentu, gdy sukces był zapewniony, nie mieliśmy już kłopotu o fundusze. Mogliśmy bowiem zaciągać pożyczki ile nam się podobało. Wiesz teraz, mój drogi, to co najważniejsze. Bądź jak bądź dosyć na dzisiaj. Już późna godzina, a jutro czeka nas dzień nużący. Więc idźmy spać.
- I tak nie zasnę z pewnością długo - rzekł Seelow - Zdaje mi się, że mam w głowie koło młyńskie. Nie mogę tak zaraz wniknąć umysłem we wszystko, mam wrażenie, jak gdyby dało się jeszcze znaleźć w waszym rachunku pewne braki.
- Istotnie są braki - dorzucił Solling - ale w mym dzisiejszym raporcie, a nie w naszym rachunku. Jutro dowiesz się więcej. Tymczasem niech cię uspokoi moja pewność. A zatem dobrej nocy!
Rozeszli się. Seelow, położywszy się, chciał zastanawiać się nad nową taktyką bez broni palnej, ale rzecz dziwna, zawsze krzyżowało pasmo jego myśli pytanie, czy wypada mu nazajutrz wysłać pocztówkę do Bornhagen. I tak zasnął.
PS: Nasuwa mi się pytanie, skoro książka ta pisana była w 1920 lub najpóźniej w 1921 r., to ile elementów zostało tutaj przewidzianych. To, co autor wkłada w usta bohaterów, rzeczywiście miało miejsce, z tym że Niemcy nie rozbudowywali sił zbrojnych u siebie (których nie mogliby utrzymać w tajemnicy, ze względu na alianckie kontrole, a których posiadania zabraniał im Traktat Wersalski, podpisany w czerwcu 1919 r.) a w 1922 r. dogadali się z Sowietami i tam właśnie rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę modernizację niemieckich sił zbrojnych. Polski wywiad w dość banalny sposób dowiedział się o owej współpracy... czytając niemieckie gazety. Oczywiście w niemieckiej prasie nic nie pisano na temat jakiejkolwiek wojskowej współpracy z Sowietami, ale nie to było ważne, co znajdowało się na pierwszych stronach, a to, co było w rubryce zatytułowanej "Nekrologi". Właśnie czytając nekrologi niemieckich lotników lub czołgistów, zamieszczone w niemieckiej prasie, polski wywiad dowiedział się o tajnej współpracy niemiecko-sowieckiej, bowiem Niemcy nie zachowali pełnej ostrożności i w nekrologach zapisywali miejsce śmierci niemieckich żołnierzy, a były to np. Sierpuchów, Twer, Perm, Moskwa, Smoleńsk, Witebsk - wszystkie miasta w Związku Sowieckim. Tylko głupi nie połączył by tego w jedną całość. Te niemiecko-sowieckie konszachty zostały odkryte w 1924 r. i potem jeszcze w 1925, zaś w 1927 pisała o tym już francuska i brytyjska prasa i Niemcy musieli się z tego powodu srogo tłumaczyć, choć współpracy z Sowietami nie zerwano do 1933 r. Co ciekawe, niemiecko-sowieckiego sojuszu wcale nie zakończył Hitler, który wówczas doszedł do władzy (jak się powszechnie uważa), ale inspiracja wyszła ze strony sowieckiej. Kiedyś nieco więcej na ten temat jeszcze napiszę, a na dziś warto sobie uświadomić że książka "Niemiecki odwet 1934 r." bardzo wiele przewidziała i choć pewne elementy wydają się nieprawdziwe (jak choćby ów tajemniczy promień, niszczący okręty i broń), to jednak autor tej książki przewidział powstanie... broni laserowej. Ciekawe co jeszcze wymyśli w dalszej części?
TO POLSKI WYWIAD ODKRYŁ TAJNE SOJUSZE NIEMIEC I ZWIĄZKU SOWIECKIEGO W LATACH 20-tych I POWIADOMIŁ O TYM EUROPĘ.
PAMIĘTAJMY O TYM
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz