CZYLI ZWIĄZEK KRÓLA WŁADYSŁAWA IV
z JADWIGĄ ŁUSZKOWSKĄ
Kurz, tumany kurzu, posuwamy się naprzód w gęstym pyle który wlatuje wszędzie zapychając usta, nos i oczy. Od miesięcy już nie spadła tu nawet kropla deszczu. Do tego potworny skwar lejący się z nieba, a to już przecież wrzesień, pora jesiennych deszczów, lecz ponoć na tych terenach właśnie we wrześniu upał najbardziej daje ludziom we znaki. Mimo to nastrój w królewskim orszaku jest bardzo dobry, sam Najjaśniejszy Pan minę ma radosną i wygląda na szczęśliwego.
I trudno się temu dziwić, wszak jeszcze kilka miesięcy temu rozbito carskie pułki Michaiła Szeina pod Smoleńskiem, a sam moskiewski wódz musiał ukorzyć się przed Najjaśniejszym Panem, oddając mu swój miecz i prosząc o litość. Zdobyliśmy wspaniałe sztandary Moskwicynów, w tym sztandar św. Jerzego, patrona Rusi wprost z moskiewskiego Kremla. Dzięki temu zwycięstwu, utrwaliliśmy nasze władztwo na wschodzie i umocniliśmy znaczenie i prestiż Rzeczpospolitej, mocno nadszarpnięty w latach poprzednich. Jakże Pan nasz ma nie być zadowolony, gdy na południu hetman wielki koronny - Stanisław Koniecpolski, wprost wygniótł 25-tysięczną armię tatarską Mehmeda Abazego w bitwie pod Sasowym Rogiem, które to czambuły, spustoszywszy wpierw Podole i wziąwszy w jasyr ludność tej dzielnicy, spokojnie posuwały się ku granicom Chanatu Krymskiego. Koniecpolski uwolnił też wszystkich jeńców i odzyskał łupy skradzione przez Tatarzynów, jednocześnie dobrze przysłużył się królewskim planom wojny z Osmanami, do której Pan nasz już od jakiegoś czasu stara się doprowadzić. Dalibóg, nie ma chyba w Rzeczypospolitej człowieka bardziej do tej myśli "zapalonego", niźli Najjaśniejszy Pan. Jednak panowie koronni nie godzą się na konflikt zbrojny z sułtanem i starczy im to, co już zostało dokonane. Król nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, już bowiem posłani zostali gońcy z rozkazami dla atamana Iwana Sulimy, by: "trzymał w pogotowiu kozackie zagony, gdyż dzień, gdy pohulają sobie one na Krymie jest już bliski". Szpiedzy donoszą że sułtan Murad IV w Adrianopolu szykuje wielką armię inwazyjną, Najjaśniejszy Pan nakazał to rozgłosić po całej Rzeczpospolitej.
Teraz czekając odpowiedzi Sulimy i zbierając armię - która nie czekając osmańskiego najazdu, dokonałaby ataku wyprzedzającego - zajechaliśmy z królewskim orszakiem nareszcie do Lwowa. Jego Królewska Mość marzy o zajęciu nie tylko Mołdawii, Siedmiogrodu i Wołoszczyzny, planuje także wyzwolić Bułgarów i Serbów, oraz Greków, by wraz z nimi ruszyć na Konstantynopol i zdobyć go po prawie 200 latach tureckiej okupacji. Możni panowie krakowscy, mazowieccy, poznańscy i pomorscy, uważają że nie należy wplątywać Rzeczpospolitej w taką "awanturę" - no cóż z Gdańska czy Poznania ponoć dalej jest do Chocimia czy Siczy Zaporoskiej, niż do francuskich, angielskich i hiszpańskich portów morskich. Jednak nie to zaprząta teraz głową Najjaśniejszego Pana. Okazuje się bowiem że najnowsze raporty, składane przez szpiegów hetmana Koniecpolskiego, zdają się podzielać królewskie obawy. Do wojny może nie dojść nie tylko przez niechęć do niej wielkich polskich panów, lecz głównie przez rejteradę samego sułtana. Okazuje się bowiem, że gdy tylko Murad otrzymał wiadomość o koncentracji oddziałów w obozie pod Kamieńcem, zrezygnował z planów wojny z Rzeczpospolitą. Nie są to jeszcze potwierdzone informacje, lecz jeśli tak się stanie, wówczas niechybnie Mehmed Pasza otrzyma od sułtana jedwabny stryczek, za narażenie "Przywódcy Prawowiernych", na niepewną wojnę, podczas wciąż nie zakończonej wojny z Persją. Co ciekawe te plotki, które początkowo były mówione szeptem, teraz są coraz odważniej i głośniej powtarzane. Mówi się wręcz że los paszy Widynia, został już właściwie przesądzony i że sułtan pała do niego wielkim gniewem. Najjaśniejszy Pan nadal jednak odsuwa od siebie tę myśl.
Gdy zbliżaliśmy się do lwowskiego grodu i nim jeszcze na horyzoncie ukazały się wieże lwowskich kościołów, cerkwi i meczetów, Najjaśniejszy Pan zwrócił się do nas słowami: "Pamiętam mój ostatni wjazd do tego miasta, trzynaście lat temu. Wracałem wówczas zwycięski spod Chocimia, choć złożyła mnie choroba i niesiony byłem w lektyce, to pamiętam że wojsko które mnie wówczas towarzyszyło, w niczym nie przypominało dzisiejszych oddziałów, a przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. To był raczej pochód żywych tropów - widm, niźli prawdziwego wojska. Pomyślałem wtedy że to śmierć kroczy przed nami w triumfalnym pochodzie". - "Tak Wasza Królewska Mość, pamiętam ten dzień" - rzekł jadący w najbliższym orszaku hetman polny koronny - Marcin Kazanowski. - "W samym szpitalu św. Łazarza zmarło wówczas ponad dwa tysiące ludzi. Pamiętam jak radość z odniesionego zwycięstwa chocimskiego, mieszała się w parze z lamentami chorych i umierających. Lecz pamiętam także Panie że wówczas, by cię choć pocieszyć zorganizowano w tym mieście przedstawienie teatralne - Scypion Emilianus Triumfator". - "Niech więc wspomnienie tych dobrych chwil, towarzyszy nam i teraz mości panowie" - odrzekł król.
Był 26 września 1634 r. Na tronie Rzeczpospolitej Obojga Narodów, połączonych nierozerwalną, bratnią Unią w roku 1569 - zasiadał już od dwóch lat Władysław IV, syn poprzedniego króla Zygmunta III Wazy i po kądzieli potomek sławetnej dynastii Jagiellonów. Od początku wstąpienia na tron, Władysław opracowywał ambitne plany działań wojennych, a to przeciw Moskwie, a to przeciw Turkom i Tatarom, a to wreszcie przeciw Szwecji, o odzyskanie ojcowizny (Zygmunt III był bowiem również królem Szwecji, lecz został pozbawiony szwedzkiego tronu przez tamtejsze stany dlatego, że nie chciał przejść na luteranizm, który od 1527 r. był religią panującą w Królestwie Szwecji). Snuł Władysław wielkie plany podbojów militarnych i reformy wewnętrznej coraz bardziej skostniałego aparatu państwowego, który z pięknej idei demokracji szlacheckiej, coraz bardziej zaczął się przeobrażać w dominację możnowładczych rodów, które to kupowały sobie głosy uboższych szlachciców, uzyskując dzięki temu wielki wpływ na politykę kraju i przeforsowując korzystne dla swej familii rozwiązania polityczne. Oczywiście wciąż byli to ludzie, którzy dla Ojczyzny gotowi byli poświęcić nawet dobro własnego rodu, lecz jakby ta idea zaczęła stopniowo, choć nieuchronnie gasnąć. Dziś młode pokolenie bardziej zapatrzone jest w rozwój swej własnej kariery i wpływów rodzinnych, niźli dobra ojczystego kraju, złożonego z kilku narodów. Król jednak zdawał się z nadzieją patrzeć w przyszłość i sądził że zdoła pokonać nie tylko zewnętrznych wrogów Rzeczypospolitej, lecz przede wszystkim wewnętrznych warchołów politycznych, którzy na sejmach głównych i sejmikach ziemskich czynili wszystko, by król nie obłożył ich nowymi podatkami na "durną" awanturę z sułtanem osmańskim.
Władysław IV wjeżdżał więc do Lwowa pełen nadziei o zdobycie przyszłych laurów wojennych, jednak los splótł jego przeznaczenie z zupełnie inną drogą, na którą król wstępował nieświadomie. Drogą wielkiej miłości która miała pojawić się właśnie w tym mieście, a w którą Władysław nigdy nie wierzył. I choć w otoczeniu Najjaśniejszego Pana zawsze było pełno wszelkiej urody niewiast, a król słynął ze swego miłosnego temperamentu, gdy przez jego alkowę przetaczały się przeróżne dziewki - od zwykłych praczek, po córy możnych magnackich i książęcych rodów. Słudzy królewscy prawie co noc, czekając pod jego drzwiami, słuchali jęków cielesnych rozkoszy. Zawsze jednak królowi (a wcześniej jeszcze księciu), chodziło tylko o zaspokojenie potrzeb fizycznych, bez zbytniego przywiązywania się do niewiast z którymi sypiał. Wszystko miało odmienić się we Lwowie.
Gdy tylko zbliżyliśmy się do bramy Halickiej, "wysypał się" z niej uroczysty orszak złożony z przedstawicieli rady miejskiej, kupców poszczególnych cechów (i narodowości), a także powitały nas nawet stacjonujące w mieście chorągwie kozackie. Czekali już na nas, bowiem nasz przyjazd został zapowiedziany odpowiednio wcześniej i wszyscy tu oczekiwali przyjazdu Najjaśniejszego Pana. Pewien urzędnik królewski, nazwiskiem zdaje się Bogatko, miał za zadanie przygotowanie kwater dla króla i gości z jego orszaku. Okazało się to nie lada problemem. Przede wszystkim Niski Zamek, przedstawiał widok bardziej żałosny niż dostojny. Od lat nie remontowany, popadał w coraz większą ruinę, do tego wyziewy z pobliskiej Pełtwi też nie należały do najprzyjemniejszych, jako że do rzeki tej (a konkretnie właśnie w pobliżu Zamku) Lwowianie systematycznie wylewali swe nieczystości. Nie można było też ulokować gości w Pałacu Arcybiskupim, ponieważ niedawno został on rozebrany. Jedyny wybór padał na centrum miasta wokół Rynku Głównego. Bogatko postanowił ulokować dostojnych gości w bogatych kamienicach Korniaków, Szembeków i Bernatowiczów, a ponieważ budynki te miały nie tylko piękny, lecz także dostojny kształt, całość wyglądała niezwykle majestatycznie.
Pierwsze piętra, bogato urządzone, przeznaczono na komnaty dla samego monarchy i jego braci - książąt Jana Kazimierza i Aleksandra Wazów. Miasto zaś przybrało świąteczny wystrój na powitanie Najjaśniejszego Pana. Jak się dowiedziałem przy okazji królewskiej wizyty, wreszcie usunięto słomę walającą się już od dłuższego czasu po Rynku Głównym, wcześniej bowiem rajcy nie mogli się uradzić by posprzątać ów plac. Odmalowano kamiennego lwa, strzegącego wejścia do miejskiego ratusza. To, co jednak było prawdziwą dumą miasta, to wzniesiona na okazję królewskiej wizyty brama triumfalna, przez którą miał przejechać król w asyście swych dworzan. Aby jednak wkomponować ją w miejski krajobraz, wybito pokaźną dziurę w murze fortecznym pobliskiego arsenału. Brama Triumfalna była dziełem mistrza Anzelma Świątkowicza, który na jej cokole umieścił sceny z zakończonej niedawno "wojny smoleńskiej" z Moskwą. Po bokach zaś wykuł (odpowiednio pozłacane i posrebrzane), herby wszystkich województw w kraju, ze szczególnym uwzględnieniem rodowego herbu Wazów (Snopka) i Białego Orła Rzeczypospolitej. Na fasadzie ratusza miejskiego zawieszono portret króla.
Z okolicznych kamienic wyglądali ludzie oczekujący przyjazdu królewskiego orszaku. Z jednego z takich domów wyglądała wraz z matką Anną, młodziutka Jadwiga Łuszkowska. Szczególnie Anna miała nadzieję nie tylko ujrzenia samego monarchy, lecz starała się także o uzyskanie audiencji u króla, po to, by prosić go o wzięcie w opiekę jej rodziny, bowiem po śmierci jej męża (a ojca Jadwigi), Jana Łuszkowskiego obie kobiety popadły w poważne kłopoty finansowe. Mąż Anny dorabiał na jarmarkach sprzedając sukna, wcześniej sprowadzane drogą morską do portu w Gdańsku. Sam też pracował jako flisak wiślany i z tej przyczyny często opuszczał Lwów, podróżując właśnie do Gdańska po odbiór sukna. Dzięki swej ciężkiej pracy udało mu się nawet odłożyć pokaźną kwotę pieniężną, co jednocześnie umożliwiło mu ubieganie się o krzesło rajcowskie w miejskim ratuszu i udało mu się wejść nawet do lwowskiego "kolegium czterdziestu mężów". Za odłożone pieniądze kupił część kamienicy Jakubuszowej w której mieszkał wraz z żoną i córką. Wówczas to przydarzyło się wielkie nieszczęście, podczas podróży z towarem w Jarosławiu doszło do wypadku który pokrzyżował dalszą karierę dobrze się zapowiadającego lwowskiego przedsiębiorcy. W Jarosławiu wybuchł pożar, który szybko strawił całe sukno zgromadzone przez Łuszkowskiego na rynku miejskim. To jednak nie był koniec kłopotów Łuszkowskiego.
Nie on sam bowiem zapłacił za ów towar, lecz do spółki z niejakim Brynnikiem, kupcem lwowskim. Gdy zaś dowiedział się on o utracie towaru, oskarżył Łuszkowskiego o kradzież i zażądał odszkodowania za poniesione szkody, gdy zaś jej nie otrzymał (Łuszkowski był bowiem bez grosza), wytoczył mu proces sądowy o kradzież materiałów. Jednocześnie wystawił mu bardzo złą opinię wśród kupców gdańskich. To nie był koniec kłopotów niedawnego lwowskiego rajcy, utracił on także swoje galary, którymi podróżował Wisłą do Gdańska. Spłonęły wszystkie w ciągu jednej nocy (zapewne celowo podpalone). Łuszkowski wraz z rodziną znaleźli się na skraju bankructwa i nędzy. Wówczas nadeszła pomoc (choć jedynie symboliczna) od samego króla Zygmunta III Wazy, który w 1627 r. wydał edykt nakazujący wszystkim wierzycielom roczną "ciszę" i wstrzymanie się przez rok z egzekucją długów. To pozwoliło jakoś przetrwać Łuszkowskim ciężki okres, lecz mimo wszystko odbiło się to na zdrowiu Jana Łuszkowskiego, który zmarł ze zgryzoty.
Śmierć jedynego żywiciela rodziny, spowodowała że obie kobiety - matka i córka, popadły w jeszcze większe finansowe tarapaty. Znaleźli się też ludzie, którzy starali się jeszcze bardziej pognębić wdowę. Dwaj ławnicy miejscy (prawdopodobnie na usługach Anny Szwarcowej, właścicielki drugiej połowy wspólnej kamienicy, którą zamierzała przejąć w całości), Stanisław Wilczek i Szymon Guga, wymusili od zrozpaczonej wdowy zeznanie jakoby swej sąsiadce była winna ogromną sumę 1110 złotych, jeszcze za długi swego męża, jak również 200 złotych za pokrycie kosztów pogrzebu (za które zapłaciła Szwarcowa). Jak wielkie były to sumy można się przekonać porównując ówczesne ceny - np.: koń z rzędem kosztował ok. 10 -15 złotych, zaś "przeciętna średnia pensja" nie przekraczała 5 - 10 złotych.
Nie był to jednak koniec kłopotów Anny i Jadwigi. Najgorszy z nich wszystkich okazał się jednak ksiądz Krzysztof Janecki, który ze złości że Jan Łuszkowski umarł nim zdążył oddać mu dług w wysokości bagatela - 1000 złotych, zażądał natychmiastowej spłaty długu od wdowy, gdy zaś ta nie miała z czego oddać, nakazał umieścić ją w 1631 r. w więzieniu i tak też się stało. Gdy Anna Łuszkowska została uwięziona, opiekę nad małoletnią Jadwigą objął dawny przyjaciel jej ojca, lwowski prawnik dr. Paweł Dominik Hepner, który rozpoczął też natychmiastowe starania o uwolnienie z aresztu Anny i uporządkowanie jej spraw finansowych. On to osobiście spotkał się z księdzem Janeckim i zapewne (choć nie wiadomo do końca jakimi argumentami), udało mu się przekonać go by wycofał swe oskarżenie wobec Anny, bowiem wkrótce potem kobieta opuściła więzienie. Nim jednak do tego doszło, Anna musiała przysiąc w obecności trzech kanoników - Jana Baranowskiego, Wojciecha Pełczyńskiego i Mateusza Kozłowskiego, że nie wyjedzie ze Lwowa, póki nie zwróci 1000 złotych długu winnego księdzu Janeckiemu. Hepnerowi udało się też przekonać księdza, by zezwolił ubogiej wdowie oddać ów dług w ratach. Zapewne gdyby Annie i Jadwidze nie przyszedł z pomocą Paweł Hepner, kobiety te skończyłyby bardzo źle.
Teraz, owego dnia gdyśmy wraz z królem Jegomością, wjeżdżali przez bramę główną lwowskiego grodu, ów Hepner był w orszaku witających nas mieszczan. Do bram miasta przybyliśmy już długo po południu, było zapewne około godziny czwartej. Gdy tylko przejechaliśmy bramę główną, zaraz też Najjaśniejszy Pan wysiadł z karocy (którą podróżował) i podszedł do burmistrza miasta - Macieja Hajdera, który trzymał w dłoniach chleb i sól - symbole powitania. Miłościwy Pan wysłuchał długiego powitania które wygłosił ów Hajder i przyjął ofiarowane mu na poduszce ze szkarłatnego adamaszku, powiązane ze sobą jedwabnymi sznurami, pozłacane klucze od miasta. Następnie król skierował się pod pięknie ozdobiony wizerunkami Orła Białego i herbu Wazów - ogromny baldachim i rozpoczęła się artyleryjska kanonada powitalna ze wszystkich dział umieszczonych na wałach, oraz zabiły dzwony we wszystkich lwowskich świątyniach, bez względu na wyznanie czy obrządek.
Jednocześnie zagrała orkiestra powitalna, grając (skomponowaną specjalnie z okazji królewskiej wizyty przez niejakiego Orła) kantatę pod tytułem: "Echo correspondens". Gdy orkiestra wreszcie zamilkła i wystrzały armatnie także ustały, głos zabrał Bartłomiej Zimorowicz, który napisał wiersz powitalny z okazji wizyty Najjaśniejszego Pana we lwowskim grodzie, zatytułowany "Vox Leonis". Następnie król skierował swe kroki do katedry lwowskiej, w której odśpiewano uroczyste "Te Deum". Potem król - wraz ze swym orszakiem i w otoczeniu miejskich nobilów - wziął udział w mszy świętej. Następnie na Rynku Głównym głos zabrał kanclerz wielki koronny - Jakub Zadzik, jeden z najlepszych oratorów ówczesnej Rzeczpospolitej, który podziękował władzom i mieszkańcom miasta za tak "gorące" powitanie Najjaśniejszego Pana. Jednak mimo wykwintnej przemowy Zadzika, wzrok prawie wszystkich Lwowian skierowany był nie na niego, lecz na samą "Dostojną Osobę", owego "Obrońcę Ojczyzny", Jego Królewską Wysokość - króla Władysława IV. Najjaśniejszy Pan był bowiem powszechnie umiłowanym władcą i kochali go wszyscy, niezależnie od stanu czy posiadanego majątku, szczególnie zaś biedacy, którzy nie mając pieniędzy na opłacenie prawników, musieli bronić się sami w sądach, a tam rzadko znajdowali sprawiedliwość. Król zaś był ostatnią instancją do której mogli się odwołać, a do tego był szczególnie przychylny właśnie ubogim i pokrzywdzonym przez los nieszczęśnikom. Powszechnie był znany nie tylko jako odważny, śmiały władca, lecz także jako sprawiedliwy, życzliwy i współczujący Pan.
WŁADYSŁAW IV
Na Rynku Głównym i w okolicznych oknach gromadziły się setki mieszkańców miasta, mając nadzieję choć zbliżyć się w pobliże Najjaśniejszego Pana, by móc jedynie ucałować jego dłoń. Dostać się tam jednak nie było łatwo, król był skrzętnie otoczony szpalerem żołnierskim i grupką dostojników miejskich, wśród których wchodził również dr. Paweł Dominik Hepner, stojący przy samym monarsze zaraz za nim pod baldachimem. Ludzie powiewali zewsząd flagami (głównie miejskimi i wojewódzkimi), zaś największą flagę przygotował cieśla, niejaki - Matys, który z balkonu usytuowanego przy Rynku, powiewał ogromną chorągwią z wizerunkiem Orła Białego. Z balkonu wyglądała wówczas również młodziutka Jadwiga Łuszkowska, która miała nadzieję że jej matce uda się uzyskać audiencję (dzięki ponownemu wsparciu samego Hepnera), u człowieka, który mógł odmienić ich los jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zapewne wówczas Jadwiga miała nadzieję że król przyjmie jej matkę na audiencji, choć nawet w najśmielszych snach nie przypuszczała że po spotkaniu z królem jej życie odmieni się tak bardzo.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz